Śnieg padał w górach od przeszło tygodnia.
Kusiło. Aż skusiło. Ambitny plan pójścia na Babią z Potrójnej w obliczu
masowego, potężnego opadu legł w gruzach, i dobrze, bo zakopały się tam trzy
ekipy i interweniował GOPR. Następnym pomysłem była Rycerzowa zmieniona w
ferworze spontanu na Bryzgałki, na których Bartek jeszcze nie był. Tak też
przygotowani, z rakietami u plecaków wyruszamy w niedzielę rano.
W Rajczy dziura komunikacyjna. Chwila z buta
i pewien przemiły człowiek nadkłada drogi i podrzuca nas na stopa aż do Rycerki
Kolonii. W miarę jak zagłębiamy się w międzygórskie doliny, oczy zaczynają
wychodzić z orbit. Zima!!! Prawdziwa, najprawdziwsza, zasnute bielą lasy,
zaśnieżone drogi, cudowna biel dookoła. Jest magicznie.
Podejście pod Wielką Raczę żółtym szlakiem.
Ze stromego stoku nachylają się ku nam palisady wysokich pni. Szlak jest
przechodzony po weekendzie. Z nieba sfruwają śnieżne anioły. W lesie pękają pod
naporem śniegu gałęzie. Stalowoszare niebo nad koronami drzew, znowu sypie
śnieg, wpada za kołnierz. Idziemy sprawnie, mijamy schodzące grupki na
rakietach. Za każdym zakrętem już wydaje się, że to ostatnie podejście i choć
nie jest ciężko, pogania głód. Wreszcie wychodzimy na szlak graniczny.
Koniec świata! Tu dopiero widać potęgę
zimy!!! Rogacz ledwo wystaje ze śnieżnej wydmy. Z mgieł wyłaniają się zarysy
przytłoczonych bielą świerków. Cień ścieżki pośród zasp ginie w dali rozmytego
w szarości lasu.
W schroniskowej jadalni na Wielkiej Raczy
gwar. Turyści, narciarze, psy, pełen przegląd niedzielny. Mimowolna chwilowa
integracja. Grzane piwo i posiłek z plecaka dodają sił na resztę popołudnia.
Wyczekiwany od dwóch lat moment ponownego założenia rakiet jest jednak
krótkotrwały. Okazuje się, że w rakiecie Bartka brak zapięcia! Decyduje się iść
bez, jednak po pięciu minutach okazuje się to kamieniem milowym bo z każdym
krokiem zapada się, za przeproszeniem, po jaja. Szlak zawiany i nie ubity po
świeżym opadzie. Natychmiast zapada zgodna decyzja – Bryzgałki w innym
terminie. Jedyną sensowną opcją w tych trudnych jakby nie było warunkach jest
powrót do schroniska na Raczę i nocleg. Do tego mgła i kurniawa nasilają się,
więc nie ma co zgrywać chojraków, nie należymy do takich. W końcu jesteśmy tu
nie po to, aby się zarzynać czy dokładać roboty GOPR-owi.
Wracamy do schroniska, już zupełnie
opustoszałego. Pokoje są miłe, ciepłe, świeżo wyremontowane, pomalowane w żywe
kolory, z łazienkami. Bardzo miłe i pozytywne wrażenie. Wieczór tragikomiczny.
Siedzimy w ciepłym pokoiku, gdy za oknem dosypuje kolejne 30 cm świeżego puchu,
gramy w scrabble i raczymy się lubelską grejpfrutową. Jest wesoło. Kiedy w
końcu ułożenie jakiegokolwiek słowa graniczy z cudem a we flaszce świeci dno –
padamy jak kawki. Miły dzień, choć plan nie wykonany.
Poniedziałek. Oczywiście zaspaliśmy na
autobus. No i co z tego. Śniadanko, kawka i wyruszamy w śnieżny świat. Niestety
droga jest tylko jedna – w dół. Po intensywnym opadzie nocnym każdy najmniejszy
ślad na zwałach świeżego śniegu jest historią. Zakładam rakiety i frunę
pomiędzy zaspy. Nie sypie, powietrze z każdą chwilą coraz czystsze i w ruch idą
aparaty.
Wokół biała magia. Nieprzenikniona cisza,
niezmącona otchłań bieli, którą pielgrzymują świerki przygięte ciężarem śniegu,
jak zgarbieni mnisi pogrążeni w modlitwie. Sprawiają wrażenie drzemiących w
zimowym letargu, zastygłe jak zaczarowane figury z wosku, chochoły oczekujące
na słońce zdolne roztopić śnieżno-lodowe pancerze. Jest bajkowo.
Nisko nad szlakiem zwieszają się gałęzie
przygięte ciężarem opadu. Tylko biel i błękit. Stukot rakiet i stęknięcia drzew
pod naporem ciężaru. Oznaczenia szlaku na wysokości kolan! Miejscami będzie
ponad dwa metry! Kiście śniegu osiadłe na iglastych gałęziach nadają każdemu
drzewu niepowtarzalny, surrealistyczny kształt. Spotykamy dwóch chłopaków na
rakietach – idą w stronę Przegibka. Szkoda, że my tam nie dotarliśmy, ale
ważne, że choć trochę ruszyliśmy tyłki, zaczerpnąć świeżego, śnieżnego
powietrza, nasycić oczy magią prawdziwej zimy, której tak długo nie było…
Nad linią lasu w oddali przysypany śniegiem
krzyż na Będoszce. Schodzimy do wsi, w lesie drwale z końmi. Pierwszy raz
widzę, jak wali się drzewo; szybko, obojętnie, bezwolnie… Powietrze pachnie
żywicą. Śliska droga, mały pies próbuje przeskoczyć przez zaspę do furtki.
Starsza kobiecina żwawo odśnieża dojście do furtki. Twarz poorana zmarszczkami,
pogodne oczy, jasny uśmiech. Opowiada o zimie, kiedy było tyle śniegu, że
zające obgryzały korę i gałęzie drzew. Wiosną, kiedy śniegi zeszły, ślady
widoczne były wysoko nad głową, szli ze znajomymi w góry a oni pytają – co to
za zwierzęta tak wysoko obgryzły drzewa a mąż na to: zające! Śmiejemy się. Miło
byłoby zostać, porozmawiać z tą starszą panią przy herbacie, ale trzeba wracać…
Rozglądam się po Kolonii. Klimatyczna
enklawa. Niewiele się tu dzieje, tylko droga, domy przycupnięte w szeregu i
spokój. Zadupie komunikacyjne. Łapiemy na stopa listonosza, potem jakąś
dziewczynę, która zawozi nas do Milówki i udaje się złapać opóźniony pociąg.
Szkoda, że tak krótko… Do następnego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz