czwartek, 3 maja 2018

Vel'ka Luka z Appletour
3 maja

7:15, Dworzec Główny w Cieszynie. Już czekają. Na dwa samochody lecimy przez Czechy, kilka razy błądząc po drodze już na Słowacji, bo trwa gorliwa przebudowa dróg,mostów, autostrad, a niestety znaków drogowych poskąpili... Po 10 rano docieramy do Bystricki Lazki za Martinem. Tu następuje pigwówka za zdrowie Ziółka, który obchodził niedawno urodziny, po czym uruchamiamy nogi dolne i mijając ostatnie letniskowe zabudowania podążamy do celu - z wolna, bo ciepło, co raz cieplej. Od razu formuje się grupa szturmowa (biegacze, maratończycy) i pościgowa (bez formy, z brzuszkiem, leniwa) a słonko grzeje aż miło. Chwila do góry i już piękne widoki...






Fatra Luczańska ma w sobie urok. Podczas całej trasy spotkaliśmy zaledwie 4 osoby, był to też dzień powszedni (roboczy) dla Słowaków, więc tłumów nie było. Niebieskim szlakiem, pośród pięknego lasu, przeskakując potoki docieramy na Martinske Hole. Tu trochę rozczarowanie. Wygląda to gorzej niż Gubałówka. Rozgrzebane chałpy, nie wiadomo,czy się budują, czy rozbierają, schroniska szukamy z 15 minut, wreszcie jest.


Grzeje i smaży. Hektolitry kofoli dla miłośników, grochówka z kiełbasą z grilla i piwo dla koneserów. A dalej - asfalt/bita droga na szczyt Vel'kej Luki. Jakoś wszyscy się zrobili nagle śpiący, tylko maratończycy zap$@%&ą jakby nic się nie stało...


Nadajnik radiowo-telewizyjny na szczycie, niezbyt piękny, acz charakterystyczny...

Z podejścia, prawie pod samym szczytem - Vel'ka Fatra i Tatry Niżne w tle. Światło było paskudne...


Na szczycie spędzamy jakieś 20 minut, panorama 360 stopni, z daleka widać nadciągające fronty i kaskady deszczu. Pamiątkowy wpis do księgi, głupawka i sesje zdjęciowe, "nikoniarze" w swoim żywiole... Chwila odpoczynku, czekolada z orzechami, łapanie kadrów, wspólne zdjęcia i nieuchronne "czas wracać"...


Widok na Klak...

Przez partię szczytową idziemy wśród kosówek, skarłowaciałych drzew, błota, później długą, uroczą połoniną. Zejście zaplanowane żółtym szlakiem do Bystricki, żeby wykręcić kółko do samochodów. Z początku jest przyjemnie, sielsko, malowniczo, jest czas na pogaduchy...



Chwilę później zaczyna się Mordor. Zejście, początkowo wąską i stromą połoninką, wśród pięknych okoliczności przyrody w postaci bujnych borowin i późnopopołudniowego słońca przeradza się w walkę z grawitacją. Suche liście, nachylenie stoku, kamole i patyki pod wcześniej wspomnianymi liśćmi, jesteśmy wniebowzięci. Najbardziej Angi, który pod nutę jakiejś kościelnej melodii wyśpiewuje jedno słowo: KOFOLAAA!!! po czym zalicza spektakularny stosunek z ptakiem na jednym z najstromszych odcinków szlaku i rozwala kolano. Paskudny szlak, nie polecam. Wszyscy mamy dość i w momencie dotarcia do wylotu doliny, gdzie znów piękne łąki, sielskie zagrody, domki wypoczynkowe i biały husky bardzo nami zainteresowany, zdecydowanie odczuwamy rychły koniec trasy. Ziółek już pewnie w aucie, bo wypruł do przodu, my tam się wleczemy relaksacyjnie. Niektórzy już myślą, żeby zażyć piwa, inni kofoli, droga do domu daleka... Ważne, że to zejście parszywe za nami. Cudem zdążyliśmy do aut przed deszczem, oszczędziło nas. Dniówka Fatrzańska zaliczona. W doborowym towarzystwie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz