czwartek, 11 czerwca 2020

Gdzie sowy mówią „dobranoc” – Góry Sowie
11 - 14 czerwca

Pomysł wyjazdu w Góry Sowie zrodził się jak zwykle spontanicznie a bezpośrednią inspiracją był serial „Znaki”, na który trafiłam przypadkiem a niektóre plenery kręcono właśnie w Górach Sowich (między innymi). Cóż, zawsze to terra incognita i inny niż wschodni czy południowy kierunek. Długi weekend sprzyja dalszemu wyjazdowi. Plany nie do końca sprecyzowane, można rzec  - zarys jest. Czasu zbytnio wiele nie było, by rozpytać o ciekawe miejsca czy doczytać więcej, ale cóż, w końcu i tak plany rysować się będą w miarę pogody, możliwości czy nagłych pomysłów – jak to u nas w zwyczaju.




Zatem – ruszamy we czwartek wcześnie rano. Do pokonania 260 km. Drogi prawie puste, jednak już w Rybniku jakieś objazdy i tracimy sporo cennego czasu, bo pogubiony GPS wywala nas na jakieś wertepy i wioski. No cóż… Za oknem samochodu przemyka coraz piękniejszy krajobraz pogodnego, wczesnego lata. Opolszczyzna faluje zielenią dojrzałych traw i złotem zbóż, w których to pojedynczo, to znów całymi łanami czerwienieją kleksy maków i błękitnieją bławatki; nieodłączni przyjaciele. Im dalej od domu, tym zmienia się architektura, powoli za oknem wyrastają wysokie murowane domy o równie wysokich, często mansardowych dachach. Dolny Śląsk.
Na 4 dni chcemy zatrzymać się przy jakiejś wiacie, przy której można równocześnie postawić namiot i nasz puntocamper. Wyboru nie ma zbyt wielkiego (przynajmniej o którym wiemy). Mówimy oczywiście o całkowicie bezpłatnym noclegu na łonie natury. Wiata na Przełęczy Woliborskiej, przy GSS średnio nadaje się na 4-dniowy hotel, zjeżdżamy więc do Bielawy, gdzie przy Leśnym Dworku znajdujemy miejscówkę. Jest święto, więc koczują tu całe rodziny, lecz szacujemy, że na nocleg zostaniemy sami. Jest obszerna wiata, są paleniska, jest potok i dużo miejsca, więc postanawiamy wrócić wieczorem.


Zbudowana w "tyrolskim" stylu willa należała Friedrich'a Dierig'a jr (1845-1931)

Po dokonaniu rekonesansu jedziemy do wsi Kamionki a dalej na Przełęcz Jugowską, krętą, leśną drogą wspinającą się na wysokość 805 m n.p.m. Już dobry kilometr przed samą przełęczą, po obu stronach drogi zaczyna się sznur zaparkowanych samochodów. No cóż, w końcu długi weekend, pogoda piękna, miejsce bardzo popularne, więc inaczej być nie mogło. Stąd wychodzi oczywiście szlak na Wielką Sowę (m.in.) I my dziś chcemy ją zdobyć, krótkim spacerem na rozruszanie kości, tak dla rozgrzewki i jako 11-ty szczyt do kompletowanej przy okazji Korony Gór Polski. Spacer niedługi, ponieważ w wyniku opóźnień i innych manewrów mija już godzina 13-ta, więc jak najprawdziwsi turyści niedzielni, po skromnym obiadku wyruszamy na wycieczkę.
Pogoda dopisuje, jest gorąco, ale znad gór przylatuje rześki wietrzyk, chłodzi krople potu na czole. Podchodzimy powoli ramieniem Koziej Równi, przez piękny las bukowo-lipowy, mijając wielu turystów (tak już niestety dziś będzie, ale spodziewaliśmy się tego). Pies głupieje, bo innych piesków również mnóstwo na szlaku, więc trzeba drzeć pyska i oglądać się za wszystkimi. Z pierwszej polanki przy wyciągu nieśmiałe, wyblakłe widoki na Góry Orlickie, Bystrzyckie i Stołowe. Żadnych dalekich panoram.






Wspinamy się powoli wygodnym, szerokim szlakiem, wśród soczyście zielonych borowin, kolejno przez Kozie Siodło i Rozdroże Pod Wielką Sową, gdzie stoją wiatki z ławkami i paleniskami. Nad lasem snują się dymy i zapachy pieczonych kiełbas a przy wiatach tłumnie. Im bliżej szczytu, tym więcej ludzi, niestety. Znad lasu wygląda zadziornie wieża widokowa na szczycie, Wieża Bismarcka zbudowana w latach 1905-06 na cześć wielkiego kanclerza niemieckiego (jest jedną z 17 zachowanych na terenie naszego kraju wież, w sumie Niemcy w latach 1869-1934 wznieśli ich aż 240 - na terenach dzisiejszych Niemiec, Polski, Rosji, Czech, Francji, Danii i Austrii. Poza Europą wybudowano je również w Chile, na Papui-Nowej Gwinei, w Tanzanii i w Kamerunie, z czego zachowała się jedynie wieża chilijska).






Na szczycie oczywiście narodowe grillowanie i wszyscy jakby zapomnieli, że wciąż mamy w kraju epidemię koronawirusa. Absolutnie nikt się nie przejmuje, kolejka do wyjścia na wieżę rządzi się swoimi prawami, czyli jeden prawie leży drugiemu na plecach, jakby to miało cokolwiek przyspieszyć. Pogłowia tu co najmniej 150 sztuk. Uciekamy do cienia jednej z wiat, szybkie zimne piwko 0%, szybki selfik i uciekamy z tego chaosu.




Schodzimy czerwono-zielonym szlakiem. Po około 15 minutach napotykamy przyjemną polankę, na której stoją ławki i stoły, których chyba ktoś nie wymierzył należycie, bo usiadłszy mam stół pod brodą. Fajnie nagle poczuć się jak dziecko, nawet z papierosem w zębach. Kawa, kanapka, galaretki w cukrze i schodzimy do schroniska „Sowa”. Tutaj już tylko kilkunastu turystów, wystarczyło zejść kawałek ze szlaku. Po drodze mijamy przepiękny, majestatyczny klon jawor.





Od schroniska kierujemy się żółtym szlakiem ku Koziemu Siodłu, by zatoczyć pętelkę. Cichnie gwar i słychać wreszcie ptaki w koronach drzew. Niebem przewalają się złowrogie chmury, wróżąc niechybnie jakiś deszcz lub burzę. Na błocie pokrywającym ścieżkę świeże tropy saren. Ładny las, ładny szlak, Ładne góry. Tylko widoków brak, odmiennie niż w naszych Beskidach upstrzonych rozległymi halami, widokowymi polanami czy dalekimi panoramami ze schroniskowych okien. No i dobrze, niech te góry będą takie a nie inne. Gdyby wszędzie było tak samo, byłoby nudno. 






Z polanki ponad Przełęczą Jugowską znów te same, wyblakłe widoki. Tym razem jest tu prawie pusto, ci, co grillowali, zjedli i poszli w swoją stronę, jedynie para starszych ludzi przycupnęła na zwalonym pniu drzewa i patrzy w dal. Wracamy wolno do samochodu i z powrotem do Leśnego Dworku nad Bielawą.
Rodzinki z dzieciakami nadal imprezują. Nie przeszkadza nam to rozbić namiotu i tarpa oraz przygotować sobie wieczornej wyżerki.






Cicho nadchodzi wieczór, pole biwakowe pustoszeje i można odpocząć, wędząc się w dymie ogniska, wsłuchując w szum potoku. Ciemno już, gdy na nos spadają kropelki deszczu. Zmęczenie, długi dzień i niedospanie robi robotę i chowamy się we trójkę do ciasnego namiotu na zasłużony spoczynek.

Poranek zaczął się zbyt wcześnie. Kamieniste podłoże mam odciśnięte na całej fizjonomii. Jeszcze przed budzikiem wypełzam z namiotu połamana jak prehistoryczny pterodaktyl i próbuję się rozruszać. Słońce praży prosto w nos. Jeszcze wczesna godzina, a już wiadomo, że będzie gorący dzień. W palenisku jeszcze żar, udaje mi się rozpalić ognisko bez żadnej rozpałki i wkrótce na ogniu bulgoce zagotowana woda a chwilę później po całej polanie roznosi się zapach kawy. Inaczej dzień nie mógłby się przecież rozpocząć…
Wstaje Darek, niespieszne śniadanko, mrużenie oczu przed słońcem, przeciąganie zdrętwiałych gnatów… Dziś wychodzimy stąd i wracamy pętelką tu, nasz transformers odpoczywa. Chcemy trochę przejść się szlakami Gór Sowich. Przekraczając potok, obieramy szlak niebieski i chwilkę później wychodzimy na Rozdroże Pod Kocim Grzbietem, popularnym miejscem widokowym.




My jednak idziemy dalej, ku Przełęczy Woliborskiej. Mijamy kolejne rozdroże, na którym stoi maszyna do zrywki drewna, jest palenisko i ławeczka ze stolikiem, pewnie dla drwali. Nie wiemy jeszcze, że zwiążemy się w późniejszym czasie z tym nieciekawym na pozór miejscem…
Ścieżka opada w dół, pomiędzy garbami Wiewiórki i Grzbietu Niedźwiedziego. Pod butami błoto i rozmiękłe liście a w lesie rozbite tarpy – kilku chłopaków przycupnęło sobie tu po cichutku i udaje, że ich nie ma… Pachnie ściółką i mokrym próchnem. Po drodze co rusz spotykamy małe, ruchliwe motylki.



Przełęcz Woliborska z wiatą

Wychodzimy na trawers i bitą drogą dochodzimy do szosy Bielawa – Wolibórz. Trzeba przejść nią w górę 1,5 km, ale ruchu zbytniego nie ma a pobocze dość wygodne, więc mozolnie nie jest. Docieramy na Przełęcz Woliborską i w wiatce przysiadamy na chwilę, doładowując baterie. Na parkingu rozciągają się rowerzyści, przemyka kilka osób. Ogólnie dziś cały dzień dość spokojny będzie na szlaku, bez tabunu stonki, bez wrzasków i jazgotów.
Kierujemy się dalej GSS ramieniem Kobylca i Czarnych kątów i myślę sobie – tak przyjemnie, łatwo się tu wędruje tymi Sowimi, takie ładne lasy, dziś trochę więcej spokoju, ptaszki se ćwierkają i ogólnie jest spacerowo…




Zejście na Wigancicką Polanę,w tle Popielak

Wigancicka Polana

Schodzimy lekko na Wigancicką Polankę, po drodze polując na wiewiórkę (pies). Jest tu zielono od wysokich traw i Felek z upodobaniem zaczyna się paść jak cielak. Kawka, kromeczka, ruszamy dalej i od tego momentu przestaję myśleć, że „te Sowie to takie ładne i przyjemne górki”.
Podejście pod Popielak, choć krótkie, daje trochę popalić, tym bardziej, że właśnie wychodzi słońce i w ogólnej duchocie powietrza zaczyna smażyć prosto w kark. Akurat w tym jednym, jedynym momencie. Gdy docieramy na szczycik, chowa się oczywiście za chmury. Na górze dużo wiatrołomów, brak poszycia, ściółkę pokrywają igły świerkowe a runo stanowi ostra, oczojebnie zielona trawka. Jak się wylazło na górę, to teraz trzeba zejść w dół, stromo lawirując między korzeniami kamieniami, po rudej ścieżce, na Bielawską Polanę, gdzie znów jakieś rodzinne ognisko, psy, kolejni ludzie.


Parcie pod Popielak




Idziemy dalej, czeka kolejne podejście, na Żmij. Wąska ścieżka, z góry zbiegają roześmiani młodzi ludzie, krzyczą z daleka „Dzień dobry!” Dzień jest dobry a przepiękny las iglasty wbity w morze zieleni ostrych traw koi zmysły.





Pracują kolanka. Wierzchołek Żmija jest nieco na lewo od szlaku, spotykamy tu pana z kilkuletnim brzdącem. Pan ma zawieszonego na końcu kijka trekkingowego pluszowego pieska i chyba chodzi tu o efekt osła i marchewki, bo młody z wyciągniętymi łapkami podąża za przynętą, nie myśląc zapewne, że właśnie schodzi z jakiejś góry robiąc kolejny kilometr. Jeszcze większe zainteresowanie zabawką wykazuje nasz piesek (nota bene podobny ten pluszowy do Felka), który w domu już ma cztery rozprute misie do zabawy. Chłopczyk za to kwiczy z radości widząc pieska żywego. Chwila na okiełznanie zmysłów obu podopiecznych i ruszamy dalej w górę – ku szczytowi Kalenica. Bardzo malowniczo. Rejon szczytu objęty jest ochroną rezerwatową buczyny, obok ścieżki leżą dwa głazy, na które oczywiście należy wskoczyć. Mija nas kilka osób –„O, piesek ma niezłą kondycję!” No tak, w sumie on ma dwa razy tyle łap co my.





Na szczycie sporo osób i zardzewiała wieża widokowa. Darujemy sobie wyjście na nią, bo tam pełno ludzi a i tak nie ma dziś widoczności. Nie szkodzi. Samo przejście tymi pięknymi ścieżkami i lasami warte było przyjechania tutaj. Chwila oddechu i ruszamy dalej, przez Dzikie Skały malowniczo rozsypane pod wierzchołkiem, obok Słonecznych Skał, przeskakując błota.







Coraz więcej ludzi. Niedaleko stąd bowiem i do parkingu na Jugowskiej i do Zygmuntówki, więc można zaliczyć krótki spacerek. Przy szlaku dość makabryczne odkrycie - na gałęzi drzewa powiesił się niedźwiedź…




Mijamy szczyt Słoneczna i schodzimy na Zimną Polankę a stamtąd szlakiem żółtym na stronę północną. Znów robi się prawie bezludnie i dobrze. Im niżej jesteśmy, tym wyższy i ciemniejszy wydaje się las, a wszystko przez to, że znów nad głową niebo się chmurzy. Na skrzyżowaniu szlaków o nazwie Trzy Buki wiatka nadleśnictwa z paleniskiem.


Słoneczna i fotele na niej


Zimna Polanka

Trzy Buki



Chwilka odpoczynku, resztka kawy i znów nienawidzę ludzi – z doliny podjeżdża rowerem jakiś buc, słuchając głośno jakiegoś techno łomotu. No tak, wszyscy przecież chodzimy w góry i do lasu, żeby słuchać zasranej dyskoteki.
Ewakuacja. Pies kosi kleszcze w przydrożnych chaszczach. Schodzimy dolinką ku Leśnemu Dworkowi, nad głową jakby burzowo. Pociemniał świat, całkiem adekwatnie, bo przecinamy miejsce zwane Ciemnym Jarem. I zataczamy kółeczko pod wiernie czekającego transformersa.
I tu niemiła niespodzianka. Na polu biwakowym nie ma co prawda rodzinek z rozdartymi bachorami, za to jest kilkanaście sztuk gówniarstwa przy ognisku wyposażonych w kilka plecaków alkoholu. Z podsłuchanego – jakieś podwójne urodziny i o 20:00 przyjedzie następna dostawa wódki. Żegnaj miejscówko! Burza mózgów i wymyślamy chytry plan. Przecież mijaliśmy dziś fajne miejsce z małym paleniskiem i osobliwym wyposażeniem, jakie stanowi maszyna zrywkowa… Punciok wyjedzie. No to w długą!
Improwizację przy organizacji noclegu w tym miejscu najlepiej definiują zdjęcia…


Mesa

Pomoc kuchenna

Garaż, garderoba i sypialnia z baldachimem






No i ogólnie jest zajebiście. Mamy kuchnię polową, jadalnię, drewutnię, garaż połączony z garderobą, sypialnię z baldachimem oraz sracz – męski gdziekolwiek dookoła i damski – za detem :P No i przede wszystkim ciszę i spokój. Nie licząc dalekich odgłosów jakiejś imprezy dobiegających z dolin czy od szosy. Kilka osób mija nasze obozowisko przed nadejściem zmroku i widać, że ich trochę zatkało na widok namiotu przyczepionego do leśnej maszyny fiata Punto obok.
Zapada zmrok a niebo wygładza się i wieszczę na jutro upał. Na specjalne życzenie Dakoty (przez telefon) wznosimy Jej zdrowie i powodzenie w planach ku pierwszej gwieździe na nieboskłonie (22:09). Przy okazji dokładania do ogniska muszę sobie oczywiście rozwalić palec na fragmencie kratki do grilla pozostawionej przez wcześniej tu ucztujących. Jesteśmy brudni, zmęczeni, umorusani popiołem i cholernie szczęśliwi, że mamy tu tę ciszę i święty spokój w środku niczego, w Górach Sowich. I z definicji w końcu pasują, bo z nastaniem mroku odzywa się z głuszy leśnej właśnie sowa, na co nasz pies dostaje szajby i od tej chwili aż po blady świt, przez całą noc oprócz bólu pleców i kolana dokucza jeszcze szczekanie na coś łażącego za namiotem, na nocnego ptaka, warczenie na las chyba na samego siebie. 




Poranek dnia trzeciego. Budzik zostaje jedynie wyłączony. Dosypiamy jeszcze godzinkę i zwijamy majdan. Częstujemy się drewnem z lasu, którego tu w bród, zawijamy do sklepu w Bielawie po świeże pieczywko, jajka i pieczarki i wracamy na opustoszałe biwakowisko podleśnym Dworkiem, by w spokoju i prażącym już z rana niemiłosiernie słońcu zrobić sobie wypasione śniadanko.
W planie były Góry Kamienne i „zaliczenie” Waligóry. Plany jednak są po to, by je zmieniać. Pomijając szereg okoliczności mniej lub bardziej ciekawych, postanawiamy ją zdobyć w innym terminie. Pogoda jest nie do życia, nawet pies ledwo zipie i z pewnością będzie dzisiaj burza, pytanie, czy za godzinę, czy za dwie.
Odwiedzamy na moją prośbę kamieniołom w Świerkach, gdzie również kręcono wspomniany wcześniej serial „Znaki”. Robi wrażenie. Początkowo rozważaliśmy możliwość noclegu na tym terenie, jednak kamieniste podłoże nie nadaje się pod namiot i pod i tak już obolałe kości.


Padalec






Palące słońce i stojące w miejscu pustynne powietrze zniechęca do mordowania się z plecakiem. Odwiedzamy Jezioro Bystrzyckie i jest to zły pomysł. Człowiek na człowieku, samochód na samochodzie, rozwrzeszczane bachory i rozkapryszone pańcie w słomkowych kapeluszach. Co do jednego jesteśmy zgodni – spier****my stąd.
I tu znów mistrzowie spontanu i improwizacji obierają cel znany z ostatniej majówki. I tak, przejeżdżając w burzy z ulewą i gradem niestety najciekawsze miejsca na trasie – Ząbkowice Śląskie i Kamieniec Ząbkowicki (innym razem), trafiamy w Góry Opawskie. 


Pałac w Kamieńcu Ząbkowickim - dziś tylko z daleka i w deszczu


Koniec pogody...

Małe pole biwakowe w Pokrzywnej, jeden kamper. I tak poznajemy Basię i Pawła z Opola, przesympatyczne małżeństwo, którymi przesiadujemy na miłych pogawędkach głęboko w noc i o poranku. Szkoda jedynie, że nie udało nam się spotkać z naszym Kolegą Dawidem, ale w końcu co się odwlecze…
Niedziela. Wstaję pierwsza i stwierdzam, że pierwszy raz na tym wyjeździe jestem wyspana i wypoczęta! Jednak posłanie z traw pod dupką robi swoje. Niestety poza lasem i polem biwakowym świata nie widać. Marudny poranek i niestety nie ma sensu iść w góry. Żegnamy się zatem z naszymi nowymi znajomymi i obieramy kierunek – dom. Bez żalu. Bo poznaliśmy znów nowe miejsca, w które warto wrócić, góry, które z pewnością warto poznać lepiej. To był tylko mały rekonesans. Do następnego! Ciekawe gdzie tym razem?...


Mapka dzień 1

Mapka dzień 2


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz