sobota, 13 lutego 2010

Babskie Walentynki czyli zimowa Lipowska
13-14 lutego

Wolny, cudownie zimowy weekend na zakończenie ferii. Niestety na beskidzki wypad nie reflektuje nikt z ekipy. Cóż, nie stoi to na przeszkodzie, byśmy tylko we dwójkę z Halinką śmiało snuły plany biwaku w schronie pod Babią. Odważne te plany modyfikują nieco złowieszcze prognozy pogody straszące silnym wiatrem i mrozem. Trudno, zrobi się inną trasę…





Wraz z podejściem zrzucamy kolejne warstwy odzieży i w efekcie finalnym podejście Buczynką zrobione w stylu „alpejskim” – koszulce, cienkim polarku i rękawiczkach. Gotujemy się. Las wygląda bajecznie. Strzeliste świerki oklejone puszystymi kłębkami śniegu. W głębi śnieżne poduchy, pod którymi drzemią kępy dorodnych borowin.






Pokonujemy kolejne strome zakosy, gdy głód daje znać o sobie i przy akompaniamencie burczenia w brzuchach połączonego z coraz głośniejszym poszumem załączonego orczyku docieramy do Rozdroża. Kanapki i ciepła herbata. Z góry zjeżdża samotny narciarz i pełna niedowierzania krzyczę za nim: „Suchy!!” Zawraca, ściska dłoń. Rozstawia trasery dla zawodników Pucharu Pilska, który ma miejsce właśnie w ten weekend. No proszę. Chwila rozmowy, zobaczymy się w schronisku…Nartostrada świeci pustkami. Nie spotykamy na trasie już nikogo, zupełnie nierealne, biorąc pod uwagę, dokąd zmierzamy. Za to w nowym schronisku na Hali Miziowej gwar i rozpoczynająca się celebracja rozkręcającego się Pucharu. Zasiadamy za stołem wdychając zapach nowości i próbując ustosunkować się do tego nowego obiektu. Nie wypada negatywnie, bo wolno nam demonstracyjnie pożreć swoje własne kanapki w jadalni i zapalić na dole zasiadając w fotelu. Przybywa Suchy, chwila rozmowy, szybkie piwko i nie rozsiadamy się zbytnio, ponieważ kawałek drogi jeszcze przed nami, minęło południe a warunki na trasie mogą być różne. Udanej imprezy! Wzajemnie!
Tegoroczna zima nas nie rozpieszcza. O jakichkolwiek widokach można zapomnieć. Temperatura oscyluje w okolicach zera a nad głowa wciąż bezkształtna i wypluta z kolorów gruda chmur. Szaro-buro i bezsłonecznie. Trudno. Nie tylko dla morza pogód i nieskończonych panoram człowiek idzie w góry. A zwłaszcza zimą. Upatruję z wyczekiwaniem momentu, kiedy wreszcie zapadnę się po kolana bądź głębiej, by móc wreszcie zdjąć rakiety z plecaka, ale niestety – szlak przecięty skuterem śnieżnym na niewielkiej pokrywie śnieżnej nie dostarcza nam tej przyjemności. Kierujemy się na zachód, wzdłuż granicy, w stronę Trzech Kopców, prowadząc na zmianę i pierwsze uczucie ciężkich nóg z rana pierzcha w niebyt. Znów okazja do radości dla mnie – kolejny nieprzebyty do tej pory odcinek beskidzkiego szlaku: Miziowa - Trzy Kopce.




Pod Munczolikiem spotykamy parę skitourowców. Są tez Słowacy brodzący gdzieś lasem w zaspach i w rakietach i dwójka śmiałków zdążających w stronę Pilska. I tyle. Bezludnie, cicho, pusto. Wydmy śnieżne wygłaskane dłonią wiatru. Drzewa zaklęte w kołysankach zimy, która nie może się rozpłakać wyczekiwanym śniegiem. Pod Halą Cudzichową niebywały kopniak każe mi wybiec na szczyt Palenicy niemal bez złapania tchu torując drogę w głębszym śniegu. Życie. Łapiemy oddech i obniżamy się malowniczą przecinką graniczną w masyw Trzech Kopców. Tam kilkuosobowa grupka zażywa oddechu. Też byśmy zażyły, ale już kilka minut temu obiecałyśmy sobie po  łyku wiśnióweczki a nie chcemy się dzielić, dlatego zagłębiamy się w las rezerwatu pod Rysianką i przystajemy zrzucając wory w śnieg.


  
Wiśnióweczka na podniesienie morale


Las tonie w błękitach. Świeży, nietknięty ludzką nogą sypki śnieg po kostki i przygięte białymi czapami wysokie świerki kłaniające nam się po obu stronach drogi. Dzień z wolna niży w dół. Chwyta większy mróz. Jeszcze godzina i dotrzemy do celu. Pierwsze odczuwalne zmęczenie. Latem pewnie pobiegłybyśmy dalej, do Rajczy. Zima na szlaku rządzi się niestety innymi prawami. Zarzucamy plecaki i marząc o gorącej kolacji sporządzonej własnoręcznie z pyszności taszczonych na grzbietach przemierzamy rezerwat, wychodząc pod ostatnie tego dnia podejście pod Halę Rysiankę. Tu wiatr zawiewający opiłkami śniegu w oczy. Dzielnie sadzimy w górę po nawianym śniegu i czuję pierwsze oznaki zmęczenia. Decydujemy nie zaglądać do schroniska na Rysiance, skoro nocujemy na sąsiedniej Lipowskiej. Halina wspomina bacówkę leżącą niegdyś nieopodal obu schronisk, gdzie za dawnych lat nocowali z mężem. Ponoć wiele z podobnych obiektów spłonęło w zbliżonym do siebie okresie i prawdopodobnie za sprawą leśnictwa, któremu nie na rękę było, że w podobnych obiektach nocują turyści. Cóż, lata komuny i wzajemnej niechęci przekreśliły nie tylko cudną i pierwotną tradycję spania w bacówkach (dzięki, Słowacjo!), ale i przyczyniły się do unicestwienia szałasów w polskich górach. Tego już nie da się odzyskać. Ale cóż, trzeba było napędzać koniunkturę państwowym PTTK-owskim placówkom…
Schronisko na Lipowskiej kameralne i przyjazne. Pani Starsza w okienku życzliwa i uśmiechnięta. Ile to razy już rezerwowałam tu nocleg i cos zawsze krzyżowało plany? Tym razem będzie inaczej. W szóstce wywalamy graty z plecaków i obwieszamy pokój mokrymi ciuchami. Na razie jesteśmy same, choć wczesna noc zimowa zagląda w okna, zawsze może zdarzyć się towarzystwo. Póki co wskakujemy z Haliną pod sąsiednie prysznice, śmiejąc się, że Walentynki mamy nawet całkiem romantyczne! Kolejną czynnością jest naturalnie przyrządzenie kolacji i tu jesteśmy tradycyjnie całkowicie samowystarczalne, bo jest palnik i kuchenka, makaron, schabik z ziołami i świeżutkie jarzyny i rozpływamy się nad cudownością koryta prawdziwych mistrzów…


Halina przed schroniskiem

Koryto mistrzyń

Pukanie do drzwi i… wchodzą współlokatorzy! Dwóch młodych chłopaków. Od razu widać, ze będzie miło i wesoło i bez problemu, bo chłopaki i gadane mają i zachowują się jak należy i nieobca im górska pasja. Pozwalamy się im zalogować na spokojnie i postanawiamy zrobić sobie babską walentynkową imprezę na dole w jadalni.
Ludzi przybywa, lecz wciąż jest kameralnie. Króluje Tyskie, ekipa w kuchni wydziera się wniebogłosy dopingując Małysza a my zasiadamy z Halinką nad flaszeczką wódki popijanej z kubków turystycznych i papierosku w sieni, w której owędzony ze wszystkich stron poćwierkuje heroicznie żółciutki kanarek. Zanim flaszka się kończy zjawiają się nasi współlokatorzy i przysiadają z piwkiem do naszego stolika. Okazuje się, ze to bracia z Milówki. Dopiero od niedawna chodzą po górach i kiedy zaczynamy z Haliną rozprawiać o Słowacji, Tatrach, Rumunii (zwłaszcza ona), ich oczy robią się jak spodki. Od razu widać, ze Halinka, która pół Europy zjeździła jest już dla nich guru. Sympatyczne rozmowy, wymiana telefonów z Januszem i w piwkowo-górskiej atmosferze padamy wszyscy jak dłudzy na swoje prycze.

Poranek pachnie kawą i mrozem. Janusz częstuje wszystkich mandarynkami, których ma chyba tonę w plecaku. Wspólne śniadanie i żegnamy się z chłopakami – do następnego! Oni idą na Pilsko, my – do Ujsoł.


Komu w drogę
 
Znów kłania się ku mnie terra beskidiana incognita. Szlak hal zimą to piękna trasa, zresztą nie tylko zimą. Jak okiem sięgnąć połacie niezmąconego puchu, wygładzonego pieszczotliwą ręką zimy. Horyzont nadal nie pokazuje nic więcej niż najbliższe wzniesienie, ale las skuty mrozem i śnieżnymi formacjami wynagradza wszystko. Jest mgliście, jakby zachodziła lekka kurniawa i pojedyncze drzewka na Hali Motykowej wyglądają jak z baśniowej krainy.


Hala Motykowa



Idziemy sprawnie aż do skrzyżowania szlaków w okolicy Redykalnej, gdzie zawiane zaspy i brak tyczek i oznaczeń nagle sprawiają, ze znów jesteśmy w kropce  dokąd iść? Błądzenie na zwiady i jakieś nieskładne ślady naszych poprzedników wpływają na decyzję: zakładamy rakiety (wreszcie wreszcie!) i walimy w dół w jedynym sensownym kierunku. Po kilkudziesięciu metrach znajdujemy oznaczenia nartostrady sprowadzającej do Rajczy Nickuliny. Pal sześć, miały być Ujsoły, będzie Rajcza, jeden pies. Szarpiemy się między młodymi choineczkami, opadając w urokliwe polany i zagajniki zasypane śniegiem. Jest pięknie. Nawet na szerokim trawersie, na którym znów gubimy nie tylko oznaczenia, ale jakiekolwiek ślady bytności ludzkiej ubiegłego stulecia. Kręcimy się w kółko szukając śladów czy znaków i mozolnie posuwamy naprzód. Tam. Są znaki. Są też spore drzewa zwalone w poprzek trawersu. Cóż, odcinek specjalny… Drobna Halina przeskakuje pnie i napiera dalej a ja zawieszam się w rakietach i zaczepiam o wszelkie konary i korzenie, które na dodatek wyjeżdżają spode mnie i suną pomału w dół stoku. 50 metrów przede mną wrzask i Halina zjeżdżająca na tyłku ze zbocza do głębokiego jaru. Oswobadzam się wreszcie z kłębowiska drzew i dochodzę do niej., Jesteśmy utytłane śniegiem, mamy go w majtkach i nie wiemy gdzie jesteśmy, ale śmiechu co nie miara.


Szlakiem narciarskim w rakietach

Udając, że wiemy, dokąd idziemy, opuszczamy odcinek specjalny i człapiemy powoli zasypaną traktorówką. Poniżej, między drzewami prześwituje w nagłym przebłysku czystego powietrza ramię górskie z przyklejonym doń przysiółkiem. Rzut oka na mapę – tak, po prostu obchodzimy Redykalną jakimś dziwnym trawersem… Nasze podejrzenia klika minut później nabierają realności. Z gęstego, wysokiego lasu wychodzimy na uroczy, zaklęty w odmętach zimy przysiółek Zapolanka nad Złatną. Przystanek na herbatę i czekoladę. Rakiety wędrują do plecaka.
Zapolanka zapomniana przez świat. Choć zdawać by się mogło, że we wszystkich chatach i domach kryją się za piecami zziębnięci ludzie, z żadnego komina nie sączy się dym, w żadnym obejściu nie szczeka pies… Jedynie klika kózek wciśniętych w małą obórkę wystawia ku na swe pyszczki.




 


 Dookoła komórki ślady wilcze… Wraz z nimi podążamy chwilę leśnym odkrytym duktem, przez zaśnieżone polany, odnajdując żółty szlak do Nickuliny. Płyniemy łąkami zasypanymi po brzegi, opasane ciasnymi ramionami beskidzkich wzgórz. Jest cicho, mistycznie i przepięknie. Beskidzkie przysiółki zaklęte w uśpieniu zimowym, bezludne i bezgłośne są wyjątkowo uroczym i niezapomnianym elementem górskiego krajobrazu. Jak Kręcichwosty z malowaną na czerwono kapliczką u rozstaju dróg.



Stąd już niedaleko do cywilizacji i śliskiej jezdni Nickuliny, która wśród domostw wytaczamy się na rozmiękłe od błota pośniegowego trotuary Rajczy. Białe wzgórza i bezdroża pozostają wysoko za nami… Rozpływają się w zimowym zmroku…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz