sobota, 23 maja 2020

Skały, bezdroża, pustynia i bagna, czyli wiosenna Jura
23 – 24 maja

Pomysł takiego wypadu zrodził się podczas naszej wizyty na Jurze w marcu tego roku. Na ten weekend planowaliśmy co prawda inne okolice, ale nasza koleżanka Iwona wybierała się właśnie na Jurę i postanowiliśmy zmienić plany, by się z nią spotkać w pięknych okolicznościach przyrody jurajskiej.




Dzień pierwszy

Spotykamy się pod zamkiem „Pilcza” w Smoleniu. Jest słonecznie, ale duszno. Niebem pełzną chmury nijakiego koloru i jest bardziej niż pewne, że pogoni nas w trasie deszcz. Nic to. Ruszamy w 8-mio osobowym składzie: Iwona, Marzena, Igor i my plus dwa psy prawdziwe i jeden pluszowy :P Humory dopisują. Zielone wzgórza spływają do naszych stóp pocięte pasami łąk, pól, miedz, zwieńczone białymi łbami koślawych skałek. Początkowo asfaltem, za Szlakiem Orlich Gniazd, kierujemy się na południowy wschód, ku Skałom Zegarowym. W nieruchomym powietrzu wiruje zapach świeżo skoszonej łąki sąsiadującej z drugą pełną dmuchawców.





Podchodzimy pod Dolne Skały. Trochę dwuznaczne mam skojarzenia patrząc na podstawę tej ścianki…




Nieco wyżej zaczynają się „właściwe Skały Zegarowe” - nazwa ma pochodzić od zegara lub dzwonu, którego bicie słychać w wigilię Bożego Narodzenia oraz w Noc Świętojańską w jaskini w Zegarowych Skałach, ale której? Jest ich bowiem kilka. Wspinając się na szczyt wzgórza, słyszymy z dala głosy. Wspinacze. Prawdopodobnie jakiś kurs. Pochłonięci instruktażami nie odpowiadają nawet „dzień dobry”;)



A propos jaskiń – okrążając Zegarowe trafiamy do spektakularnej Jaskini Jasnej – wielkiej jamy w skale Ścianki z pięknymi kotłami wirowymi i oczywiście najeżonej spitami zarówno na zewnątrz, jak i w środku oraz paleniskiem na podłożu i trzeba przyznać – niezłe schronisko dla kilku osób. Badania archeologiczne jaskini odkryły w namuliskach szczątki zwierząt, m.in. niedźwiedzia jaskiniowego a także przedmioty należące do ludzi z epoki neolitu i paleolitu.






Po sesjach zdjęciowych ruszamy dalej. Felek i Kola koszą kleszcze w wysokich trawach. Szlak miejscami jest oznaczony (zielony), to znów znika i w efekcie finalnym na znakach w ogóle nie można polegać, idziemy więc według aplikacji mapy.cz. Skutkuje to kilkoma nawrotkami wśród łąk i pól, ale przyjemny jest ten chaszczing w soczystej, majowej zieleni na totalnym zadupiu, gdzie tylko motyle i ptaki pojawiają się na horyzoncie, gdzie jest bezbrzeżnie cicho i malowniczo, gdzie z pól dojrzewającego zboża i łąk pełnych kwiatów wyrastają skalne golemy, jakby ktoś z nieba zrzucił worek kamieni… Jest pięknie poza utartymi jurajskimi szlakami, bezludnie i wreszcie spokojnie…



Kapliczka MB Częstochowskiej














Schodzimy ze wzgórz do Doliny Wodącej. Dziwna droga – ubity tłuczeń ze szkłem! W lesie pełno śmieci, zużytych opon, szmat, butelek. Człowiek - skurwysyn rządzi tu niepodzielnie. A wyschnięta na wiór ziemia, spękana od suszy przyjmie w milczeniu wszystko… Spod butów kurz. Psy szaleją wśród traw do upadłego. Mijamy dacze z równiutko przyciętymi trawniczkami, krzewy przekwitających bzów przewieszone przez płoty, pojawiają się ludzie. Na skrzyżowaniu szlaków w dolinie dwie wiatki z paleniskami i parking (zgroza!)… Przysiadamy w jednej z wiat. Lunchtime. Kawa, kanapki, ciasto, papierosek… Znienacka zaczyna mżyć. Cóż począć, z cukru nie jesteśmy…




Przed nami „Lackowa Gór Bydlińskich” – Grodzisko Pańskie. Niczego sobie Golgotka z drogą krzyżową wzdłuż podejścia. Stromizna godna, chciałabym mieć teraz cztery łapy. Deszcz nasila się. Na szczęście uporaliśmy się z krótkim podejściem w miarę szybko, choć nieco zasapani. Ładne miejsce, skała szczytowa z niszą symbolizuje grób pański. Z góry rozciąga się widok na okolice, z których przyszliśmy, ale wszystko spowija teraz mgła. Za głównym szczytem (aż 485 m npm) czai się mały wąwóz, tzw. Pańska Skórka. Osłania nas trochę od deszczu, drzewa pochylają swe gałęzie nisko nad ścieżką tworząc przeraźliwie zielony dach. Skały są wilgotne, panuje tu chłód i mrok jak w jakiejś tajemniczej krainie. Zupełnie adekwatnie do klimatu, kwitną tu smutne, białe konwalie…





Schodzimy w dół, znów myląc ścieżki i robiąc kolejną nawrotkę. Ładny las, deszcz spada na nos. Ciepły, wiosenny deszcz, który może choć trochę wzbudzi życie w suchej ziemi. Wychodzimy na łąki pod Biśnikiem i aż trzeba zmrużyć oczy, tak jaskrawa zieleń w kilku odcieniach bije z otoczenia – brzozowe młodniki, trawy i ozimina oraz rudozłoty mokry piach pod stopami tworzą niebywały deseń, jakim wyszyty jest cały świat doliny. Rzucamy się do zdjęć. Psy też są szczęśliwe – ubabrane w błocie i piachu (Kola z upodobaniem zażywa nawet kąpieli w głębokiej kałuży).




od l. Igor, Iwona, Marzena, ja, Darek


Podchodzimy pod skałki Biśnik, gdzie znajduje się też kilka jaskiń ( m.in. Jaskinia Psia), ale nie wchodzimy do nich. Są tu też  dwie wiatki i sporo miejsca dla namiotów. Niektórzy wspinają się w deszczu.





Zataczamy koło i teraz Skały Zegarowe mamy po prawej stronie. Traska powoli kończy się. Jeszcze tylko krótka wizyta na zamku rycerskim „Pilcza”, wzniesionym na przełomie XIV i XV wieku.





Rozstajemy się z Iwoną, Marzeną i Igorem pod zamkiem. Oni mają swoje, my swoje plany na dalszy pobyt. Odwiedzamy jeszcze z Darkiem pobliską wioskę Wierbka, gdzie w lesie stoją ruiny pałacu z XIX wieku.











Rodzina Moesów, pochodząca z Niemiec, przybyła tu w połowie XIX w. Moesowie przyczynili się do rozwoju okolicznych miejscowości, a w latach 1880-89 wznieśli eklektyczny pałac. Moesowie byli właścicielami pałacu do nastania komunizmu w 1945 r., kiedy to został im odebrany, a oni sami zmuszeni do emigracji. Z początkiem lat osiemdziesiątych, pomimo sprzeciwu władz gminnych,  w rezydencji  na polecenie wojewody katowickiego otwarto ośrodek odwykowy dla narkomanów. W styczniu 1987 roku pałac został zniszczony przez pożar. Silny mróz, powodujący zamarzanie wody w wężach strażackich, utrudnił akcję gaśniczą. Odtąd obiekt stanowi ruinę, Pozostałością, świadczącą o dawnej świetności majątku, są resztki niegdysiejszego, przypałacowego parku ze starymi okazami drzew.
Deszcz lekko ustępuje, jednak prognozy na wieczór i noc są nieubłagane. Ulewa. A my znów z namiotem. Decydujemy na noc wrócić do domu, to tylko godzina jazdy, a plan na drugi dzień zrealizować znów podjeżdżając w konkretne miejsce. I ten plan okazał się być dobrym, ponieważ waliło deszczem całą noc.


Szliśmy w odwrotnym kierunku niż wskazują punkty ;)



Dzień drugi

Poranek. Kawa, małe śniadanko, lekka zawiesina na niebie, ale w powietrzu czuć, że za godzinę-dwie nastąpi przejaśnienie. I tak też się dzieje. Gdy mkniemy w kierunku Kluczy, wiatr wygania na niebo skłębione białe chmury a słońce praży w nos. To będzie dobry dzień.
Przybywamy na miejsce w słońcu. Nie ma jeszcze dzikich tłumów, bo ledwo przed 10:00. Chcemy coś przekąsić na Czubatce, ale teren z wiatą i stołami oficjalnie oklejony zakazem korzystania.



Czubatka to punkt widokowy, z którego rozpościera się szeroka panorama na okoliczne lasy i oczywiście Pustynię Błędowską. Rozpoczyna się spektakl niesamowitych światłocieni, jakie reżyserują nam słońce, wiatr i chmury. Pełzną te cienie i płożą się na ciemnych sosnowych kleksach lasów i wielkiej piaskownicy u naszych stóp. Jest magicznie i po majowemu – zimno. W czeluści lasów widać popularną „Różę Wiatrów”, czyli kompleks wiat u brzegu pustyni.






Przejeżdżamy do Chechła, gdzie na rynku stoi sobie wielbłąd i wita nas mżawka. Od teraz już tak będzie – prawdziwie angielska pogoda – co 15 minut inna. Niebo szarzeje, wykorzystujemy ten moment na prowizoryczne drugie śniadanie skonsumowane w samochodzie – w łapę i w papę, czyli kiełbasa z kromalem.
Na pustyni od strony Chechła fajna, duża wiatka, umywalki i kibelki. 




Wilgotny piach, mżawka ustaje, powraca zza chmur słońce i wynagradza wszystko. Odnoszę wrażenie, że jestem nad morzem – sosnowy las, zapach żywicy, wszędzie piach i tylko jakoś morza brak… Ładnie tu...








Jeszcze chwila spaceru z psem wzdłuż pustyni, pod okapem sosnowych gałęzi i lecimy na drugą część dzisiejszej trasy – do Błędowa, gdzie rozpoczniemy i zakończymy spacer wzdłuż doliny Białej Przemszy.




Zostawiamy Transformersa pod Lewiatanem i według GPS wchodzimy w jakieś pola. Teoretycznie ma tędy gdzieś przebiegać szlak „Wenecja Dąbrowska”, ale niestety żadnych oznaczeń czy drogowskazów nie uświadczamy. No i co z tego, w końcu jesteśmy mistrzami chaszczingu! Na niebie dwa śmigłowce wojskowe zamiast ptaków, pod nogami świetliki łąkowe i żaby a po lewej urokliwe rozlewiska Białej Przemszy. Wyszło słońce, zdejmujemy kurtki.




Biała Przemsza

Trawiastymi wykrotami, przez kolczaste krzaki, niemożliwymi wertepami docieramy do szutrówki i tu pojawiają się w końcu jakieś znaczki ścieżki dydaktycznej „Bagna Białej Przemszy”. Zaczyna się robić ciekawie i coraz bardziej urokliwie. 





Koło Lip Dobieckich skręcamy w lewo i omyłkowo na chwilę zbaczamy ze szlaku, dzięki czemu spotykamy takiego motylka (kosternik palemon) a chwilę później Felek wypłasza z zarośli parę… żurawi!!! Pierwszy raz widzę je na oczy na wolności i gęba uśmiecha się do pogodnego nieba, na tle którego wznoszą się dwie majestatyczne sylwety


"Lipy Dobieckich"


Kosternik palemon



Podążamy dalej lasem. Ścieżka wygląda różnie.





Po prawej stronie idealny wręcz pion lasu sosnowego, po lewej zarastające trzymetrowymi trzcinami bagna. W lesie przy ścieżce ciekawe bobrowe totemy, oddalone od wody co najmniej 40 metrów!





Bobrowe totemy



Cisza, spokój, słoneczność i czyste powietrze, którym można swobodnie odetchnąć. Czuję, że odpoczywam… Przy wysychających stawach wieża widokowa, gdzie przysiadamy na 15 minut, by dać chwilkę odpoczynku kostkom lekko obolałym od wykrzywiania na wcześniejszych wykrotach. Ptaki harcują w zaroślach i koronach drzew, robi się lekko duszno.




Niedaleko od pierwszej jest druga wieża widokowa z zadaszoną wiatką, nie podchodzimy tam jednak, bo już tam tłumnie i szczekliwie. Coraz bliżej cywilizacji. Zbaczamy ze ścieżki, na której leży olbrzymie końskie gówno (jakby co najmniej smok się zesrał) i podchodzimy na brzeg Białej Przemszy. Taka sobie mała rzeczka meandrująca wśród traw. Powinna nazywać się żółta z uwagi na kolor piasku czy też gliny na dnie. Wody aż po kostki, może do pół łydki. Przy powalonych do wody drzewach dwa kaczorki. Dookoła natomiast rozpościera się przepiękny, wysoki i majestatyczny ols, jakiego jeszcze nie widziałam.







Kawałek dalej poprowadzone są kładki ponad torfowiskami, niestety jest taka susza, że nie możemy się w pełni nacieszyć ich roślinnością.



Jeszcze kilka minut i docieramy do miejsca odpoczynku z ławeczkami. Zasłużona kawa, kanapki i sernik. Odpoczynek. Dochodzi tu żółty szlak Błędów – Ryczów przecinający Pustynię Błędowską, my natomiast przechodzimy na drugą stronę Białej Przemszy i z niepokojem patrzymy w niebo, które nagle robi się szaro-granatowe a z ponurej chmury nad głową spadają pierwsze krople deszczu.





Przyciskamy trochę tempo. Może uda się zwiać przed burzą, która gdzieś tam na górze czai się niechybnie. Szeroką, bitą rowerówką (511Z – Dąbrowa Górnicza – Błędów), w niesamowitym upale, w słońcu palącym z góry (nagle se wyszło, bo jesteśmy na odkrytym terenie, to przydałoby się nam dać w dupę) zasuwamy w stronę Błędowa. Znów bezludnie. Kontrasty otaczającej nas majowej przyrody w połączeniu ze zmieniającym się co chwila niebem są powalające. Felek nie zwraca na to uwagi, woli gonić wiewiórki i próbować wspinać się za nimi na drzewa.



Jeszcze tylko mały slalom pomiędzy ogrodzonymi  działkami na finiszu, zapach świeżo wyprodukowanych palet przy małej fabryce i zataczamy kółeczko pod Lewiatana. Szybka burza mózgu i na miejsce do rozpalenia ogniska i pożarcia obiadu z dachem nad głową na wypadek deszczu wybieramy odwiedzony w marcu Bydlin, gdzie przy rozstaju dróg niedaleko zamku stoi wiatka i murowane palenisko. Kiełbaski, szaszłyki, kawka i można się powoli zawijać, bo mija już „teatime”…




 Fajny wypad. Bo Jura to zawsze dobry kierunek. Zwłaszcza poza utartymi szlakami.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz