niedziela, 13 lipca 2014

Trzy dni chamówy
11 - 13 lipca

Beskid Śląski


11 lipca 2014 - Droga przez mękę 

Mam kilka dni wolnego, dokładnie cztery, więc dlaczego by tego nie wykorzystać. Pierwotnie myślałem o przejściu odcinka GSB po Beskidzie Śląskim, jednak pogoda pokrzyżowała mi plany.

Dziesiąta rano, docieram do Ustronia Polany. Nawet nie myślę o wysiadaniu w centrum i dymaniu na Równicę po to aby po blisko 3 godzinach zejść do... Ustronia. 

Leje. 

Orientuję się w wariancie alternatywnym dotarcia na Czantorię. Kolejką - wstyd. Ale leje co raz żwawiej...

No to kolejka. I po kilkunastu minutach jestem na Stokłosicy.
 
 

 

Kolejne pół godziny to walka o nieprzemoczenie się do suchej nitki. Walka wygrana. Na Czantorii zawijam do czeskiego bufetu na placki ziemniaczane i Radegasta.

 

 
 
Widoczność urywa dupę, więc nawet nie wchodzę na wieżę. Śmigam na Soszów. W końcu mam tam umówiony nocleg. 
 
 
 
 
W końcu dobijam. Chodzę wokół "schroniska", stukam, pukam, dzwonię na dzwonek i... nic. A widzę, że ktoś jest w środku. Nie byłbym tak wkurwiony, gdyby nie fakt, że dzień wcześniej dzwoniłem do nich i potwierdzono mi możliwość noclegu. Mam na to świadka. 

A w dupie was mam. Rzut oka na szlakowskaz. Stożek - 1h30. No to pomoknę jeszcze trochę.
 
 

 

Jakoś mi się fajnie idzie pomimo dupiatej pogody.

 

 
 
W końcu Stożek. Kwateruję się, szamanko, wieczorna integracja z ekipą, która ciśnie GSB, szybka wizyta na forum (darmowe wi-fi) i... Dobranoc. 
 

12 lipca 2014 - W stronę słonka

Poranek na Stożku wygląda całkiem niemrawo jednak szybkie odwiedziny na ICM upewniają mnie, że ma być lepiej z godziny na godzinę.
 
 
 
 
ICM nie kłamał. Pierwsze promienie słońca dopadają mnie tuż przed Kiczorami. W dodatku jest tam całkiem ładny skalny skurczybyk.
 
 
 
 
Rzucam co rusz matrycą przed siebie i za siebie.
 
 
 
 
I pod siebie.
 
 
 
Tuż za przełęczą Łączęcko zaliczam małego zonka. Szlak ewidentnie wyprowadza mnie na jakiś asfalt. W środku lasu. Zerkam na TrekBuddy. No tak, jestem grubo poza szlakiem (wg mojej mapy w TB) jednak biało-czerwono-białe malunki na drzewach mówią mi dokładnie co innego. Tak to wygląda na mapie z naniesionym zapisem GPS.
 
 
 
 
No nic. Uważnie rozglądam się głównie po drzewach, ale i czasami wokół siebie i za siebie podziwiając z oddali moją wczorajszą noclegownię.
 
 
 
 
W końcu Kubalonka i... spodziewane spotkanie z krisem. Uzupełniamy bieżący brak płynów, a następnie robimy zapasy w sklepiku tuż poniżej przełęczy, który najlepsze swoje lata miał gdzieś w okolicach "późnego Gierka".
 
 

 
Do Stecówki dobijamy bezboleśnie. Piwo. Lane. Po 4 zyla. Zimne. Mniam.
 
 
 
 
I tu będzie mała opowieść. 

Siedzimy w pełnym słońcu. Na sąsiednich ławkach ludzie siadają, siedzą, wstają, odchodzą. Całkowita anonimowość w tłumie. Zamawiamy po drugim piwku i rzucam krisowi propozycję - "Chodź, przenieśmy się pod wiatę, bo tu okrutnie grzeje". Przenosimy manele i nagle kris stwierdza - "Ty, tam chyba ktoś zostawił telefon. Popatrz coś leży na ławce". 

Podchodzę, zerkam, faktycznie. Samsung Galaxy. I to jeden z tych nowszych modeli na oko. Wracam z nim do stolika i pytam - "Co robimy Krzyś???. Zostawiamy w bufecie, czy przeglądamy listę kontaktów???" - "A zobacz co tam jest" - "Jest kontakt 'Brat'. Dzwonić???" - "No dzwoń!!!


Dzwonię. Odbiera jakiś facet. Po akcencie słyszę, że góral. Przedstawiam się z imienia i nazwiska, wyjaśniam sytuację, że leżał, że kolega zauważył, że chcemy jakoś zwrócić. Pan Brat mówi, że jest z Istebnej, i że do pół godziny przyjedzie po zgubę. Tyle co się rozłącza, dzwoni ,jak się okazuje, właścicielka telefonu Pani Marta. Mówię, że siedzimy nadal na Stecówce, że dzwoniłem do niejakiego "Pana Brata", że jedzie z odsieczą. "To niech pan zadzwoni jeszcze raz i odwoła sprawę. Ja będę za 10 minut". Ok. Dzwonię ponownie, odwołuję sprawę i słyszę - "Niech Wom to Pon Bóg wynagrodzi. Nie wiedziołem, ze jesce som tacy ludzie".


Nim kończę rozmowę pojawia się właścicielka zguby. Telefon wielkości rakietki do tenisa stołowego wraca do jej rąk (ponoć używa go w sprawach biznesowych), a do naszych rąk trafia symboliczne znaleźne. Dużych wymagań nie mamy ;)


W poczuciu dobrze wypełnionej misji idziemy zobaczyć, jak idzie odbudowa kościołka na Stecówce.
I ruszamy przed siebie. Lampi coraz piękniej.
W końcu z niemałym żalem żegnam się ze skarpetką.
Pozostaje przedreptanie jakiegoś asfaltu, moczenie nóg w lodowatym potoku i mozolny kawałek podejścia pod PTTK Przysłop.
Wieczorem kolacyjka (z na pewno nietrującą kiełbasą, ale swojskim wyrobem krisa), piwko, meczyk o 3 miejsce i nynu.
Aha. Wcześniej widoczek z balkonu tego... gierkowskiego bloku w środku lasu ;)
Dobranoc.

13 lipca 2014 - Wszystko zdarzyć się może...

Wychodzimy nieśpiesznie z Przysłopu. 

Nie wiem jaka jest temperatura, ale zimno nie ma na pewno. Godzina podejścia pod Wierch Wisełkę i Baranią. Na szczycie plecaki robią głośne jeb o glebę. Aż się wieża widokowa zatrzęsła. Na światło dzienne wyjeżdżają dwie konserwy chmielowe. To jeszcze wspomnienie znaleźnego ze Stecówki.
Ruszamy dalej. Upał nie do zniesienia. Much brak.
Krisu wpada na genialny w swej prostocie pomysł. Po co wchodzić na Magurkę Wiślańską skoro można przechaszczować tuż pod skałkę, przy której odpoczywaliśmy w Olany Poniedziałek z dwoma Panami Ł. Od pomysłu do realizacji krótka droga. A pomysł jest krótko mówiąc - A ić Pan w chuj!!! Kolejne pół godziny to mordercza walka borowinami, trawami po kolana, resztkami wiatrołomów i krzokami. W pełnym słońcu. No ale jak to tak. Bez chaszczingu??? Nie wypada ;)
W końcu docieramy do szlaku na Radziechowską. 
Teraz leniwe dreptanie i ostatnie już na tej trasie podejście pod Glinne. Po drodze widok na Małą Fatrę.
I pierwszy widok na Żywiec.
Pozostaje teraz cholernie monotonne (na szczęście już lasem) zejście do Węgierskiej Górki, pół godziny wyczekiwania na ciufę do Żywca, spotkanie z Panami Ł., Ł., i Ł., którzy to powitali nas chlebem i solą (a właściwe ich koncentratem zawartym w jednej butelce), pogaduszki o kulturze i sztuce w żywieckim parku, gleba w wagonie do Bielska-Białej z wesoło chlupoczącym zdrojem w kiblu i śmiganko na Andrychów. I finito, koniec pieśni.
Podsumowując. 

Dzień pierwszy - przegięcie z nawadnianiem zewnętrznych płatów ciała. 

Dzień drugi - spokojny, zrównoważony. 

Dzień trzeci - przegięcie w drugą stronę, w stronę odwadniania organizmu ;)

Dzięki Krzysiu za towarzystwo, dzięki Łukasze za te dwie godziny w Żywcu, dzięki Malgo i Nesska za pogaduchy telefoniczne, dzięki Jolu (forum BM) za cenne rady w trasie i Mirek za rady przed wyjazdem. Jeśli kogoś pominąłem, to przepraszam.


Komplet męczyfotek poniżej. Enjoy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz