niedziela, 22 stycznia 2012

Śnieżne chochoły - Wielka Racza
22 - 23 stycznia


 Śnieg padał w górach od przeszło tygodnia. Kusiło. Aż skusiło. Ambitny plan pójścia na Babią z Potrójnej w obliczu masowego, potężnego opadu legł w gruzach, i dobrze, bo zakopały się tam trzy ekipy i interweniował GOPR. Następnym pomysłem była Rycerzowa zmieniona w ferworze spontanu na Bryzgałki, na których Bartek jeszcze nie był. Tak też przygotowani, z rakietami u plecaków wyruszamy w niedzielę rano.



  W Rajczy dziura komunikacyjna. Chwila z buta i pewien przemiły człowiek nadkłada drogi i podrzuca nas na stopa aż do Rycerki Kolonii. W miarę jak zagłębiamy się w międzygórskie doliny, oczy zaczynają wychodzić z orbit. Zima!!! Prawdziwa, najprawdziwsza, zasnute bielą lasy, zaśnieżone drogi, cudowna biel dookoła. Jest magicznie.



  Podejście pod Wielką Raczę żółtym szlakiem. Ze stromego stoku nachylają się ku nam palisady wysokich pni. Szlak jest przechodzony po weekendzie. Z nieba sfruwają śnieżne anioły. W lesie pękają pod naporem śniegu gałęzie. Stalowoszare niebo nad koronami drzew, znowu sypie śnieg, wpada za kołnierz. Idziemy sprawnie, mijamy schodzące grupki na rakietach. Za każdym zakrętem już wydaje się, że to ostatnie podejście i choć nie jest ciężko, pogania głód. Wreszcie wychodzimy na szlak graniczny.





  Koniec świata! Tu dopiero widać potęgę zimy!!! Rogacz ledwo wystaje ze śnieżnej wydmy. Z mgieł wyłaniają się zarysy przytłoczonych bielą świerków. Cień ścieżki pośród zasp ginie w dali rozmytego w szarości lasu.
  W schroniskowej jadalni na Wielkiej Raczy gwar. Turyści, narciarze, psy, pełen przegląd niedzielny. Mimowolna chwilowa integracja. Grzane piwo i posiłek z plecaka dodają sił na resztę popołudnia. Wyczekiwany od dwóch lat moment ponownego założenia rakiet jest jednak krótkotrwały. Okazuje się, że w rakiecie Bartka brak zapięcia! Decyduje się iść bez, jednak po pięciu minutach okazuje się to kamieniem milowym bo z każdym krokiem zapada się, za przeproszeniem, po jaja. Szlak zawiany i nie ubity po świeżym opadzie. Natychmiast zapada zgodna decyzja – Bryzgałki w innym terminie. Jedyną sensowną opcją w tych trudnych jakby nie było warunkach jest powrót do schroniska na Raczę i nocleg. Do tego mgła i kurniawa nasilają się, więc nie ma co zgrywać chojraków, nie należymy do takich. W końcu jesteśmy tu nie po to, aby się zarzynać czy dokładać roboty GOPR-owi.




  Wracamy do schroniska, już zupełnie opustoszałego. Pokoje są miłe, ciepłe, świeżo wyremontowane, pomalowane w żywe kolory, z łazienkami. Bardzo miłe i pozytywne wrażenie. Wieczór tragikomiczny. Siedzimy w ciepłym pokoiku, gdy za oknem dosypuje kolejne 30 cm świeżego puchu, gramy w scrabble i raczymy się lubelską grejpfrutową. Jest wesoło. Kiedy w końcu ułożenie jakiegokolwiek słowa graniczy z cudem a we flaszce świeci dno – padamy jak kawki. Miły dzień, choć plan nie wykonany.
  Poniedziałek. Oczywiście zaspaliśmy na autobus. No i co z tego. Śniadanko, kawka i wyruszamy w śnieżny świat. Niestety droga jest tylko jedna – w dół. Po intensywnym opadzie nocnym każdy najmniejszy ślad na zwałach świeżego śniegu jest historią. Zakładam rakiety i frunę pomiędzy zaspy. Nie sypie, powietrze z każdą chwilą coraz czystsze i w ruch idą aparaty.











  Wokół biała magia. Nieprzenikniona cisza, niezmącona otchłań bieli, którą pielgrzymują świerki przygięte ciężarem śniegu, jak zgarbieni mnisi pogrążeni w modlitwie. Sprawiają wrażenie drzemiących w zimowym letargu, zastygłe jak zaczarowane figury z wosku, chochoły oczekujące na słońce zdolne roztopić śnieżno-lodowe pancerze. Jest bajkowo.
  Nisko nad szlakiem zwieszają się gałęzie przygięte ciężarem opadu. Tylko biel i błękit. Stukot rakiet i stęknięcia drzew pod naporem ciężaru. Oznaczenia szlaku na wysokości kolan! Miejscami będzie ponad dwa metry! Kiście śniegu osiadłe na iglastych gałęziach nadają każdemu drzewu niepowtarzalny, surrealistyczny kształt. Spotykamy dwóch chłopaków na rakietach – idą w stronę Przegibka. Szkoda, że my tam nie dotarliśmy, ale ważne, że choć trochę ruszyliśmy tyłki, zaczerpnąć świeżego, śnieżnego powietrza, nasycić oczy magią prawdziwej zimy, której tak długo nie było…






  Nad linią lasu w oddali przysypany śniegiem krzyż na Będoszce. Schodzimy do wsi, w lesie drwale z końmi. Pierwszy raz widzę, jak wali się drzewo; szybko, obojętnie, bezwolnie… Powietrze pachnie żywicą. Śliska droga, mały pies próbuje przeskoczyć przez zaspę do furtki. Starsza kobiecina żwawo odśnieża dojście do furtki. Twarz poorana zmarszczkami, pogodne oczy, jasny uśmiech. Opowiada o zimie, kiedy było tyle śniegu, że zające obgryzały korę i gałęzie drzew. Wiosną, kiedy śniegi zeszły, ślady widoczne były wysoko nad głową, szli ze znajomymi w góry a oni pytają – co to za zwierzęta tak wysoko obgryzły drzewa a mąż na to: zające! Śmiejemy się. Miło byłoby zostać, porozmawiać z tą starszą panią przy herbacie, ale trzeba wracać…
  Rozglądam się po Kolonii. Klimatyczna enklawa. Niewiele się tu dzieje, tylko droga, domy przycupnięte w szeregu i spokój. Zadupie komunikacyjne. Łapiemy na stopa listonosza, potem jakąś dziewczynę, która zawozi nas do Milówki i udaje się złapać opóźniony pociąg. Szkoda, że tak krótko… Do następnego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz