Ciągnie wilki do lasu, ciągnie… Droga 28 w piątek i znów, właściwie bez konkretnego planu mkniemy w Beskid Niski. Bazą noclegową wiata w Małastowie. Pogoda – szału nie ma, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze to fakt, że znowu ruszamy w strony, które wybitnie sobie upodobaliśmy. Przecież tak wiele jest tam jeszcze do poznania…
Plusem wyjazdu na wieczór w piątek jest zdecydowanie to, że sobotni poranek jest się już na miejscu. O 7:00 budzi nas warkot piły. Okazuje się, że to jeden z pracowników leśnictwa przygotowuje zapas drewna dla wycieczki, która po południu będzie tu sobie smażyć kiełbaski. Po wypełznięciu ze śpiworów i niemrawym celebrowaniu śniadania ruszamy po małą objazdówkę po okolicy. Pogoda zapowiada się w kratkę, więc nie planujemy wyjść w góry, by na wypadek deszczu schronić się w samochodzie.
Zatrzymujemy się na Przełęczy Małastowskiej (przez którą podczas tego wyjazdu będziemy przejeżdżać chyba z 12 razy) przy austriackim cmentarzu wojennym nr 60 projektu Dušana Jurkoviča, na którym spoczywa 174 żołnierzy austro-węgierskich. W głębi cmentarza znajduje się drewniana kaplica z kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, jeden z nagrobków to macewa.
Zatrzymujemy się na Przełęczy Małastowskiej (przez którą podczas tego wyjazdu będziemy przejeżdżać chyba z 12 razy) przy austriackim cmentarzu wojennym nr 60 projektu Dušana Jurkoviča, na którym spoczywa 174 żołnierzy austro-węgierskich. W głębi cmentarza znajduje się drewniana kaplica z kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, jeden z nagrobków to macewa.
Stąd rzut kamieniem do Nowicy, wsi rusińskiej (łemkowskiej), w której zachowało się wiele drewnianych chyż i kamiennych krzyży oraz greckokatolicka cerkiew pw. św. Paraskewy, w której celebrowane są msze w tymże obrządku. Cerkiew ta została zbudowana w 1843 roku.
Deszcz. Skutecznie zniechęca do spaceru po tej urokliwej wsi wciśniętej pomiędzy górskie zbocza. Na pewno będzie ku temu jeszcze okazja. Wracamy zatem na przełęcz i przetaczamy się przez nią, przez długą prostą na Gładyszów i dalej, w kierunku granicy polsko-słowackiej – do Koniecznej, pod Cerkiew pw Bazylego Wielkiego wzniesionej w latach 1903-05. Za cerkwią cmentarz wiejski oraz wojenny nr 47.
Siępi i dżdży. Nieprzyjemny deszcz wpada za kołnierz, to znów zdaje się, że przestaje padać. Jednym z pomysłów, jeszcze w domu z dachem nad głową i w fotelu było odnalezienie tu w Koniecznej pola namiotowego i pozostania na nim z możliwościami wyjścia w góry. Przy obecnej pogodzie pozostaje nam Małastów i sprawdzona wiata. Nagle jednak zachciało nam się wypróbować, czy stąd do Radocyny dojedziemy samochodem (!) Skręcamy w drogę, którą idzie sobie żółty szlak i rowerówka. Mały off-road na miarę punto do zadań specjalnych. Jedzie się przyjemnie, bez większych turbulencji i szkód, ale niestety nagle droga zamienia się w leśną ścieżkę i tak skończyło się rumakowanie. Gdyby nie przepiękna deszczowa pogoda, pewnie poszlibyśmy na spacer. Wracamy zatem. Nasz off-road jest na filmie.
Co teraz?
Nie rozumiem, dlaczego nie zatrzymaliśmy się przy cerkwi w Zdyni… Zamiast tego znów, jakoś bez ładu i składu, bo można było krótszą drogą, tarabanimy się na Przełęcz Małastowską i kierujemy do Wołowca przez Pętną. Odwiedzamy kolejne cerkwie w okolicy, uciekając przez deszczem…
Wołowiec, wieś licząca niegdyś ponad 950 osób. Bardzo burzliwa jest jej historia, podobnie jak wielu wsi na terenie Beskidu Niskiego. Nie będę jej przytaczać, odeślę chętnie do książki Moniki Sznajderman „Pusty las”. W Wołowcu stoi piękna (niestety zamknięta) cerkiew Opieki Bogurodzicy z XVIII wieku. Obok i powyżej niej – cmentarze. Ten na dole – stary, ten na wzgórzu za cerkwią – nowy. Zapomniane nagrobki z nieczytelnymi napisami – datami, nazwiskami… Chyba tylko niezłomny deszcz o nich pamięta… W 1927 roku prawie cała ludność przeszła na prawosławie. Poniżej obecnej cerkwi wybudowano najpierw czasownię, a później w 1936 roku rozpoczęto budowę cerkwi prawosławnej, kiedy prawie cała ludność Wołowca przeszła na prawosławie, jednak nigdy nie została ona ukończona... Świątynia została rozebrana w 1955 roku a materiały zużyte w pobliskim PGR-ze.
Co teraz?
Nie rozumiem, dlaczego nie zatrzymaliśmy się przy cerkwi w Zdyni… Zamiast tego znów, jakoś bez ładu i składu, bo można było krótszą drogą, tarabanimy się na Przełęcz Małastowską i kierujemy do Wołowca przez Pętną. Odwiedzamy kolejne cerkwie w okolicy, uciekając przez deszczem…
Wołowiec, wieś licząca niegdyś ponad 950 osób. Bardzo burzliwa jest jej historia, podobnie jak wielu wsi na terenie Beskidu Niskiego. Nie będę jej przytaczać, odeślę chętnie do książki Moniki Sznajderman „Pusty las”. W Wołowcu stoi piękna (niestety zamknięta) cerkiew Opieki Bogurodzicy z XVIII wieku. Obok i powyżej niej – cmentarze. Ten na dole – stary, ten na wzgórzu za cerkwią – nowy. Zapomniane nagrobki z nieczytelnymi napisami – datami, nazwiskami… Chyba tylko niezłomny deszcz o nich pamięta… W 1927 roku prawie cała ludność przeszła na prawosławie. Poniżej obecnej cerkwi wybudowano najpierw czasownię, a później w 1936 roku rozpoczęto budowę cerkwi prawosławnej, kiedy prawie cała ludność Wołowca przeszła na prawosławie, jednak nigdy nie została ona ukończona... Świątynia została rozebrana w 1955 roku a materiały zużyte w pobliskim PGR-ze.
Szkoda, że nie ma dziś pogody, serce aż się rwie ku drogom i szlakom stąd odchodzącym – ku Nieznajowej, ku Czarnemu… Trudno potem byłoby się suszyć w warunkach polowych. Ruszamy zatem do pobliskiej Krzywej, pod kolejną cerkiew greckokatolicką Świętych Kosmy i Damiana z lat 1924-26 wzniesioną wspólnymi siłami mieszkańców Krzywej, Jasionki i Banicy po tym jak kolejne dwie cerkwie z XIX wieku spłonęły a następnie trzecia została zniszczona przez żołnierzy armii austro-węgierskiej. Jest otwarta, panie sprzątają wnętrze przed jutrzejszym nabożeństwem, więc zaglądamy (obecnie jest to kościół rzymskokatolicki). Niestety wnętrze jest całkowicie pozbawione pierwotnego wyposażenia. Za to bryła samej cerkwi ma ciekawy, dość nietypowy kształt z charakterystycznym umiejscowieniem kopuł.
Głód ma swoje prawo i nadchodzi w okolicach wczesnego popołudnia. Czas więc zrobić sobie obiad. Wracamy znów na Przeł. Małastowską, bo jedynym logicznym miejscem wydaje nam się ławka pod daszkiem obok cmentarza. Wyciągamy kuchenkę i puszkę z grochówką i podgrzewamy ją „na żywca”, bo oczywiście zapomnieliśmy garów w ferworze pakowania. Tym samym jesteśmy zmuszeni jeść zupę z płaskich talerzy, za które od dłuższego czasu z powodzeniem służą nam leciutkie podstawki pod doniczkę. Ale dość tych MacGyverowskich wynurzeń.
Przewalamy się znów przez przełęcz i zasuwamy do Kwiatonia, by znów po raz kolejny posłuchać opowieści pana Jana Hyry, wspaniałego przewodnika po cerkwi, człowieka o niesamowitej wiedzy nie tylko na temat świątyni, ale kultury, tradycji, historii, symboliki Łemkowyny (i nie tylko). Na pożegnanie otrzymujemy od niego wspaniały Film na DVD „Drewniana dusza Małopolski” – serdecznie polecam, ale tylko w dobrej jakości.
Przewalamy się znów przez przełęcz i zasuwamy do Kwiatonia, by znów po raz kolejny posłuchać opowieści pana Jana Hyry, wspaniałego przewodnika po cerkwi, człowieka o niesamowitej wiedzy nie tylko na temat świątyni, ale kultury, tradycji, historii, symboliki Łemkowyny (i nie tylko). Na pożegnanie otrzymujemy od niego wspaniały Film na DVD „Drewniana dusza Małopolski” – serdecznie polecam, ale tylko w dobrej jakości.
Chrystus Pantokrator |
Niedaleko mamy Skwirtne. Podjeżdżamy sprawdzić, czy cerkiew jest otwarta – i jest. Jakże różni się wewnątrz od Kwiatonia! Uboga i niewielka, ale niezmiennie piękna architektonicznie. Wzniesiona w 1837 roku dawna cerkiew greckokatolicka śś. Kosmy i Damiana, po wysiedleniach przejęta przez kościół rzymskokatolicki (obecnie kościół filialny parafii Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Uściu Gorlickim). Od pani przewodniczki dowiadujemy się, że obecny ikonostas nie jest oryginalny – poprzednie, rozkradzione bądź zniszczone po 1947 roku wyposażenie świątyni zostało zastąpione zebranymi wspólną siłą i ofiarowanymi przez mieszkańców ikonami oraz zachowanymi polichromiami.
Zdj. z 2017 roku |
Wracamy do Małastowa, po raz kolejny przez przełęcz. Na miejscu wita nas lekko geriatryczna impreza. Kilkudziesięciu nieźle podpitych seniorów i roztańczonych seniorek bawi się przy ognisku. Na szczęście nic nie zapowiada, że zostaną tu długo, bo kilkoro już śpi w busiku a reszta też ma niezłą jazdę, więc gdy tylko zawijają imprezę, zostajemy sami, z rozpalonym ogniskiem i sporym zapasem drewna. High life!
Niedziela, czas powrotu. I jedna wielka improwizacja. Patrząc na trasę, jaką przebyliśmy tego dnia, trudno zaprzeczyć, że z grubsza była lekko pozbawiona jakiejkolwiek logiki, bo opuszczaliśmy co drugą z możliwych do odwiedzenia po drodze cerkiew, po to, bo zawrócić i pojechać w miejsce, gdzie wcześniej już byliśmy, ale „było zamknięte”. Zanim jednak zaczęliśmy się szamotać po okolicznych wsiach, postanowiliśmy odwiedzić znajomych…
Pani Mela z agroturystyki w Smerekowcu wita nas uśmiechem. Kilka słów, chcieliśmy tylko się przywitać, nie będziemy przeszkadzać. Z panią Danusią, naszą kochaną dobrodziejką kilka domów dalej (kto czytał, oglądał, ten skojarzy, pani od ”pięciu pierożków i troszki zupki”) też chcieliśmy się jedynie przywitać… Drobniutka, malutka blondyneczka, gospodyni nie znosząca sprzeciwu, trzymająca całą gospodarkę i dom twardą ręką, od świtu do nocy. Jasne, że nas pamięta! Chodźcie na kawę! I tak lądujemy w przyjemnej kuchni, gdzie ciasto i opowieści, nie sposób wyjść po pięciu minutach a na drogę dostajemy cudowny chleb domowy i jajka prosto od kury. Wspaniale tak wrócić w te miejsca, do tych życzliwych ludzi, budować wraz z nimi kolejne wspomnienia…
Tak więc w swym zakręceniu zaglądamy kolejno do Kunkowej pod cerkiew św. Łukasza Apostoła z 1868 roku, omijając z rozpędu Bielankę i zatrzymujemy się w Łosiu, dawnej maziarskiej wsi. Jest tu małe Muzeum Maziarstwa, ale lenistwa nie chce nam się go zwiedzać. Wolimy cerkiew greckokatolicką Narodzenia Najświętszej Marii Panny z 1810 roku. Sympatyczna, młoda przewodniczka dużo i barwnie opowiada nam o cerkwi i okolicy, przy czym co zwraca uwagę, na rzymokatolików mówi „oni”. „Oni nie chcieli nam zabierać kościoła, oni wybudowali sobie swój, tam dalej…” I tak sobie żyją w zgodzie, jak to na przestrzeni wieków tu, na Łemkowynie…
Niedziela, czas powrotu. I jedna wielka improwizacja. Patrząc na trasę, jaką przebyliśmy tego dnia, trudno zaprzeczyć, że z grubsza była lekko pozbawiona jakiejkolwiek logiki, bo opuszczaliśmy co drugą z możliwych do odwiedzenia po drodze cerkiew, po to, bo zawrócić i pojechać w miejsce, gdzie wcześniej już byliśmy, ale „było zamknięte”. Zanim jednak zaczęliśmy się szamotać po okolicznych wsiach, postanowiliśmy odwiedzić znajomych…
Pani Mela z agroturystyki w Smerekowcu wita nas uśmiechem. Kilka słów, chcieliśmy tylko się przywitać, nie będziemy przeszkadzać. Z panią Danusią, naszą kochaną dobrodziejką kilka domów dalej (kto czytał, oglądał, ten skojarzy, pani od ”pięciu pierożków i troszki zupki”) też chcieliśmy się jedynie przywitać… Drobniutka, malutka blondyneczka, gospodyni nie znosząca sprzeciwu, trzymająca całą gospodarkę i dom twardą ręką, od świtu do nocy. Jasne, że nas pamięta! Chodźcie na kawę! I tak lądujemy w przyjemnej kuchni, gdzie ciasto i opowieści, nie sposób wyjść po pięciu minutach a na drogę dostajemy cudowny chleb domowy i jajka prosto od kury. Wspaniale tak wrócić w te miejsca, do tych życzliwych ludzi, budować wraz z nimi kolejne wspomnienia…
Tak więc w swym zakręceniu zaglądamy kolejno do Kunkowej pod cerkiew św. Łukasza Apostoła z 1868 roku, omijając z rozpędu Bielankę i zatrzymujemy się w Łosiu, dawnej maziarskiej wsi. Jest tu małe Muzeum Maziarstwa, ale lenistwa nie chce nam się go zwiedzać. Wolimy cerkiew greckokatolicką Narodzenia Najświętszej Marii Panny z 1810 roku. Sympatyczna, młoda przewodniczka dużo i barwnie opowiada nam o cerkwi i okolicy, przy czym co zwraca uwagę, na rzymokatolików mówi „oni”. „Oni nie chcieli nam zabierać kościoła, oni wybudowali sobie swój, tam dalej…” I tak sobie żyją w zgodzie, jak to na przestrzeni wieków tu, na Łemkowynie…
Cerkiew w Kunkowej |
Cerkiew w Łosiu |
Muzeum Maziarstwa |
Droga powrotna. Zaglądamy jeszcze do Brunar Wyżnich do cerkwi św. Michała Archanioła, tym razem do środka i do Binczarowej, obok której też już przejeżdżaliśmy, ale chyba ogólne zmęczenie i nieciekawa pod względem barometru pogoda sprawia, że jakoś nie chce nam się ciągnąć przewodników za języki. Postanawiamy wracać a to kilka godzin jazdy.
Tym razem już nie przez Małastowską…
Tym razem już nie przez Małastowską…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz