sobota, 9 sierpnia 2008

Rumunia 2008 - Od Retezatu po Marea Negra
9 - 23 sierpnia

  Podróż się zaczyna… 
 
 Pomysł wyprawy w góry Retezatu narodził się już ładnych kilka lat temu w mojej głowie zafascynowanej tym hiperpopierdolonym, jak mawia Stasiuk, krajem. Niestety nie było z kim zrealizować planu wspaniałej podróży. Idea wakacji w Rumunii zrodziła się nie tylko ze względów ograniczonej zasobności finansowej, ale też dlatego, że Rumunia to zawsze dobry kierunek i kraj wart dogłębnego poznania. Nadszedł czas… 






  Pociąg relacji Kraków – Bukareszt czeka na peronie krakowskiego dworca. Minęła 22:00. Serce wypełnia napięcie przed podróżą i oczekiwanie niepoznanego… Co zmieniło się w ciągu ośmiu lat, kiedy to przemknęliśmy ze znajomymi samochodem przez Transylwanię? Wypchane po brzegi plecaki ważą tonę. Plan przejścia Retezatu przygotowany, jednak założeniem jest przede wszystkim wypocząć, nie zaś za wszelka cenę zaliczyć jak najwięcej szczytów w dzikim pośpiechu, na co możemy sobie pozwolić wyruszając tylko we dwójkę.  
   Po sąsiedzku imprezuje bardzo hałaśliwie polska ekipa jadąca w Fogarasze. Cała reszta pociągu zachowuje się jak cywilizowani ludzie. Wygodny rumuński skaj i strugi  deszczu nad Sądecczyzną kołyszą do snu, który niewątpliwie bardzo by się przydał podczas tak długiej podróży. Ciężko jednak beztrosko zmrużyć oko, kiedy w każdej chwili ktoś może się dosiąść. Z pomocą przychodzi słowacki konduktor, który po kontroli biletów zamyka nasz przedział kluczykiem. W pełni radości wyciągamy śpiwory i mościmy sobie wygodne posłania. Morfeusz wyciąga ramiona…
   Budzi mnie słońce wdzierające się pod powieki. Gdzie jesteśmy? Już daleko na Węgrzech! Za oknem rozpościerają się malownicze równiny, pola, łąki i dalekie wsie zamknięte jeszcze dalszymi opaskami lasów. Przespałam całą noc. W dali majaczą rozmyte w ciepłym powietrzu poranka wzgórza Matry. Wychylam się przez okno i włosy rozwiewa wiatr. Spaleni na wiór robotnicy remontujący trakcję uśmiechają się do mnie i machają. Coraz bliżej…
  Pierwsze spojrzenie...
  Pociąg wtacza się leniwie na przejście w Curtici. Usiłujemy namówić rumuńskiego konduktora, by podstemplował nam paszporty na pamiątkę, ale nic z tego… To już nie te czasy, to już Unia Europejska… Pociąg rusza i od razu widać, że jesteśmy tam, dokąd zmierzamy… Połacie zielonych przestrzeni zamknięte łańcuchem gór na horyzoncie… Wzdłuż torów przycupnięte rozwalające się chałupy z krzywymi ścianami i naderwanymi dachami… Przy tych chałupach rozkraczone samochody, błoto, sterty śmieci i starych gratów. W tym wszystkim urzędują stada wychudłych psów, bawią się dzieci, drą się wrony. A dalej obrazki jak ze snu… Lasy i wzgórza, zza których wyglądają wieżyczki kościołów, łany pól i łąk, przestrzeń nieskończona i tak urocza, że tylko ból łokci wspartych na okiennej framudze jest w stanie mnie oderwać od szyby.
  Mijamy Arad. Zza ściany słychać już miło brzmiący język rumuński. Po składzie przechadza się konduktor w rozpiętej prawie do pępka przepoconej koszuli i z czapką zsuniętą na tył głowy. Wrażenie swojskości i coraz większa bliskość gór ani przez chwilę nie czyni długiej podróży uciążliwą, nawet mimo wzmagającego się upału. Jak mawia Hefi – podróż też jest częścią wyprawy, trzeba umieć się nią cieszyć. Wkrótce za oknem wyrastają ruiny zamku w Devie osadzone na imponującej skale ponad miastem i trzeba pomału się zbierać – wysiadamy na następnej stacji. Kontynuacja podróży koleją przez cały kraj nastąpi dopiero po zejściu z gór.
  Simeria. Najważniejsze skrzyżowanie kolejowe w tej części kraju. Nasza stacja przesiadkowa w drodze do Petroșani, skąd będziemy dalej przedostawać się w kierunku gór. Godzina czasu oczekiwania na połączenie spędzona w barku przy dworcu przy kufelku wyśmienitego piwa ursus. Patrzę na ludzi, obserwuję ich twarze i próbuję wychwycić odmienny klimat tego karpackiego kraju… Kilka ciekawskich spojrzeń, nic poza tym. Zajęci swoimi sprawami taksówkarze oczekujący na klienta, znudzone barmanki, zagadani, roześmiani sklepikarze… Jedynie życzliwe, pomocne i uśmiechnięte panie w kasie kolejowej stanowią swoistą egzotykę w porównaniu do naszego kraju.
  Trasy do Petroszan nie zapomnę długo. Nie tylko ze względu na wygląd i zapach toalety, którą zmuszona byłam pokonać jednym susem i poskromić stojąc nogami na desce klozetowej – z wiadomych przyczyn. Tuż za Simerią rozciągają się olbrzymie i złowrogie ruiny starej huty. Monstrualny budynek z czasów Ceaușescu, jak wiele jemu podobnych fabryk, zakładów i kopalni budowanych wówczas na potęgę, dziś popadło w tak okrutną ruinę, że nic już z tym nie da się zrobić. Na wyburzenie nie ma środków. O jakimkolwiek ponownym 
wykorzystaniu tej przestrzenni nie może być mowy. Na niegdyś doskonale prosperujących terenach przemysłowych Rumunii dziś straszą makabryczne ruiny. Smutny widok zapiera dech w piersiach. Mógłby stanowić naturalną scenerię filmu grozy lub fantasy, sesji fotograficznej albo fascynującą oprawę teledysku dla heavymetalowej kapeli…
  Powoli nabieramy wysokości. Trasa Simeria – Petroșani jest jedną z najbardziej malowniczych tras kolejowych w Rumunii. Pociąg wspina się wysoko pokonując liczne zakosy i tunele i odsłaniając przecudne widoki na góry Lotryjskie na północy, Parâng na wschodzie i wreszcie na zachodzie Retezat, ku któremu wolno zmierzamy. Późne popołudnie wydobywa z dzikości krajobrazu przecudne barwy pełnego lata… Spoglądam w dal, a tam nie ma nic oprócz gór… Nakładają się na siebie kolejne pasma, zielone lasami, wybujałe połoninami i poszarpane białymi zębami skał… Cudny kraj…
  Przed Petroșani dogania nas ekspres do Bułgarii i przez kilka chwil oba pociągi mkną obok siebie w paradzie. Ludzie w oknach naprzeciwko machają roześmiani i podają ręce do pasażerów naszego pociągu. Jeszcze kilka chwil i wysiadamy na niewielkiej stacji. To już prawie ostatni etap podróży, trzeba jedynie przedostać się jakoś do podnóża gór. Tu następuje moment frustracji, bo ostatni pociąg do Uricani gdzie mieliśmy zakończyć etap kolejowy zdążył nam uciec przez opóźnienie Cracovii. Poczuliśmy lekkie zagubienie… Dzień powoli niżył w dół a nasza orientacja co do dalszej komunikacji nie była zbyt dobra. Przed budynkiem dworca zagaduje taksówkarz. Po chwili negocjacji dobijamy targu, zdaje się dobrego, choć nieplanowanego pod względem nieco ograniczonych wydatków, ale nie ma wyjścia. Po półgodzinie jazdy wysiadamy na parkingu w Câmpu lui Neag i tu czeka nas niemiła niespodzianka. Taksówkarz żąda zapłaty w euro!! Trzasnęła w nas cholera. Przecież to Rumunia, walutą jest lei! Z jakiej racji nagle euro! Odbywa się mała wojna z ciągnięciem plecaków za troki, nadmierną gestykulacją i straszeniem policją. Na szczęście nie trwa długo, bo facet wie, że nie wygra i nie naciągnie nas na dodatkowe koszta. Dostaje zapłatę w umówionych leiach i zmywa się. Cudowne pierwsze wrażenie pierzcha gdzieś i jestem najnormalniej zła. Pozostaje tylko nadzieja, że to pierwsza i ostatnia tego typu historia i nie będzie już więcej rozczarowań. 
  Zarzucamy plecaki i ruszamy w dalszą drogę. Trzeba podejść jeszcze 2-3 kilometry do miejsca, które wyznaczyliśmy sobie na pierwszy biwak. Mijają 24 godziny od momentu wejścia do pociągu w Gliwicach. Na poboczu zatrzymuje się samochód. Facet pyta, dokąd chcemy dojść. „Gura Butei, a ile to będzie kosztowało?”- pytamy uprzedzeni. Gość roześmiał się zdziwiony. „Nic, wsiadajcie!” Wysadza nas na mostku przy skręcie do Cheile Butei, dzięki czemu oszczędzamy co najmniej godzinę. W żołądkach piszczy z głodu. Jeszcze 15 minut marszu i już jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy – u wylotu szlaku wychodzącego w Mały Retezat. Płynie tędy potok i za kępą drzew przy drodze rozpościera się malownicza polana przyozdobiona olbrzymimi kopami siana. Obok jednej z nich rozbijamy namiot. Obóz pierwszy założony.


Obóz I - Gura Butei
    
   Bezdroża i osiołki…
  Poranek budzi rześkością powietrza i słońcem głaszczącym połacie namiotu. Zapowiada się niewątpliwie duszny i gorący dzień. Rosa na trawie szybko znika. Przygotowuję kanapki w namiocie, gdy Bartek zwraca moją uwagę: „Mamy porannego gościa!” Wyglądam przez poły tropika a tam mały, kudłaty, biały piesek ciekawsko zagląda, kto też urzęduje w środku. Niestety chcąc zrobić mu zdjęcie niechcący go wystraszyłam i już tylko zerkał z daleka znad potoku, gdzie jego pan, starszy, uśmiechnięty jegomość ze wsi nieopodal nabierał wody do wiader. Pomachał nam z daleka z uśmiechem. Buna ziua!
  Zwijamy majdan i przygięci do ziemi ciężarem plecaków ruszamy na szlak. Celem jest wyjście na grań Małego Retezatu i przejście nią aż do Cabany Buta na nocleg. Upał wzmaga się. Po kilku krokach spływam potem i wiem, że dziś będzie ciężko. Zagryzam zęby i wspinamy się mozolnie błotnistym leśnym traktem. Po około godzinie wędrówki spotykamy pieska. Wbrew opowieściom bywalców rumuńskich bezdroży górskich, piesek nie rzuca nam się do gardeł ani nie podgryza kostek, za to najwyraźniej się nas boi. Chwilę potem słyszymy głosy. Z góry schodzą dwaj pasterze z osiołkami. Jeden, starszy, suchy, rasowy cioban, drugi młodszy, o wspaniałym radosnym uśmiechu. Pytają dokąd idziemy, próbujemy wydukać po rumuńsku, kiwają głowami, pokazują palcem w górę, usiłując utrzymać spłoszone osiołki w spokoju. Jeden przeuroczy ciekawski maluch zagląda zaniepokojony spoza grzbietu dorosłego: kim oni są, dlaczego stoimy, dlaczego rozmawiamy, chodźmy już dalej, proszę, proszę, a co oni tu robią?... Żegnamy się i wspinamy dalej grząską drogą. Niedługo później wychodzimy na rozłożystą górską polanę, gdzie wita nas małe gospodarstwo i kilka spraw nabiera zrozumiałego znaczenia. Już wiemy, dlaczego na jednym z zakrętów szlaku poniżej złożono stos pustaków i dlaczego mężczyźni pędzili w dół osiołki. Na polanie (pod Dalma Mare) jest bowiem wznoszona cerkiew. Roześmiani ludzie niespiesznie stawiają małą świątynię posługując się środkiem transportu na czterech nogach.
   Obszczekani przez pieski, przecinamy polanę i wchodzimy w las. Tam też po kilku krokach po raz pierwszy gubimy szlak. Na szczęście w miarę szybko znajdujemy kolejny znak na drzewie i rozpoczyna się długie, mozolne zdobywanie pierwszej wysokości, kluczące w zakosy dość stromym zalesionym stokiem. Umordowani upałem po około dwóch godzinach docieramy do malowniczej polanki, z której rozpościera się widok na przymglone od słońca pasma górskie płynące horyzontem. Jest tu źródełko i wygodny głaz, na którym spoczywamy, aby przekąsić coś i zniwelować ubytek kalorii. Jest ciepło, cicho, wysokie na półtora metra trawy kołyszą się bezszelestnie. W tych cudownych trawach po raz kolejny gubimy szlak i to tak dokumentnie, że nie możemy go odnaleźć przez ponad pół godziny. Wreszcie dostrzegamy go na chwilę głęboko w lesie, aby ponownie stracić go z oczu na kolejnej polanie. Wzrasta irytacja. Upał i ciężki plecak oraz wykroty porośnięte trawami chłoszczącymi twarz i oczy, dokuczająca alergia oraz brak szlaku. W dali grań Retezatu zatacza koło. Uff, chciałoby się być już tam… Znów pojawia się jeden znak i ponownie idziemy na ślepo przez zwalone drzewa i borowinowe krzewiny. Stromy szlak improwizowany wyprowadza na usypisty stok, pomiędzy pojedyncze wanty i krzewy, drobne drzewka i kosówkę. Dość. Przerwa na zupę grzybową ze świeżymi maślakami zebranymi przypadkiem po drodze i odpoczynek. Znad rozmytych w dali wzgórz nadciągają niepokojące chmury. Mamy nadzieję, że nie będzie z tego burzy w momencie gdy wyjdziemy na odkrytą grań. 


Widok na Vârful Pleșa





  Posiłek nie daje zamierzonej energii. Kostki obolałe od wykoślawiania ich na trawiastych wykrotach. Przez długie poszukiwanie zagubionego szlaku na grań Małego Retezatu (Retezatul Mic) wychodzimy zmęczeni. Dookoła rozpościerają się przeurocze widoki na dzikie i zapomniane góry. Jesteśmy na Vârful Pleșa zwieńczonym drewnianym krzyżem z gałęzi. Spojrzenie w doliny i na okoliczne pasma, chwila wytchnienia i musimy stawić czoło następnym trudnościom. Idziemy w stronę Vârful Piule skalisto-trawiastą granią, niemal rozdeptując po drodze szarotki. Według wszelkich wskazań, chociażby mapy, szlak wiedzie właśnie tędy, w praktyce jednak idziemy osypującą się pozwierzęcą ścieżyną, która spiętrza się przed nami w przepaścisty i niedostępny szczyt Drăgşanu. Wszystko wskazuje na to, że szlak nie był remontowany od lat lub dawno zlikwidowany. Dochodzi 18:00. Narasta obawa, w którym miejscu zastanie nas zmrok. Gdy utkniemy w grani, czeka nas wyjątkowo niemiły nocleg. W dodatku wody też nie mamy zbyt wiele. Gdybyśmy działali mniej optymistycznie i nabrali większy zapas, moglibyśmy założyć piękny nocleg na połoninie Pleșy. Czas na męską decyzję – odwrót w dolinę, skąd przyszliśmy… 



Szczyt Drăgşanu
 
  Schodzimy na azymut. Źli. Na siebie, na rumuńskich ”znakarzy”, na wszystko. Prawie 3 godziny później jesteśmy na pochyłej polanie z osiołkami, umywszy się nieco przy leśnym źródle. Rozbijamy namiot na skraju lasu, wśród krzewów goryczek, dopingowani głośno przez pieski ujadające w gospodarstwie. Jesteśmy zbyt zmęczeni, by schodzić na dół do chaty i chociażby się przywitać, choć wizja integracji z przyjaznymi góralami z Retezatu była bardzo kusząca. Nocą coś zwiedzało terytorium przynamiotowe, wystarczył jednak mój złowieszczy okrzyk, by przepłoszyć intruza. Ciężko było zasnąć z wizją niedźwiedzia pożerającego nasze zapasy…
  Poranek wstawał z mgieł i rodził się kolejny duszny i okrutnie gorący dzień. Po śniadaniu schodzimy z powrotem w dolinę do Gura Butei, napotykając po drodze tych samych górali i próbując wyjaśnić im, dlaczego nie wyszliśmy na Drăgşanu. Kiwają głowami, chociaż nie wiem czy rozumieją. Dziś osiołki idą w górę z przytroczonymi po bokach pustakami. Plan opiewa dotarcie do Cabana Buta i stamtąd przejście przez Şaua Plaiul Mic i dalej nad Lacul Bucura, skąd już uderzymy na właściwy Retezat, aby nie tracić czasu na pałętanie się po zarośniętych wykrotach.


Obóz II pod Dalma Mare
 
   Nad potokiem obok polany, na której nocowaliśmy urządzamy pranie. Zapada decyzja, by nie robić nic na siłę i cieszyć się wyjazdem, zamiast za wszelką cenę coś zdobywać. Zaczepia nas niemieckojęzyczna para – mają podobny do naszego plan. Udzielamy kilku wskazówek, gdzie uniknąć zagubienia szlaku i życzymy powodzenia ostrzegając, że ścieżki tam już nie ma. Decydują się iść w górę. Nas natomiast upał prowadzi drogą ku Cheile Butei (Wąwóz Butei). Z pewnością jest piękny, myślę u jego bram, gdzie wyniosłe białe skały tworzą swego rodzaju wrota. Zatrzymujemy się na piwo w schronisku tuż przy wejściu do wąwozu, bo może to być ostatnie piwo na cały tydzień. Równocześnie pojawia się głód, ale decydujemy się zjeść zupę na szlaku. Wychodząc nieco ponad dolinę zatrzymujemy się na uroczej polance z widokiem na Retezat i wcinamy obiadek. Natychmiast też, jak spod ziemi wyrasta uroczy kudłaty piesek i najwyraźniej jest żywo zainteresowany naszym wędzonym boczkiem. I znowu zostaje obalony mit rumuńskiego pieska pasterskiego, bo sunia jest łagodna i przyjazna. Od położonego poniżej przysiółka La Fanate dobiega brzęczenie dzwonków i pobekiwanie. Idzie kierdel. Natychmiast zostajemy też zaciekle obszczekani przez towarzyszące mu kundelki. Na to odzywa się nasza nowa przyjaciółka i mamy od piesków święty spokój. W końcu my też teraz jesteśmy stadem…


 
Wylot Wąwozu Butei




Mała sępiara

   Piękną łąką schodzimy w dolinę Buta. Zupełnie jakby czas zatrzymał się tu sto lat temu… Drewniane chaty, gospodarstwa wyglądające na opuszczone, należące zapewne do właścicieli kierdela. Spoglądamy na mapę. Czeka nas długa, kilkunastokilometrowa trasa do Cabana Buta prowadząca cały czas doliną. Mijamy kilku chłopaków dość solidnie wyekwipowanych. Skinienie głową, odniosłam wrażenie, że to polscy turyści. Chłód lasu działa nieco orzeźwiająco. Zbieramy grzyby rosnące przy drodze, choć to park narodowy, przydadzą się na kolację. Jeden podgrzybek wielkości ludzkiej głowy i wystarczy… Po około godzinie marszu słychać nadjeżdżający samochód. Z głupoty macham ręką i …. Łapię stopa! Dwaj parkowcy zabierają nas na pakę terenówki. Trzęsie niemiłosiernie, ale dzięki nim pokonujemy kilka ładnych kilometrów monotonnych leśnych zakosów. Wyrzucają nas przy jednej z bystrzyn, gdzie przyjechali łowić ryby. „Pastrav?”- pytam. Gość uśmiecha się szeroko i pokazuje, że pstrągi dochodzą do pół metra. Mówią że do Buty jakieś półtora godziny. Dziękujemy i żegnamy się. Zaoszczędziliśmy jakieś 2 godziny tułaczki, może i więcej.
    Droga przez las jest urocza. Wysokie świerki pną się pod niebo pogodnego późnego popołudnia. Szalony nurt potoku Buta pędzi kaskadami w dół doliny. Zapach ściółki, grzybów i spoconych koszulek. Ścieżka wznosi się i jesteśmy na niej praktycznie sami. Nieliczni turyści schodzą z gór. Ponad lasem wyrastają ostre, szare szczyty Małego Retezatu. Przepaścista ściana Drăgşanu, której nie zdołaliśmy przejść ubiegłego popołudnia wygląda stąd niewinnie i łagodnie. Szlak pełznie w górę malowniczymi wykrotami, pomiędzy wężowidła korzeni, przez piękny górnoreglowy las. Jeszcze chwila i będziemy na biwaku La Fete pod Butą. Od doliny wjeżdżają samochody terenowe a za nimi chmura dymu. Polscy turyści. Jeszcze kilka kroków i ukazuje się pole kempingowe – campare - nad potokiem, na rozległej polanie, a na nim kilkanaście namiotów. Znajdujemy skrawek w miarę płaskiego terenu i rozkładamy namiot. Wieczór wita nas typowo górskim chłodem. W efekcie finalnym kolację złożoną z makaronu, znalezionego grzyba i sosu gotujemy w polarach i śpiworach. Przez moment istnieje koncepcja podejścia do schroniska po piwo, jednak zmęczenie i chęć lenistwa oraz zimno modyfikuje plany. 


Cabana Buta



Domki przy Cabana Buta

   Noc jest straszna. Kamieniste i twarde podłoże wymusza spanie w jednej pozycji. O poranku czuję się jak skamielina pterodaktyla i mam odciśnięte wszystkie kamienie na całej fizjonomii. Nad obozem świeci słońce a rześki chłód poranka zachęca do wyjścia z nory namiotu i napicia się kawy. Wszystko mnie boli. Na pocieszenie błękit nieba nad wzgórzami okalającymi Butę zapowiada pierwsze konkretne widoki tego dnia. I kolejny wysiłek w upale przedpołudnia.
   Z campare La Fete do Cabany trzeba kilka minut podejść. Kolorowy domek wtopiony w ciasną panoramę wzgórz zachęca do przystanku i wypicia dobrego rumuńskiego piwa. Dosiada się ratownik tamtejszych służb i pyta o trasę, jaką zamierzamy przebyć. I okazuje się, że nie będzie łatwe zrealizowanie naszego planu, bo połowa szlaków jest zamknięta z powodu zniszczeń bądź innych bardzo rumuńskich powodów. Podobnie jak nasz szlak z Vârful Pleșa. Bogatsi o cenne wiadomości ruszamy na przełęcz Şaua Plaiul Mic stanowiącą granicę pomiędzy Małym a właściwym Retezatem. Upał jest znów nie do zniesienia, powietrze nad ścieżką faluje. Idziemy najkrótszą drogą na przełęcz po jasnych kruchych skałach, las zostaje za nami.
   Po około 45 minutach pod płachtą granatowego od pogody nieba wychodzimy na Şaua Plaiul Mic. Widok zapiera dech w piersiach. Przed nami rozciągnięty półokręgiem niemal cały Retezat. Biało – zielone góry niepodobne do żadnych dotychczas poznanych. Wyniosłe, skaliste kopy przedzielone łagodnymi siodłami. Zgadujemy – tu Bucura, tam Peleaga i Papușa… Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ta grań zostanie zdobyta już wkrótce… Şaua Plaiul Mic doskonale nadaje się na biwak, zauważamy. Kiedyś trzeba będzie wrócić tu i nad tym stawkiem wśród rudawych traw (Lacurile Papușii) zanocować za łachą kosówki, patrząc na grań przyozdabiającą widnokrąg.



Şaua Plaiul Mic w str Bucury




W stronę Papușy



Papușa

  Tymczasem musimy jeszcze przeskoczyć dolinę Lăpușnicu Mare aby dostać się na szlak prowadzący bezpośrednio do Campare Bucura. Z przełęczy schodzimy stromym i śliskim, wąskim szlakiem przez piękny las. Turystów tu jakby więcej, bo obszar Poiana Pelegii jest łatwo dostępny od doliny Lăpușnicu, gdzie można dojechać samochodem i jest schronisko oraz spore pole kempingowe. Stąd też wyrusza chyba większość wycieczek w stronę Bucury. Tu także decydujemy się przekąsić zupę (razem z muchami atakującymi od frontu) przed dłuższym podejściem do następnego obozu.
   Szlak czerwonych krzyży pnie się cudnym, malowniczym lasem ponad głębokim wąwozem. Jego dnem przetaczają się huczące kaskady potoku. Jest niemal tatrzańsko i wreszcie naprawdę czuję, że jestem w wyższych górach. Kilka kropel przelotnego deszczu i chłód właściwy górskiemu klimatowi nie trwa długo. Co chwilę pozdrawiamy schodzących z gór turystów. Opuszczamy granicę lasu, chłodząc czoła w potoku przetaczającym się przez szlak. A tam czekają już na nas prawdziwe widoki. Wielki Retezat odsłania się po kawałku, w miarę zdobywania wysokości. Bolą kolana od wspinaczki z plecakiem po wysokich kamieniach. Tuż przed nami ramię Papuszy. Wchodzimy wysoko w głąb jasnej krainy potrzaskanych skał. W końcu „Retezat” znaczy tyle co potrzaskany. Po lewej piękna i skąpana w światłocieniu popołudnia dolina Bucury. Ponad nią szczyty Judele i Slaveiu, ku którym wyprowadzają widoczne stąd nitki szlaków. Teren wypłaszcza się wreszcie i ku radości mej i zmęczonych nóg oczom ukazuje się jeden z najpiękniejszych i najbardziej niezwykłych widoków, jakie dane mi było oglądać.



Custura Bucurei i refugiu




Campare Bucura



Ramię Bucury

   Dolina Bucura skąpana w miękkim, ciepłym świetle późnego popołudnia mieni się  kolorami górskiego lata. Wielkie jezioro odbijające ciemny błękit czystego, bezchmurnego nieba faluje delikatnie w objęciach gór. Opasuje go grań najwyższych szczytów Retezatu – od Bucury, przez Custura Bucurei, Peleagę aż po Papușę – te dwie niewidoczne, bo stoimy tuż pod ich ramionami. Graniami wędrują mrówki ludzi. Pod skalnym grzbietem, przez który wyprowadza ścieżka na Peleagę przycupnął maleńki schron (refugiu), w którym urzędują ratownicy. Nad brzegiem jeziora natomiast kilkadziesiąt namiotów wtulonych w kamienne murki. I pomimo dużej ilości ludzi panuje tu taka cisza… tak zniewalający spokój, że trudno ogarnąć ten bajkowy obrazek i nie zachłysnąć się nim… Campare Bucura…
  Rozbijamy namiot powyżej wszystkich innych, nieopodal ścieżki, którą przyszliśmy. Mały spłachetek trawy pod kępą skał jest prosty i pozbawiony kamieni i okazuje się najwygodniejszym dotychczasowym noclegiem. Tuż obok biegnie druga ścieżka, w dół, do potoku, w którym nareszcie można się umyć od stóp do głów, co też skwapliwie czynimy korzystając z ostatnich promieni słońca i pewnej intymności. Zresztą nikogo tu nie dziwi golizna, powyżej tuż przy namiotach ekipa myje się nago bez skrępowania. W końcu wszyscy jesteśmy tu, aby zażyć wolności i radości, na co komu uprzedzenia i pruderia. 
  Słońce niży za grań. Z przełęczy Curmatura Bucurei schodzą nad jezioro ostatni ludzie. Ktoś szturmuje wody Bucury i natychmiast rozlega się znad brzegu donośny gwizd ratowników z salvamontu. Nie wolno, park narodowy, zakaz dotykania jeziora! Nabieramy wody przy źródełku obok refugia i nadchodzi ulubiony moment każdego górskiego dnia – gotowanie posiłku i cała celebracja z nim związana. Jako że razem z Bartkiem lubimy sobie smacznie zjeść (i przez to ciągamy stutonowe wory po całych górach), na kolację tradycyjny makaron z wędzonym boczkiem, papryką, groszkiem i ostrym sosem oraz herbata z prawdziwej najczystszej karpackiej wody. Moment godny zapamiętania. Nie mogę oderwać oczu od grani zamykającej się półkolem wokół obozu. Dopiero gdy nad Bucurą migocą gwiazdy a z kempingu poniżej dobiegają już nieliczne śmiechy i głosy, widać już tylko światełka czołówek i nad całym spektaklem noc zapala księżyc, uciekam do namiotu przed chłodem nocy. Senność przychodzi raptownie i ogarnia mnie wrażenie szczęścia. Na wysokości 2070 m npm śpi się naprawdę wyjątkowo… 
    Potrzaskane góry...
   Widoku z okna o poranku nie można porównać do niczego innego. Odchylam poły namiotu a tam pod pogodnym niebem szczyty nakrapiane słonecznym światłem. Szkoda stąd odchodzić. Czeka na nas jednak grań, po którą przyjechaliśmy z tak daleka… Plan na dziś to zdobyć szczyt Bucury (2433 npm) i Retezatu (2482 npm) i zejść na nocleg w okolice Cabany Pietrele. Na śniadanie beton – czyli kaszka na mleku w proszku z czekoladą. Przełykam z lekkim wstrętem, ale cóż, nie da się nosić chleba na cały tydzień. Opuszczamy uroczy zakątek, choć przez głowę przechodzi myśl, by ruszyć na grań na lekko, idąc za przykładem innych ekip. Ale mieliśmy swój plan (jak się później okazało nie najszczęśliwszy), toteż wypadało go realizować.



Obóz IV - Campare Bucura

   Przechodzimy przez campare i kojarzy się z himalajskimi obozowiskami. Jest nadzwyczaj czysto, nigdzie nie walają się śmieci, i spokojnie – wszyscy zachowują sympatyczną kulturę. Wyobraziłam sobie podobne obozowisko nad Czarnym Stawem Gąsienicowym w Tatrach i przeszedł mnie dreszcz. Wychodzimy na szlak.
    Za żółtymi znakami wznosimy się ponad dolinę, w której połyskuje tafla stawu. Przed nami ramię Virful Bucura, które trzeba obejść od zachodu i przez usypisty żleb wygramolić się na szczyt. Ścieżka wiedzie w skalistą, wysokogórską dolinę, w której drzemie jeziorko Tăul Porții 2230. Jakiś nie dobudzony śmiałek najwyraźniej planuje kąpiel w lodowatych wodach stawku. Wspinamy się stromą ścieżką i czuję każdy milimetr każdego ścięgna. Ciężar plecaka plus grawitacja i całkowicie ruchome podłoże kontra zapieranie kijami i walka o to, by z wielkim hukiem nie zjechać w dół na kolanach. Pomimo chłodu na tej wysokości, pot leje mi się z czoła do skarpetek. Wreszcie wysiłek został zwieńczony sukcesem i wygramoliłam się na Przełęcz Poarta Bucurei, skąd dalej prowadzi szlak główną granią Retezatu. Chwila odpoczynku, zmiana krótkich spodni na długie i kontemplacja złowieszczego widoku Vf. Judele przypominającego trochę kaukaską rogatą Uszbę. W dole szeroka, zielona dolina Gemenele toczy się w nieznane. Znika upał, rześkie powietrze pozwala wreszcie odetchnąć i poczuć trochę ulgi. Staram się nie myśleć o ciężarze plecaka, który przytłacza i ciągnie na boki, co na wąskiej ścieżce trawersującej spadzistą grań nie jest zbyt miłym uczuciem. Zrzucamy te niebywałe toboły na moment w skalnym rumowisku powyżej szlaku, by wyjść na szczyt Bucury, który ścieżka omija. Pierwsza chwila uśmiechu. Pierwszy szczyt zdobyty. Krótka sesja fotograficzna, spojrzenie na przymgloną panoramę gór rozpościerającą się przed nami oraz na dalszą trasę.



Z Poarta Bucurei w stronę Vf Judele



Tăul Porții 2230




Vf Retezat 2482


Peleaga z Bucury

  Skalista grań jeży się przed nami wyszczerbionymi skałami. Przypomina trochę Goryczkowe, myślę, brak tu jednak jakiejkolwiek roślinności poza znikomym mchem i paroma kępkami traw. Retezat to góry suche, potrzaskane w drobne kamienie ulatujące spod stóp z każdym niemal krokiem, niewygodne do stąpania z dużym obciążeniem. Szczerbatą granią przewija się wąziutka, kozia ścieżka, ledwo widoczna momentami gdy spojrzeć głębiej w dal. Nią właśnie pójdziemy aż po Vârful Retezat, majestatyczną skalistą kopę spiętrzoną na granicy horyzontu… I znów skojarzenie z tatrzańskim Małołączniakiem. Potężniejszym jednak i bardziej rozłożystym. Tuż za Vf. Bucura chwila uwagi – dosłownie: tabliczka głosi: uwaga! Szlak dość solidnie usypał się w dolinę i ponad przepaścią pozostał skrawek ścieżki szerokości stopy. W Polsce pewnie dawno wisiałyby tu łańcuchy. W Rumunii wystarczy napisać: uwaga! Moment skupienia – jak nie wylądować u podstawy góry razem z plecakiem ważącym 25 kilo i jestem po drugiej stronie z zazdrością obserwując młodziaków ze szkolnymi plecaczkami przeskakującymi zerw w kominku jak kozice. Pojawia się znów myśl – trzeba było iść na lekko i zostawić graty w namiocie. Ale cóż, za późno.
  Granią od Bucury idzie się przyjemnie i prawie płasko. Nie dokucza zmęczenie ani zbyt wysoka temperatura. Widok na góry z obu stron nieco smutny, zachmurzone niebo jakby straszyło deszczem… W dole szerokie, zielone doliny, w których pasą się konie, a może krowy? Doliny nakrapiane oczami jezior, szumiące ciemną zielenią wysokich górnoreglowych lasów. Odwracam głowę i podziwiam szczyt Bucury, wybitny i klasyczny, strzaskany w rumowiska. Tymczasem z każdym krokiem powoli przybliżamy się do głównego celu – Vârful Retezat. Tu krótki popas i zupa na pokrzepienie sił. Przełęcz Şaua Retezatului.


Bucura z Przełęczy Retezat



Dolina Stanișoarei z Şaua Retezat



Szczyt Retezat

   Na szczyt wyprowadza w zakosy ścieżka po głazach. Z początku dość wygodnie, choć czuję w kolanach, że nabieramy wysokości. Z góry schodzą turyści mijający nas po drodze – zastanawiamy się, czemu nie zeszli do Valea Stânișoarei z drugiej strony szczytu, tylko wracają na przełęcz Retezatului? Ale cóż, nie nasza sprawa… W ostatnim etapie zdobywania Retezatu wyłazimy prawie na czworakach po olbrzymich głazach obrosłych zielonymi porostami. Szczyt jest dosłownie strzaskany na kawałeczki. Rumowisko na szczęście kończy się i stajemy na szczycie Vârful Retezat całkowicie sami. Niebywałe.




Culmea Lolaia

  Chwila odpoczynku i czas schodzić pomału w dół. Plan pierwotny opiewa przejście jeszcze łagodną, połoninną granią Lolaia, która sprowadza wprost do schroniska Pietrele, przy którym chcemy nocować. Zejście ze szczytu Retezatu rozpoczynamy ponownie zeskokami po olbrzymich głazach rumowiska i zastanawiającym nagle staje się fakt, że z tej strony góry nie ma żadnych znaków, podczas gdy na mapie ewidentnie widnieje żółty szlak. Bartek, który idzie przodem utrzymuje, że widzi ścieżkę, że nawet jak pójdziemy dalej to przecież już widać przełęcz Lolaia oddzielającą Retezat od Vârful Lolaia Sud i na pewno dojdziemy. Zgadza się, dojdziemy. Tymczasem z każdym krokiem zaczynamy uczestniczyć w ekstremie, jakiej z pewnością nie mogliśmy sobie wyobrazić.
    Zaczynam rozumieć, dlaczego wspomniani wcześniej turyści zawrócili zamiast schodzić tą drogą. Jeśli kiedykolwiek istniała, dawno przestała. Ścieżka przeistacza się w perć stromo opadającą ku dnu doliny, którą widzimy teraz pod stopami kilkaset metrów w linii prostej pod czubkami butów. Nic dziwnego, że nie prowadzi już tędy szlak, potężny obryw zabrał dość sporą część ściany i z powodzeniem można by ją teraz przyrównać do Orlej Perci, z tym małym wyjątkiem, że tu nie ma jakichkolwiek ubezpieczeń. Wolniutko, na czworakach, przodem, to znów bokiem do przepaści posuwamy się w dół a wraz z każdym krokiem szczątki ścieżki wyjeżdżają spod stóp. W pewnym momencie plecak z wystającą karimatą odbija się od występu skalnego i ostatkiem sił zachowuję jakąkolwiek równowagę. Naprawdę niewiele brakło. Biorę kilka głębszych oddechów. Nie dać się spanikować. Nie myśleć o tym, co widać na dole i że zaraz na pewno odbędę popisowy lot. Mięśnie ud zesztywniałe od wysiłku. Czepiam się skał i na wąziutkich półeczkach całą wiarę pokładam w sztywność podeszwy butów. Jeszcze troszkę… troszeczkę i pomału, choć z wielkim trudem, na trzęsących się nogach można wrócić do pionu i zejść na przełęcz Lolaia.
Ciskam plecak w kosówkę z niewymowną ulgą. Patrzymy na siebie spojrzeniami mówiącymi wszystko. Trzeba przyznać, to był hardcore. Byłoby łatwiej tędy podchodzić w górę, wspinając się i podciągając na rękach niż być spychanym przez bezwładne plecaki. A już najlepiej byłoby bez plecaków… Łyk wody i darujemy sobie grań Lolaia Sud. Decydujemy się schodzić wprost do doliny Stanișoarei. Spojrzenie w dół. Do doliny jeszcze tak daleko… Bartek widzi jakąś tajemniczą ścieżkę, kluczącą pomiędzy łanami kosodrzewiny a rumowiskiem skalnym. Po chwili nie mamy pojęcia gdzie idziemy, ale obieramy azymut na jeziorko widniejące w dole i nie wygląda, żeby czyhało na nas więcej niebezpieczeństw. Skaczemy po niewygodnych, ostrych głazach, przewijamy się przez zarośla kosówki i pierwotnie klnę siarczyście, w końcu się zamykam. I tak nic nie poradzę. Zresztą, wszystko mi jedno. Kiedyś gdzieś dojdziemy. Jak nie do Pietrele, to nad niewidoczne już jeziorko. 
W milczeniu pokonujemy drogę w dół. Odległość między nami a dnem doliny stopniowo maleje i przedzierając się przez ostatni młodnik nareszcie wypadamy na rozległą przestrzeń Valea Stanisoarei. Nad potokiem, obok namiotu rozbitego na dziko, siedzi jakaś para w romantycznej scenerii, z lekkim przestrachem obserwując dwie rozczochrane zjawy wypadające z krzaków i z impetem rzucające plecaki na trawę, po czym klękające na kamieniach potoku i wsadzające twarze w zimne, orzeźwiające odmęty. Woda zmywa szał. Patrzę w górę na monstrualną, zadziorną ścianę Retezatu zawieszoną na niebie, skośną i wyniosłą, jak gdyby chciała powiedzieć – dobra, wygraliście, i cóż z tego? Adrenalina zabija zmęczenie. Zarzucamy plecaki i skinąwszy głową biwakującym turystom, szybkim krokiem, pomiędzy laski jarzębinowe i łachy kosówki zdążamy w dół doliny. Do schroniska jeszcze jakieś półtorej godziny, może więcej. Faktycznie dystans pokonujemy znacznie szybciej, nie oszczędzając nóg i stóp tak obolałych, że ostatnie metry na ścieżce do Cabany Pietrele są niemal kamieniem milowym. Z hukiem walimy się na ławki przed schroniskiem. Piwo wypite niemal duszkiem smakuje tak doskonale, jakbyśmy niemal przypłacili jego zdobycie życiem ;)
   Chwila celebracji i przydałoby się szukać miejsca na nocleg. Urzędujący przy stoliku obok Czesi częstują jakimś bimberkiem i wskazują nam drogę na campare oddalone kilka minut od schroniska. Przechodzimy obok domków kempingowych całego kameralnego kompleksu turystycznego Pietrele i znajdujemy polanę w lesie, na której gęsto od namiotów. Dzisiejszy nocleg niestety nie wynagrodzi trudów trasy… Przytulamy się do jednego z namiotów i urządzamy gotowanie. Nad lasem wschodzi jasna tarcza księżyca oświetlająca góry srebrną poświatą. Jutro będzie pełnia…


 
    Obóz V - Campare Pietrele










.
   Kolejny dzień w Retezacie jak pozostałe – upalny i słoneczny. Plan na ten dzień to podejście do schroniska Gentiana leżącego nieco powyżej Pietrele, przejście doliną Rea i przedostanie się na drugą stronę do Lacul Bucura. Optymistyczne założenie to przejście obu najwyższych wierzchołków - Peleagi i Papuszy. Przy Cabanie Pietrele zatrzymujemy się na chwilę. Pod schroniskiem siedzi młody brodaty cioban. Rozmawia z turystami i popija tradycyjnie palinkę z kawą a jego niebieskie oczy są tak pogodne, spokojne i pełne radości, że nie mogę oderwać wzroku od tego człowieka w śmiesznym nakryciu głowy i obdartym odzieniu. Wstaje, zabiera swój bezkształtny tobół, kij w dłoń i żwawym krokiem wskakuje na szlak. My też nie urzędujemy zbyt długo, choć po wczorajszym szaleństwie z każdą chwilą siły i chęci nas opuszczają.
Wchodzimy w las pachnący żywicą i ściółką. Do Gentiany jakieś półtorej godziny. Gałęzie świerków wiszą nad ścieżką, muskają czubek głowy. Ruda wiewiórka przemyka pomiędzy drzewami. Przekrzykujemy potok szumiący wartko po kamieniach. Mniej więcej w zamierzonym czasie docieramy na malowniczą polanę przy Cabana Gentiana, malutkim schronie u stóp Vârful Stânișoara. I tu czeka nas kolejna niespodzianka – informacja, że szlak przez Valea Rea jest zamknięty z powodu osunięcia się ziemi. Koniec świata… Dobra rada na przyszłość – nic, absolutnie nic nie planować w rumuńskich górach… Trochę nas ta wieść podłamała, bo dolina jezior Retezatu była jednym z ważniejszych miejsc do obejrzenia. Plan zastępczy – wracamy przez Curmaturę Bucurei nad Lacul Bucura – bo też nie ma innego wyjścia i stamtąd już na lekko będziemy atakować Peleagę i Papușę. Trasa nie powinna nam zająć więcej niż 4 godziny, jeszcze nie minęło południe, więc mamy mnóstwo czasu na… popas! Należy się po wczorajszym… tłumaczymy sobie, w końcu jesteśmy na wakacjach.
W lesie jest źródełko i pomysłowy kącik do mycia zbudowany z wydrążonych pni. Nie omieszkujemy tego wykorzystać do dokładnego umycia włosów i całej fizjonomii oraz przepierki. Na słonecznej polance obok umywalni rozkładamy się na karimatach, suszymy i opalamy. Czas jednak płynie i pomimo rozleniwienia trzeba ruszać dalej i przeskoczyć przełęcz. Cieszę się, że zobaczę ponownie cudowny biwak nad Bucurą.
Po białych kamieniach wznosimy się w górę doliny Pietrele. Laski jarzębinowe zastępuje kosówka. Przeskakujemy potok krzyżujący się co rusz ze ścieżką, jego brzegi porastają łopiany. Niesamowity upał daje w kość. Na hali w środku doliny, na wysokości 2ooo npm pasą się krowy. Włażą w kępy kosówki, spacerują szlakiem i przyglądają się nam zaciekawione. Pod nachyloną skałą urządzony jest szałas z watrą a w nim wyleguje się znajomy cioban o oczach koloru bałkańskiego nieba. Uśmiecha się i macha do nas na powitanie. Szkoda że nie zatrzymaliśmy się przy nim i choć trochę próbowali nawiązać jakikolwiek kontakt. Zresztą tego przez cały wyjazd brakowało mi najbardziej – kontaktu z miejscowymi. Krajobraz upstrzony kolorową rogacizną wygląda nader osobliwie. Powyżej, przy stawie Pietrele hasa reszta stada pilnowana przez starszego ciobana i tchórzliwego pieska. Zatrzymujemy się i na wielkim obłym głazie urządzamy gotowanie. Z niewymowną ulgą zdejmuje ciężkie buciory i skarpetki, na które najwyraźniej poluje mały ciekawski muciek przyczajony za sąsiednią wantą. Krowy leżą i przeżuwają leniwie w gorącym powietrzu popołudnia. Jedna z nich goni pieska. Są wielkie, łaciate i bardzo mleczne. Podchodzi starszy cioban i wymownym gestem pokazuje papierosa. Oddaję mu kilka ostatnich w paczce. 



Bartek i cioban


   Zostaje jeszcze około godzina podejścia dnem doliny i wyskrobanie się na przełęcz Curmatura Bucurei. Stromym zygzakiem podchodzimy za kilkoma turystkami w średnim wieku. Jasne kamienie znów usypują się spod stóp. Otwiera się wspaniały widok na Virful Bucura a nieco wyżej spod przełęczy na niewinnie stąd wyglądający Retezat. Jeszcze chwila i uderza w nas wiatr znad doliny Bucury. Tuż po lewej przełęcz urasta w grań Custury Bucurei. Przepiękny, wyniosły szczyt Peleagi pęcznieje złotem i zielenią w popołudniowym słońcu. W dole podłużny, prawie idealnie prostokątny kształt Lacul Bucura koloru chabrów zebranych w zbożu. Jest wyjątkowo pięknie. U-kształtna dolina u stóp wygląda jak kobierzec pocięty smugami cieni popołudnia. Białą ścieżką schodzimy pomaleńku w stronę campare. Bo nie ma się po co spieszyć, dziś nocujemy tu. Z daleka widzę, że nasze poprzednie miejsce na wzniesieniu nadal pozostaje wolne. Namiotów w dolinie jest około 60. Potwierdza to może sześcioletnia dziewczynka z Polski, która przybyła tu z rodzicami połazić po górach. Z góry widać ochotników kąpieli w zimnych zakazanych odmętach jeziora Ana. Przekraczamy campare pełne roześmianych ludzi odpoczywających wśród namiotów i rozbijamy obóz „na górce”. 



Custura Bucurei i Peleaga z Curmatura Bucurei



Peleaga, 2509 npm



Lacul Bucura, 2041 npm



Lacul Bucurelu

   Marzyła nam się pełnia księżyca nad Bucurą, jednak chwilę po zapadnięciu zmroku w płachtę tropiku zabębnił deszcz a nad doliną i górami przetoczył się grzmot. Burza! Na szczęście przeszła dość szybko i nie była intensywna i był to jedyny opad w ciągu naszych dwutygodniowych wakacji.
 
Dzień siódmy. Poranek cudnie słoneczny. Śniadanie na trawie i celebracja kawy tak rozkoszna, że przeciąga się w nieskończoność. Od panoramy nie można oderwać oczu. Patrzymy na siebie porozumiewawczo… „Zostałabym tu chętnie cały dzień i nie ruszała się z miejsca…” Uśmiechy. No to zostajemy! W końcu jesteśmy na urlopie! Chłodny wiatr jaki przyszedł po burzy pędzi obłoki po niebie i sprawia, że upał nie jest tak dokuczliwy. Powietrze pachnie spokojem i wolnością. Czytam „Jadąc do Babadag” Andrzeja Stasiuka i jest to książka tak bardzo na miejscu… Planujemy dalszą część naszej rumuńskiej podróży i ani trochę nie mamy wyrzutów sumienia, że marnujemy dzień na lenistwo. Odpoczynek jest wspaniały i konieczny. Nie moglibyśmy sobie pozwolić na coś podobnego gdybyśmy byli tu z ekipą. Leżę w pachnącej latem trawie i cierpiąc nieco na dolegliwości żołądkowe myślę – czy to ważne, w jaki sposób jestem tu? Czy naprawdę przybyłam tu, by pędzić po górach i za wszelką cenę zdobywać kolejne szczyty? Może to marnotrawstwo okazji, wszak nie wiem czy kiedykolwiek tu wrócę… Może kilka lat wstecz takie zachowanie byłoby nie do pomyślenia. Ambicje były inne. Dziś jestem tu dla samej potrzeby bycia. Zagoniona i przemęczona fizyczną pracą na co dzień marzę o takiej właśnie chwili wytchnienia, obcowania w ciszy i spokoju uroczego zakątka. W tym momencie czuję, że wraca życie w zmęczone i osłabione ciało. Irytował fakt planów pokrzyżowanych przez zamknięte szlaki, nasze nieprzemyślane łażenie tam i z powrotem z betami. Cóż, czasu się nie cofnie. Trzeba cieszyć się tym, co się przeszło i zobaczyło.

  Dzień ósmy – górski dzień ostatni. Bartek idzie na Peleagę sam. Osłabiona problemami żołądkowymi mam już ochotę schodzić z gór. Pędzi ciekawość ku reszcie kraju. Wciskam w siebie rosół i podsłuchuję zza płachty namiotu polskich turystów idących ścieżką i marzących o zakupie zimnej coli w refugiu (ha ha ha, dobre!). Po około 5 godzinach wraca Bartek i niemrawo zbieramy się do zejścia ku Poiana Pelegii.



Papușa



Culmea Custura-Gruniu



Valea Rea



Vf Pietrele 2270 npm



Lacul Bucura i Ana

 

    Po około 5 godzinach wraca Bartek i niemrawo zbieramy się do zejścia ku Poiana Pelegii. Plan jest odważny – schodzimy w stronę najdłuższej doliny Retezatu – Valea Lapușnicu Mare. Tam planujemy złapać stopa do Gura Zlata, jakieś 30 km od Pelegii, gdzie ewentualnie przenocujemy w schronisku i o poranku może uda się złapać autobus lub autostop do Simerii. Jeśli nie uda się wydostać z doliny Lapușnicu, trzeba będzie wdrapać się na płaskowyż Şaua Plaiul Mic, skąd przyszliśmy i gdzie planowaliśmy przyszły nocleg – tam zanocować i wracać, skąd przyszliśmy – przez Butę, tracąc jeden dzień. Zmęczenie, osłabienie i ogólny tomiwisizm dodaje optymizmu. Schodzimy na drogę nieco poniżej Cabany i parkingu i polujemy na okazję. Jest niedziela, a nóż, widelec… Ruchu niestety nie ma zbyt wielkiego i Bartek zaczyna się niepokoić. Dwoje kierowców odmówiło. Czyhamy już godzinę, kiedy zatrzymuje się samochód – młode małżeństwo ze starszą panią z tyłu. „Gura Zlata?” – pytamy. Facet wyskakuje zza kierownicy i otwiera bagażnik. Udało się! Jest już chyba po ósmej wieczór, ostatnia szansa na wydostanie się tego dnia z Valea Lapușnicu została wykorzystana!
Jedziemy prawie w milczeniu. W radiu „Hotel California” The Eagles, “Is this love” Whitesnake, “Carrie” Europe i całe mnóstwo podobnych przebojów. Zjeżdżamy powoli wyboistą szutrową drogą, mijając tajemniczego faceta z kijem i w obszarpanym swetrze, który wylazł nam z krzaków gdzieś po drodze z Bucury. Nie odzywamy się zbytnio do naszych wybawicieli, bo jeszcze nie wiemy, że mówią po angielsku. Oni też nas nie zagadują zresztą. Zmęczenie również jest potężne. 
  Dolina Lapușnicu ciągnie się bez końca, zjeżdżamy nią chyba z godzinę zanim pojawia się asfalt i kierowca przyspiesza. Muzyka, która sączy się z głośników rozbraja mi serce – moja muzyka w tej cudownej scenerii przepaścistych górskich krajobrazów sprawia, że orbituję gdzieś metr nad fotelem. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że bardzo mi jej brakowało… że ta chwila, gdy mijamy suche sztuczne jezioro Gura Apei z olbrzymią półkolistą zaporą, te skały wyrastające kilkaset metrów ponad szosą, kolejne zakręty górskiej drogi i wjeżdżamy z tą muzyką w karpacką, transylwańską noc jest tak podobna do dni spędzonych osiem lat temu podczas pierwszej, niezapomnianej wyprawy do Rumunii…
   Starsza pani częstuje nas malinami. Jeszcze kilka chwil i samochód zatrzymuje się pod Cabana Gura Zlata. Wysiadamy na pustej przestrzeni w środku mroku lasu i nagle pada pomysł – może ich poprosić, aby podrzucili nas trochę dalej?... Dziewczyna domyśla się najwyraźniej, o co chcemy zapytać i po angielsku mówi, że to żaden problem, że podwiozą nas dalej. Przemili ludzie! Pytają, dokąd chcemy dotrzeć. Oni są z Hunedoary. Mówimy – do Simerii na pociąg… Nie ma problemu! Zboczą ponad 20 kilometrów z trasy i podwiozą nas na dworzec! Nie wierzę w to, co słyszę. Cieszymy się jak wariaty. Uzgadniamy stawkę (w sumie 20 lei, więc śmieszna kwota) i mkniemy dalej nocną szosą poprzez pola i wioski prosto do Simerii. To niebywałe – przejechaliśmy z 90 kilometrów z tymi przemiłymi ludźmi, dzięki nim wydostaliśmy się z najtrudniejszego możliwego miejsca i to prosto do pociągu! Uściski, podziękowania, na do widzenia mówię – to fantastycznie, że słuchacie takiej samej muzyki jak ja! Dziewczyna śmieje się. Szkoda, że nie porozmawialiśmy więcej… Wraca wiara we wspaniałą naturę tutejszych ludzi.

Rzeźnik z Mediaș…

    20 minut. Tyle czasu mamy do pociągu relacji Timișoara – Jassy. Pociąg jedzie przez cały kraj, nam wystarczy niecała godzinka, by dotrzeć do Teiuș, gdzie poczekamy chwilę na przesiadkę i rapid  (pospieszny) do Sighișoary. Pociąg Timișoara – Jassy to jedna wielka impreza. Niebywały tłok w przejściu wypełniają ludzie wszelkiej maści – turyści (my), baby z siatami, chłopy z walizami, Cyganie, dzieci, przypadkowi zmęczeni obywatele. Jakiś samozwańczy generał ustawia wszystkich jak leci – ty tu, ty tam, gdzie się pchasz z tym plecakiem! Popycha ludzi, krzyczy na baby, wyzywają go, kupa śmiechu. Z radością, że tak ładnie udało nam się przeskoczyć z Retezatu do Transylwanii, gdy nie liczyliśmy na taki łut szczęścia, otwieramy piwo. I dowiadujemy się, że lepiej schować je przed konduktorem, który – jak wszyscy zresztą w CFR – ma dwa i pół metra wzrostu i bary szerokości przejścia. Nie warto z takimi zaczynać, tym bardziej, że picie alkoholu w rumuńskim pociągu jest zabronione. Chowam piwo pod koszulkę i w momencie gdy kanar przeciska się za mną, część piwa wylewa mi się ze ściśniętej puszki do majtek. Głupawka… 
  Teiuș. Przeciskamy się do wyjścia. Jakaś babina tarasuje drogę tak ambitnie, jakby na siłę nie chciała nikogo wypuścić z pociągu. Z tego powodu wysiadamy drzwiami z drugiej strony peronu i z wysokości 1,5 metra grupa ludzi z tobołami zeskakuje na tor obok. Koniec świata… Coraz bliżej kolejnego celu. Tłumek zaspanych ludzkich marionetek niemrawo kołysze się w ciemnościach peronu w oczekiwaniu na swój pociąg. Wreszcie nadjeżdża accelerat (ekspres) do Bukaresztu i wsiadamy, nie posiadając wprawdzie miejscówek, ale miejsca jest dość. To tylko 2 godziny drogi. Będziemy w Sighișoarze około 2 w nocy. Pogryzając przepyszne chrupki o smaku pieczonego kurczaka w kształcie kurzych golonek docieramy do Mediaș. I nagle do przedziału wchodzi on… Wielki, potężny facet ogolony na łyso, o twarzy seryjnego zabójcy, w towarzystwie dwóch przydupasów, z których jeden natychmiast zasypia a drugi najpierw coś trajkocze, lecz będąc kompletnie ignorowanym, zamyka się i patrzy tępo w sufit. „Ale rzeźnik! – stwierdza Bartek. - Spokojnie mógłby grać mordercę w jakimś filmie! Ciekawe co ma w torbie!” Dzięki Bogu, że chłopcy nie rozumieją po polsku. Siedzę jak na szpilkach, bo jestem jedyną kobietą w przedziale i dokładam wszelkich starań, żeby się na Rzeźnika nie patrzeć. Jest fascynujący – ma piękne czarne oczy jak Cygan, najwyraźniej tatuowane dookoła, nie widać wyraźnie w nikłym świetle… Siedzi z założonymi rękami i wygląda jakby mógł złamać człowieka na pół. Zamyślony, o kamiennej twarzy, w której dziwna łagodność miesza się z bezwzględnością. Ciekawe, co by zrobił, gdybym pomyłkowo zajęła jego miejscówkę… Nagle łowię jego spojrzenie i jest przepełnione spokojem, zmęczeniem… zamyślone i łagodne… A potem zamyka oczy i wyciąga się do snu. Twarz, której z pewnością długo nie zapomnę.
W ciemności nocy łagodnym kołysaniem dobijamy do stacji Sighișoara. Zastanawiam się, jak przeskoczyć Rzeźnika, żeby nie zwalić mu się z całym plecakiem na kolana (chociaż to mogłoby być ciekawą przygodą ;D), jednak on po dżentelmeńsku podkurcza nogi w przejściu i uśmiecha się do mnie półgębkiem zerkając z lekkim zdziwieniem na tobół większy ode mnie. „Dziękuję – mówię po rumuńsku, nie mogę się powstrzymać. – Dobranoc!” Co za koleś! Ciekawe kogo jedzie zamordować.
Jest środek nocy, koło 2giej, kiedy wysiadamy na ładnej, wyremontowanej stacji. Ciekawe, gdzie spędzimy noc… Skręcamy w Strada Libertății i widzimy jakiś mały hostel, kiedy zaczepia nas lekko zawiany, aczkolwiek przyjaźnie nastawiony i mówiący po angielsku koleś. Towarzyszą mu dwie dziewczyny wyglądające na lekkich obyczajów. „Nie znajdziecie tak łatwo noclegu! Trwa festiwal średniowieczny, wszystko zajęte! Ale mój przyjaciel ma pokój, zaraz was zaprowadzę, to niedaleko.” Cóż nam w sumie pozostaje o tej godzinie, kiedy po długim dniu marzy się tylko łóżko po całym tygodniu spoczywania na kamieniach. Zgadzamy się nawet na 40 lei za osobę za noc. W końcu to miasto, spodziewaliśmy się kosztów. Facet prowadzi nas do zadbanego domu z małym basenem w ogrodzie. Stoi tam namiot, w którym ponoć nocują także Polacy. Wpada z impetem do jednego z pokoi na parterze i wygania z łóżka jakiegoś ledwo przytomnego nastolatka. Mamy się nie martwić, tu jest nasz pokój, tu łazienka, będziemy mieć prywatność, tu są klucze, dobranoc! Płacimy i lekko zszokowani zostajemy w skromnie urządzonym pokoju – niewątpliwie należącym do wygnanego chłopaka. Jest czysto i jest duże łóżko, szafa i stolik, zamiast sufitu natomiast zwisa ogromny czarny całun… Spowici aurą tajemniczości wyrzucamy tylko zawartość plecaków na podłogę i padamy jak dłudzy. 

Zdjęcie z diabłem…

  Dawno czekałam na moment, kiedy będę mogła przespacerować się uliczkami tego wspaniałego średniowiecznego miasta. Od tygodnia oczekiwałam też na dwie inne rzeczy – że będę mogła iść gdziekolwiek bez plecaka i nareszcie wziąć gorący prysznic! Decydujemy się zjeść późne śniadanie na mieście, chociażby dlatego, że wyjedliśmy większość zapasów i nie mamy nawet chleba. Idziemy Strada Garii (ech, znowu Dworcowa…) do centrum. Koty szaleją na ulicy. Od razu rzuca się w oczy kameralność miasta. Dookoła zielone wzgórza i małe, zadbane domki. Przy moście nad rzeką Târnava Mare stoi urocza Katedra Świętej Trójcy, prawosławna świątynia.


A za mostem zaczyna się właściwa część miasta – okolona wysokimi murami i kryjąca całe doskonale zachowane cetate (mury obronne). Starówka. Decydujemy się najpierw załatwić zakupy, formalności telefoniczno-bankowe i jedzenie, zwiedzanie Górnego Miasta zaś zacząć późnym popołudniem, gdy będzie chłodniej a światło będzie sprzyjało sesji fotograficznej. Malowniczą uliczką docieramy do głównego placu miasta – Piata Hermann Oberth. Nieopodal w piekarni zachęcającej cudnymi zapachami kupujemy pyszny, świeżutki chleb węgierski. Pora robi się pomału obiadowa, stąd decyzja o pożarciu dużej pizzy. Wpatruję się w wyniosłą i cudownie zdobioną Wieżę Zegarową miejskiego bastionu i chłonę atmosferę średniowiecznego miasteczka. Wciąż gnębi nas zmęczenie, stąd decyzja o krótkiej poobiedniej drzemce. Bartek natychmiast zasypia, ja zaś wolę wypić kawę i poczytać przewodnik. W końcu zniecierpliwiona robię sztuczne zamieszanie – obudź się leniuchu! Wiem, że już tu byłeś, ale ja nie! Chcę zobaczyć to piękne miasto!
  

Wieża Zegarowa

   Na mury cetate wchodzimy od strony targu, od Strada Tirnavei. Strome kamienne schody wyprowadzają tuz pod Basztę Krawców, jedną z charakterystycznych dla założenia Górnego Miasta baszt poświęconych danym cechom rzemieślniczym, które w średniowieczu fundowały rozbudowę Sighișoary i broniły ją przed najeźdźcami. Uliczki brukowane kocimi łbami. Niskie, kolorowe kamieniczki, domy skupione w szeregu jeden za drugim. Pomiędzy dachami wewnątrz uliczek rozpięte kolorowe trójkątne chorągiewki. Tu i ówdzie włóczą się turyści, nie panuje tu jednak typowo wakacyjny gwar ani tandetna jarmarczna atmosfera. Każdy metr kwadratowy starówki ze zdobionymi elewacjami domów mieszczańskich i kolorowymi domkami, w których zwyczajnie mieszkają ludzie emanuje niepowtarzalnym urokiem.  



 str Tamplarilor



Wieża Szewców



str Bastionului



str Bastionului

  Na głównym placu miasta – Piata Cetatii przycupnęły sklepiki z pamiątkami, antykwariaty, kawiarenki i stoliki pod parasolami. Popijając piwo i delektując się klimatem, wypisuję tradycyjną kartkę z wakacji do wychowawcy. A dalej spacer po urokliwym mieście, obok Domu Drakuli, gdzie urodził się Vlad Tepeș, podziwiając mozaikowy dach i oryginalne rzeźby na Wieży Zegarowej – symbolu miasta. 



Dom Drakuli




Panorama miasta ze wzgórza




Dom Pod Jeleniem



Portret z wampirem








A dalej stromo brukowanymi uliczkami w górę cetate, zaglądając do rozlewni palinki. Strada Scolii czyli strome i długie Schody Szkolne stanowią zadaszone przejście do położonej na szczycie w najwyższym punkcie miasta starej szkoły. Tu też znajduje się Kościół na Górze i stary cmentarz oraz malownicza i urocza Baszta Płatnerzy, w której mieszkają ludzie. Coś nieprawdopodobnego. Z murów podziwiamy widok na okoliczne wzgórza i całą zachodnią okolicę Sighișoary. 



Schody Szkolne



Cmentarz na wzgórzu



Kościół na Wzgórzu i Wieża Powroźników






str Tamplarilor



Z murów podziwiamy widok na okoliczne wzgórza i całą zachodnią okolicę Sighișoary. Pięknie tutaj… Można spacerować po tym mieście bez końca, kiedy słońce niży w dół i okrywa bajkowe, romantyczne zaułki porośnięte winoroślą morelowym, ciepłym światłem. Cienie kutych żelaznych latarni odbitych na nadgryzionych zębem czasu elewacjach Domu Ceramików. Drewniane okiennice i tajemnicze bramy kryjące zaciszne podwórza… Las wieżyczek i dachów krytych tradycyjnie paloną ceramiczną dachówką… Stara Biserica Manastrii i panorama Sighișoary w dole, miasta o czerwonych dachach i zielonych wzgórzach otulających ze wszystkich stron. Zataczamy koło pod Basztę Krawców, odprowadzani przez wojowniczego, wychudłego czarnego kociaka, który zawzięcie atakuje, ale w końcu daje się łaskawie wziąć na ręce. Portret z diabłem…  



   Czas zjeść kolację i napić się wreszcie palinki! Wybieramy miłą restaurację niedaleko Piata Hermann Oberth i zajadamy pyszności z kurczaka. Palinka smakuje wybornie. I piecze w gardło. Na Starówkę wracamy jeszcze o zmroku, gdy uliczki ponad wysokimi murami obronnymi oświetlają jedynie latarenki zawieszone na ścianach kamienic. Przysiadamy na ławce przy Wieży Zegarowej, niedaleko Domu Drakuli i oddajemy się atmosferze magicznego zakątka, rozmyślając, jak kiedyś, setki lat temu wyglądało tu życie, jacy byli ludzie… Z daleka słychać śmiech i odgłosy imprezy w którejś z miłych restauracyjek. Myślę, że bardzo chciałabym tam teraz być i też śmiać się z tymi ludźmi…



   Trochę Siedmiogrodu…

   Dalsza podróż w stronę Morza Czarnego prowadzi przez Braszów. Poranek jest chłodny i mglisty. Rozgrzewamy się przepyszną kawą serwowaną w blaszanej budzie na dworcu. Wesoła ekipa remontująca trakcje rusza na swym dziwnym pojeździe machając i śmiejąc się. Wskakujemy do accelerata i przemierzamy transylwańskie krajobrazy pól, na których polują dzikie ptaki, łąk, po których snują się mgły i wzgórz z krętymi drogami… Po dwóch godzinach z okładem spędzonych w komfortowym ekspresie wita nas chaos dworca braszowskiego. Chcemy najpierw dostać się do wioski Prejmer, by zwiedzić charakterystyczny dla tej części Europy obiekt – kościół warowny. Idiotyczną rzeczą było zabranie ze sobą plecaków, zamiast zostawić je w przechowalni na dworcu w Braszowie, ale ogólnie rzecz biorąc nie myśleliśmy zbyt praktycznie na tym wyjeździe…
    Pół godziny w osobówce i wysiadamy niedaleko Prejmer. Wioska położona wśród pól i łąk z malowniczym widokiem na przymglone góry Bucegi. Musimy jeszcze podejść kawałek do centrum wsi. 




Kościół warowny w Prejmer już widać: poznać go po wysokich i bardzo grubych murach bielejących z daleka. Na głównym placu wewnątrz bastionu stoi piękny gotycki kościół z XIII wieku. Twierdza pochodzi z XV wieku i wzniesiona została przez chłopów nie mających pana, a pragnących zabezpieczyć się przed najazdami grabieżców. W murach twierdzy na co dzień nikt nie mieszkał, stanowiła ona schronienie jedynie w czasie wojny. Na czterech piętrach znajduje się 275 cel, gdzie w razie oblężenia chronili się okoliczni mieszkańcy wraz z dobytkiem. Cele mają średnio 6-8 m kw., nierzadko przebywała tu cała rodzina nawet z trzodą chlewną czy drobiem. Zaaranżowano tu mini-ekspozycję muzealną: jest szkolna klasa, warsztat kowala… Można również wejść do wnętrza murów – na drogę straży i dopiero wówczas budowla robi imponujące wrażenie. 



Drum de straja - Droga dla straży











Barbakan












Cele mieszkalne



Kościół 1208r.




Brona nad bramą główną



Główny dziedziniec



Korytarz bramny



Szkoła



Sklepienie sieciowe



Kuźnia



Cele i podwórze


Autobusem wracamy do Braszowa i tym razem zrzucamy plecaki do przechowalni – zwiedzanie z worem na plecach to zdecydowanie najgorszy ze wszystkich pomysłów. Nowy Braszów nie zachęca swą architekturą, dlatego przemieszczamy się natychmiast na starówkę. Podobnie jak większość średniowiecznych, doskonale zachowanych miast Rumunii, także Braszów zachował swój warowny charakter – jako jedno z miast Siedmiogrodu. Typowo Saskie miasto – położone wśród wzgórz, u podnóży tutejszej Gubałówki – góry Tampa. 
Wchodzimy na Rynek otoczony malowniczymi kamienicami o barokowych fasadach, gdzie urzęduje mnóstwo turystów. Największe wrażenie robi oczywiście Biserica Negra, czyli Czarny Kościół, największy gotycki kościół w Rumunii, wzniesiony w XIV wieku. Nazwę zyskał po pożarze w XVII wieku. Dziś z „czarnego” niewiele pozostało, ponieważ kościół jest sukcesywnie odrestaurowywany i ciemne opalone bloki granitowe zastępują nowe, jasne. Nic nie szkodzi, budowla jest piękna i imponująca, zamyka Piata Statului (rynek) od południa i wygląda trochę jak olbrzymi tankowiec wśród kolorowych łódeczek kamienic. 



Czarny Kościół



Ratusz



Rynek



Cerkiew św. Mikołaja



Brama Scheii



Brama św. Katarzyny

  Standardowym pożywieniem jest znowu pizza, może dlatego, że w obrębie rynku wszystkie restauracje serwują ceny iście europejskie. Do tego ciemne piwo i wzdłuż zachodnich murów miejskich idziemy na spacer uliczkami dzielnicy rumuńskiej saskiego Braszowa – Scheii, aż po cerkiew św. Mikołaja. Nie zamierzamy spędzić tu więcej czasu. Dzisiejszej nocy zamierzamy wsiąść do pociągu, który zawiezie nas do celu podróży – nad Morze Czarne. Wcześniej jednak odwiedzimy jeszcze leżącą na trasie Sinaię.
   Wsiadamy w pociąg i przez malowniczą, wysoką przełęcz Predeal, gdzie do 1920 roku biegła granica węgiersko-rumuńska suniemy wolno przez jodłowe lasy. Minęła 18:00 i światło popołudnia odkrywa przed nami wspaniały spektakl… Otwieram usta z oczarowania… Oto ponad lasem odsłania się monumentalny amfiteatr grani gór Bucegi. Kilometrowe wapienno-dolomitowe ściany opadają ku dolinie pionowymi zerwami, zagarniając w siebie światło i dławiąc cień w głębokich szczelinach skalnych. Gdyby tylko było więcej czasu, moglibyśmy wyskoczyć i spędzić tu chociaż ze dwa dni… Te góry warte są jednak bliższego poznania…
   Sinaia przypomina nieco zapuszczony kurort alpejski. Gdyby ktoś wziął się za konkretny remont drewnianych pensjonatów i zlikwidował typowo rumuńską rozpierduchę panującą na każdym kroku… Najpierw po stromych schodach a następnie równie stromą asfaltową drogą docieramy do Monastyru Sinaia z XVII wieku, którego fasady pokrywają niesamowicie piękne freski. 


Manastirea Sinaia - święci



Manastirea Sinaia

 



  Właśnie zaczyna się nabożeństwo, mnisi krzątają się i wszędzie unosi się mistyczna woń kadzidła… Chętnie współuczestniczyłabym w tym nabożeństwie, wydało mi się to jednak nie na miejscu – takie turystyczne oglądanie obrządku, który zakonnicy przygotowywali z cichym i poważnym skupieniem sprawiło, że wycofaliśmy się z kaplicy.
    Nieopodal pod lasem, w otoczeniu wielkiego ogrodu, po którym biegają psy, stoi zamek Peleș, dawny pałac królewski z XIX wieku i jeden z najpiękniejszych zamków w Rumunii. Już za późno, by go zwiedzać, oglądamy przepiękną renesansową budowlę zwieńczoną spiczastymi wieżyczkami spod parasoli restauracyjki znajdującej się w dawnym domku myśliwskim.




Obok naszego stolika ląduje znienacka Hermann Oberth… czyli paralotniarz w pomarańczowym kombinezonie. Do zameczku Pelișor położonego nieco powyżej pałacu nie chce nam się już iść, głównie dlatego, że fatalnie bolą stopy po wędrówce w sandałach po bruku z plecakiem przyginającym do ziemi. Postanawiamy przenocować w Sinai i wcześnie rano wsiąść w ekspres do Mangalii, jednak perspektywy noclegowe przerastają zdrowo zawartość naszych portfeli. Kończy się na spacerze wzdłuż kurortu, jakimś drobnym posiłku i kieliszku palinki. Decydujemy się jechać pociągiem po północy. I tu zaliczamy największą porażkę wyjazdu, bo okazuje się, że źle zapamiętaliśmy godzinę odjazdu pociągu i odjechał bez nas… Następny o piątej rano. Przesiadujemy w jakimś nocnym klubie, z którego i tak nas wyrzucają, potem próbujemy zdrzemnąć się w parku jak menele, jednak to nie jest ani bezpieczne, ani przytulne. Decyzja jest jedna – idziemy spać na dworzec. Marzę o przespanej normalnie dobie i wygodnym łóżku. Udaje się zdrzemnąć godzinkę na ławce dworcowej. Pod powiekami obrazki ciepłej plaży i błękitu nieba… 



    Ognie na plaży i rock and roll…

   Pociąg do Mangalii wtoczył się o piątej rano na peron wypełniony po brzegi. Natychmiast zrozumieliśmy, że nie dostaliśmy miejscówek wcale nie dlatego, że pani w kasie nie rozumiała po rumuńsku, ale dlatego, że wszystkie zostały wykupione. Nic dziwnego, pociąg jedzie z Cluj-Napoki, przez cały kraj. Znaleźliśmy dwa wolne miejsca w przedziale i w momencie, gdy błogo zaczynało mi się coś śnić, wsiedli właściciele zajmowanych przez nas miejsc i wylecieliśmy z bagażami na korytarz. Wściekłość.  Na nasze roztargnienie, na całą sytuację i perspektywę spędzenia 7 godzin w wąskim przejściu, przez które bezustannie ktoś się przepycha, na wszystko. Jestem okrutnie zmęczona i marzę o śnie, próbuję zdrzemnąć się w kucki na plecaku, ale bezustannie ktoś mnie trąca, kopie, przydeptuje stopy, uderza w głowę. Idę zapalić i mam w nosie, że nie wolno.
    Słońce wstaje nad wschodnią Rumunią powoli i niemrawo. Wjeżdżamy w równiny i nizinny krajobraz dobrudżański. Za oknem ciągną się bezkresne pola i łąki. Góry zostały daleko na północy. Nie pamiętam, o czym myślałam w trakcie tej uciążliwej podróży na koniec świata. Dłużyła się bez końca z powodu remontu trasy. Zbliżamy się do Feteszti, gdzie kolej przekracza Dunaj. Otwieram okno i obserwuję ogromną rzekę toczącą swe wody rozległą doliną. Krajobraz jest o tyle niepowtarzalny, że faktyczna szerokość doliny ukształtowanej rozlewiskami Dunaju ma szerokość 18 km. Szkoda, że nie widać tego z perspektywy pociągu. Nareszcie dojeżdżamy do Constanzy, gdzie tłum wczasowiczów wysypuje się z pociągu i po sześciu godzinach stania i kucania możemy wreszcie usiąść i zdrzemnąć się odrobinę. Próbuję zwracać uwagę na przepiękne widoki nadmorskie rozciągające się za oknem, potrzeba snu jest jednak dominującą sprawą. Gdy budzę się po jakiejś godzinie, toczymy się wybrzeżem Morza Czarnego. Uśmiecham się z ulgą. Na każdej kolejnej stacji wysiadanie trwa godzinami – tu znajdują się najpopularniejsze kurorty czarnomorskie – Aurora, Jupiter, Saturn i inne dziwaczne przybytki rumuńskiego zbytku. Plażują się w nich zarozumiali dorobkiewicze w różowych dresach, wyrzucający śmieci za okno pociągu. Ten kraj jeszcze długo nie wyleczy się z obyczajowej ignorancji… 
Dworzec w Mangalii. Nareszcie. Pomimo że nazwa ładnie brzmi, nic ciekawego Mangalia zaoferować nie może. Błąkamy się po skrawku brudnej i pełnej śmieci plaży, w barze rybnym nie chcą nas obsłużyć, w końcu wybucha kłótnia. Oboje mamy dość. Noc była koszmarna i wyładowujemy ją na sobie. W milczeniu jemy mici w jakiejś budzie na plaży i decydujemy się łapać najbliższy autobus do Vama Veche – miejsca, które ktoś kiedyś polecał – ostatniej wioski przed granicą Bułgarską. Jeśli i tam będzie tam obskurnie jak tu, wieczorem wracamy do domu. Trudno…
   „Wsiadać! Wsiadać!” – ponagla chłopaczek wybiegający z autobusu i pakuje w pośpiechu nasze plecaki do bagażnika. Odjazd musi być o czasie. Kierowca jest od jazdy a chłopak zbiera kasę za bilet. Niezła organizacja. Pół godziny później wysiadamy w Vama Veche. Natychmiast wyłapuje nas jakaś miejscowa babina i mamy kwaterę w bungalowie obrośniętym dzikim winem. Chwila relaksu, prysznic i idziemy na zwiady. 




Jeden wieczór w Vama Veche wystarcza, żeby zakochać się w tym miejscu. Hippisowska wioska, w której rozbrzmiewa od rana do późnej nocy tylko rock, heavy metal, blues i grunge. Żywioł stanowią ludzie przeróżnej maści i orientacji, naturyści i szajbusy, roześmiani i kolorowi. Tu się chodzi bez stanika i nikt dziwnie nie patrzy. Na plaży słomiane parasole i niebywale zielone morze. Słońce zachodzi po drugiej stronie, za szerokim polem słoneczników a nocą nad taflą Morza Czarnego wschodzi księżyc zostawiając na wodzie falującą srebrzystą łunę. Nocą wszyscy bawią się na plaży a z głośników płynie rock, płoną olbrzymie ogniska i wspaniale smakuje piwo. Facet w sukni krisznowca i olbrzymim kucharskim kapeluszu sprzedaje kebaby, tańczy i bębni packą do frytek po wszystkich sprzętach kuchennych. Paradują harleyowcy umalowani i poprzebierani w damskie kiecki i buty na obcasach. Wszyscy robią sobie zdjęcie z jakąś nieziemską szpanerską furą zaparkowaną na deptaku. Tu chce się żyć, bawić, kochać, tańczyć i chłonąć wspaniałą atmosferę. Siedzimy w heavymetalowej knajpce na deptaku, z moją muzyką i pysznym piwem i tęsknię za moimi muzycznymi przyjaciółmi… z nimi chciałabym tu teraz być, móc dzielić szaleństwo tej nocy i ekscytację, jaką niesie każdy kolejny kawałek… Spędzić tu z nimi chociaż tydzień… To by były wakacje!










Przerażający potwór z ulicznego baru

  Odjeżdżamy popołudniowym autobusem dnia następnego. Żal opuszczać te piękne miejsca. Poczułam wspaniałą atmosferę tego szalonego kraju, ale nie było tak wspaniale, jak na to liczyłam. Z przyczyn osobistych. Czeka nas długa podróż, 36 godzin w pociągu… Najpierw do Constanzy w zatłoczonym przejściu. Następnie do Bukaresztu Nord eleganckim ekspresem. Tu czekamy 5 godzin na połączenie – na Cracovię. Bukareszt nocą straszy. Na pierwszym planie zdewastowany hotel i kino Dunarea. Za ogrodzeniem z blachy ujada sfora psów, próbują przedrzeć się przez płot i pożreć nas żywcem. Posępna okolica wygląda jakby toczyła się tu jakaś abstrakcyjna wojna… Jakiś taksówkarz zaczepia nas i dobrze radzi, że jeśli nie chcemy kłopotów, lepiej żebyśmy zawrócili na dworzec i poczekali tam na pociąg zamiast włóczyć się po mieście o tej godzinie. Postanowiliśmy posłuchać…
   Co można robić na dworcu w Bukareszcie w środku nocy? Na pewno palić gdzie popadnie – z tym nie ma problemu. Jedyny czynny barek oferuje pizzę ze wszystkim co tylko chcemy i piwo a oprócz tego miłą pogawędkę z sympatyczną dziewczyną z obsługi. Kupujemy na pamiątkę palinkę i zmęczeni do granic czekamy aż podstawi się Cracovia. I nagle na peronie znajoma twarz. Zauważa nas i… uśmiecha się! Rzeźnik z Mediaș! Niemożliwe, zupełnie niemożliwe! Śmiejemy się – załatwił „interesy” i wraca do domu. Miła niespodzianka na koniec podróży.
   Upał jest niesamowity. Przyklejeni do rumuńskiego skaju kolebocemy się przez cały dzień przez kraj nalany słońcem. Próbujemy spać, co uniemożliwiają współpasażerowie. Na szczęście za Aradem już jesteśmy sami i można znów zamknąć się w przedziale. Wieczór ciepły, cichy i bardzo zielony, gdy wjeżdżamy na węgierskie niziny pełne uroczysk i ptaków polujących w nadrzecznych łąkach. Ciepłe piwo i kompletny brak snu robią swoje. Budzę się w Krakowie, gdy pociąg wtacza się w deszczowy, zimny poranek. Koniec podróży. Trochę żal… Bardzo żal. Gdyby ktoś kazał mi wracać, teraz, zaraz, nie wahałabym się. Najlepiej od razu do Vama Veche…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz