piątek, 15 sierpnia 2014

Góry Choczańskie
15 - 17 sierpnia



Wszyscy już wiedzą, jaki sentyment we mnie drzemie do tych stron i do mojej Świętej Góry i dlatego właśnie ją wybrałam do postawienia pierwszych kroków po dłuższej przerwie w górach. Po półrocznym angielskim epizodzie, gdzie aby nie paść z obrzydzenia codziennością i nudów włóczyłyśmy się z koleżankami po wiochach i pagórach na fragmentach szlaków długodystansowych. Ale to zupełnie inne historie...

Dwie godziny snu. Wyruszamy z Krzyśkiem w niepewność pogód. Znajome drogi słowackie. Zostawiamy samochód w Prosieku pod barem. Dolina Prosiecka wita słońcem i chłodem. Zręby skał na masywnych stokach Prosiecznego. Huk potoku toczącego się w zacisze wyniosłych iglic. A dalej błotnista ścieżka przez wiatrołomy, zdewastowany las, aż przykro patrzeć, bieg z przeszkodami, a nad tym wszystkim niewzruszony błękit.







Znajome drabiny na zerwach Kubina i zielonozłote manowce równiny Svorad zamykającej od góry czeluść Prosieckiej… A tam olbrzymie osty wśród połaci traw, pagóry malowane słońcem, wszelkie kolory orawskiego lata. Ten piękny obrazek wlewa się w oczy i czuję niemal fizycznie jak leczy się dusza ze wszystkich zgryzot ostatniego czasu… Przepiękne miejsce…








Ludzie przechodzą obok jak chmury na nieboskłonie. Skalistymi wąwozami schodzimy ku Obłazom, gdzie zgrzyta stare koło młyńskie i łakome kozy przy starej zagrodzie. A dalej ponad stumetrowymi urwiskami Doliny Kwaczańskiej, nad zielonym kanionem i zielonymi widokówkami liptowskich pól, obok dzwoniących dzwonkami krów… Drogi białe od kwiatów południa, soczyste trawy i pierwsze krople deszczu…







Robimy kółeczko i wracamy do samochodu zaparkowanego przy knajpce na końcu drogi w Prosieckiej. Z głupia pytamy właściciela, czy można na parkingu rozbić namiot. Oczywiście, że można! Tylko piwo kupicie w barze… tak więc kwestia noclegu rozwiązuje się sama. Późne popołudnie spędzamy zatem przy kufelku a za płotem rozrywka najwyższych lotów, mianowicie mecz piłki nożnej na najwyższym światowym poziomie w wykonaniu jakichś dwóch lokalnych drużyn. Na owym płocie wisi kilku mniej lub bardziej zagorzałych (w zależności od ilości spożytego piwa) kibiców oraz towarzyszących im znudzonych cheerleaderek (cóż, jaka publika - taki mecz). A wieczorne pogaduchy rozmywa deszcz…

Dzień drugi. Na ławce barowej w Prosieku śniadanie w towarzystwie pliszek i kopciuszków. Chłód, słońce i zaspane oczy. Droga przez Luczki, szybki rzut oka na trawertynowy wodospad i niezamierzony offroad pomyloną drogą wertepami przed Jasenovą. Z daleka mrugają Rozsutec i Stoh i cały łańcuch Małej Fatry…







Decyzja o podejściu na Stredną Pol’anę i Chocz z Valasskiej Dubovej.
Dość czasu zmarnowaliśmy, toteż naginamy w miarę możliwości mężnie stromą ścieżką, która daje nieco w kość. W końcu po około 2 godzinach z przerwami upragniony widok czerwonego dachu bacówki. Niebo zaciąga się chmurami i Chocz ubiera szarą czapę. Dziś już tylko ognisko, kiełbasa wędzona świerkowym dymem i tylko jedno piwko na sen…







Nocni goście zagubieni w objęciach wielkiej góry wyrwali nas ze snu. Poranek niedzielny za to rześki i słoneczny. Szybka przekąska i ruszamy w górę na lekko. 7:30… toczą się Niskie Tatry i Fatra nad morzem chmur w dolinach. I kłębią się chmury w skalistych zerwach Chocza. Nie dane nam dziś niestety widoki z wierzchołka. Dwoje ludzi śpi na skraju przepaści. Pewnie przyszli na wschód słońca… 








Schodzimy zimową drogą, tam gdzie łańcuchy. To ostatnia moja biała plama jeśli chodzi o szlaki Chocza. Złaziłam masyw wzdłuż i wszerz jak żaden inny. Niedzielni turyści z pieskami, łańcuchy nawleczone na skalisty grzebyk, trawy pełne ros i ciepło poranka głaszczące nos i policzki.




Kawa, krótka pogawędka z piątką z Gliwic (nocni goście) i pomalutku kulamy się w dół, ku rześkiemu chłodowi potoku, ku dolinom… 
(Jeśli to ta fura z "Drogi bez powrotu", to będzie moja ostatnia relacja...)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz