piątek, 11 września 2020

"Szlakiem dawno zdobytych już szklanic" cz. III
Bieszczady mniej znane i Beskid Niski

11 – 24 września

Nie interesowały nas Bieszczady, w które jeżdżą „wszyscy”. Połoniny i przeludnione miejscowości u ich podnóży, zatłoczone szlaki i nabite samochodami parkingi czy korki na Wielkiej Obwodnicy. Na tegoroczny wyjazd jesienny wybraliśmy Bieszczady zachodnie, z dala od utartych szlaków, na bazę wypadową sympatyczną wieś Górzanka niedaleko Baligrodu. Niby okolice rozsławione przez „Przystanek Bieszczady” zrealizowany przez Discovery Polska. A jednak odnaleźliśmy tu nie tylko ciszę i spokój. Odnaleźliśmy o wiele więcej, mądrzejsi o dziesiątki historii związanych z tymi terenami – nieistniejącymi wsiami, zdewastowanymi cerkwiami, Zalewem Solińskim… Spróbujemy przytoczyć ich jak najwięcej, bowiem wypad ten nie był sztywnie zaplanowaną wycieczką celem nabijania kilometrów szlaków na licznik. Był świadomą wyprawą w miejsca, w które z rzadka zaglądają masowe wycieczki. W zapomniane a jakże piękne strony, nierzadko będące jedynie nazwą na mapie ujętą w nawias.
Ale po kolei…

 

 
 
Dzień 0 – 11 września, piątek - Małastów

Godzina 10:15.
Miało być dzień później, ale niecierpliwość wcześniejszy urlop sprawiły, że dojazd do docelowej Górzanki dzielimy na dwa dni. Bazą pośrednią ma być znajomy Małastów. Z Bielska docieramy tam w 4 godziny.
Cisza, spokój, zasłużona kawa, na obiad wczorajsza pizza. Wystarczyło na 5 minut iść do lasu, a już na stole lądują pierwsze grzyby. Tak więc zapada decyzja – idziemy w las! Po godzinie mamy już pełną siatkę, więc trzeba z tym zrobić. Darek jedzie jeszcze do sklepu, tymczasem z lasu wychodzi kolejny grzybiarz. Dziwne było jego spojrzenie, kiedy zobaczył na polanie rozpalone ognisko, drobny bałagan, psa i rozczochraną babę nawlekającą grzyby na nitkę. W sumie zeszło mi do zmroku…
 
 


 
I kiedy już człowiek się cieszył u progu nocy, że cisza i spokój, zjawiła się banda. Jakieś miejscowe wyrostki z kratą piwa, wódką i głośnikiem. Nie wróżyło to nic dobrego. Początkowo było w miarę spokojnie, ale im dalej w noc i w głąb kraty, tym robiło się bardziej niepokojąco. Pięciu wypitych głąbów, tępych jak gwóźdź w sztachecie, wulgarnych jakby nie znali innych słów i do tego coraz głośniejsze i równie wulgarne piosenki z głośnika w środku lasu. No to po zawodach. Po jakimkolwiek spokoju, nie mówiąc o spaniu. Do tego najzwyczajniej w świecie zaczęliśmy się obawiać o nasze bezpieczeństwo. A niech nawalona hołota wpadnie na pomysł pociąć nam namiot czy opony, zrobić krzywdę psu czy urządzić nam mordobicie.
Szybka decyzja – spieprzamy. Błyskawiczne zwijanie namiotu, wrzucanie betów do auta i zasuwamy serpentynami na Przełęcz Małastowską – jedyne logiczne miejsce, jakie przyszło nam do głowy.
Noc wypłynęła na niebo morzem gwiazd. Szosą przemyka czasem samochód – najpierw zza drzew widać jego dalekie reflektory zawijające na serpentynach, potem przewala się z wolna przez przełęcz jak statek na fali i wraz z poszumem silnika milknie w oddali… Powoli uspokajamy się, bo trochę nam ta debilna ekipa napsuła nerwów. Niedaleko w lesie słychać porykującego jelenia…
Namiot rozbijamy nieopodal cmentarza wojennego nr 60. Dziwne miejsce, wiem, ale jakoś tu czuję się bezpiecznie. Tyle dusz nad nami czuwa, musi być bezpiecznie…

Dzień 1 – 12 września, sobota – Sanok – Zagórz – Górzanka – Bereżnica Wyżna
 
Zaczyna się po 6 rano. Na parking pod cmentarzem przyjechali grzybiarze i wydzierają się nad namiotem. Dzięki serdeczne za taką pobudkę. Zesztywniali i nieprzytomni, po niewygodnym spaniu pod jakimś dziwnym kątem i z górki, wyłazimy na pogodny i rześki świat. Krople rosy na trawach i słońce wstające nad kaplicą cmentarną, rzucające długie, jasne smugi pomiędzy drewniane krzyże…
Wczesne śniadanie – kawa i kawałek ciasta. Kolejni grzybiarze. Ziewając, zjeżdżamy ku dolinom. Świeży, pachnący chleb w sklepiku… Kolejne mijane wioski niemrawo budzą się do życia. Za Sękową i Męciną parujące rosą łąki, dymiące wzgórza i krople jak diamenty w trawach. Panuje cisza i bezruch sobotniego poranka. Czasem pojawi się samochód, czasem człowiek. Wzgórza przesuwają się za oknami, wyboista szosa umyka spod kół. Na skośnych polach przyszytych do gór bele siana rzucają granatowe cienie. Rześki chłód wpadający przez okna mierzwi włosy. Będzie gorący dzień…
Za Nowym Żmigrodem kierujemy się na Sanok. Im dalej na wschód, tym więcej domów murowanych i z rzadka widać już chyże. Pojawiają się kiwony i wieże kopalń ropy naftowej, ciągną się na wzgórzach i wyskakują znienacka zza zakrętów. Z wolna zostawiamy płaskie, przestrzenne pagóry Beskidu Niskiego a na horyzoncie zbliżają się Góry Sanocko -Turczańskie. Docieramy do Sanoka.
Muzeum Budownictwa Ludowego jest pierwszym i największym skansenem polskim założonym po II wojnie światowej. Aktualnie znajduje się tu 240 obiektów oraz ponad 31 000 eksponatów obrazujących życie codzienne kilku grup etnicznych zamieszkujących tereny Bieszczadów i Pogórzy na przestrzeni wieków od XVII w. do lat 40. wieku XX – Pogórzan, Dolinian, Łemków i Bojków. Skansen podzielony jest odpowiednio na sektory, które przypominają dawne wsie o charakterystycznej dla danej grupy etnicznej architekturze, sposobie zagospodarowania przestrzeni czy statusie społecznym – od kurnych wiejskich chat po bogaty dwór. Malowniczo usytuowany wśród wzgórz i łąk skansen można zwiedzić z przewodnikiem, bądź na własną rękę. Mamy tu piękny rynek galicyjski z warsztatami i sklepikami, piekarnią, cukiernią czy apteką, trzy świątynie – łemkowską i bojkowską cerkiew oraz kościół drewniany, ekspozycję kopalni ropy naftowej oraz wiele obiektów małej architektury jak krzyże przydrożne, cmentarze czy rzeźbioną drogę krzyżową.
 
 


Rynek galicyjski


Łemkowszczyzna


 


Kościół rzymskokatolicki z Bączala Dolnego (1667 r.)

Cerkiew greckokatolicka z Rosolina (1750 r)


Dzwon kościelny z Balnicy

Cerkiew greckokatolicka z Ropek (1801 r.)

Ekspozycja kopalni ropy naftowej


Piękna pogoda sprzyja długiemu spacerowi i spędzamy wśród ciszy magicznego i sielskiego zakątka prawie dwie godziny. Można spacerować z pieskiem, a jakże a bez przewodnika nie wnosi się żadnej opłaty. Nad Rynkiem Galicyjskim unosi się zapach świeżo upieczonego ciasta i kawy…
Kolejnym naszym przystankiem na trasie do Górzanki jest Karmel zagórski. Potężne ruiny XVIII wiecznej obronnej budowli przekazanej zakonowi Karmelitów bosych przez Jana Franciszka Stadnickiego jako fundacja. Budowę ukończono w 1730 roku, otoczono wysokimi murami. 42 lata później wybuchł pierwszy pożar spowodowany ostrzeliwaniem przez wojska rosyjskie tropiące konfederatów barskich, który strawił część klasztoru. Odbudowano go z trudem do 1822 roku, kiedy to ponownie wybuchł pożar, niszcząc bezpowrotnie większość wspaniałej budowli. Ciekawostką jest, że w klasztorze znajdował się dom poprawczy dla księży. W jego katakumbach spoczywa ponad 90 ciał zakonników. W 1831 roku klasztor zlikwidowano. W latach 50. XX wieku przekazano go z powrotem na własność karmelitów, którzy początkowo podjęli się remontu własnym nakładem pieniężnym. Dziś trwają prace utrwalające jedynie ruinę, zabezpieczane są pozostałości wspaniałej budowli, część widoczną malowideł naściennych, na fragmentach murów wzniesione zostały stopnie i balkony z punktami widokowymi dla odwiedzających. Spektakularna to była budowla a widok ze wzgórza, na którym stoi, zwanego Marymontem – na otaczające góry i wcięte pomiędzy nie doliny rzek – wart kilkunastominutowej wspinaczki. 








Jedziemy stąd prosto do Górzanki. Bez trudu odnajdujemy kwaterę „Pod Bocianem”. Bardzo mili Gospodarze, przyjemny dom z ogrodem, kuchnia i łazienka do dyspozycji, balkon i grill. Można mieszkać, nie koczować ;)
Długo nie usiedzieliśmy na tyłkach. Po kawie niesie człowieka dalej, bo czekał na ten wyjazd z utęsknieniem. Idziemy na popołudniowy spacerek – zaraz za domem skręcamy w stronę Bereżnicy Wyżnej. Rok temu przy okazji odwiedzin cerkwi w Górzance, chcieliśmy tam dojechać, jednak droga była w remoncie i zmuszeni byliśmy zawrócić. Droga nadal chyba jest w remoncie, bo przy szkółce leśnej kończy się asfalt i przez góry wiedzie kawał szutrówki – ot takie połączenie terenowe z Bereżnicą. Dla nas to pestka, bo jesteśmy pieszo. Skręcamy w las, przechodzi przez myśl – taktu cicho jak w Niskim… Wrażenie to pierzcha, gdy wychodzimy nad ostatnie zabudowania Bereżnicy a w obramowaniu drzew na horyzoncie pojawia się masyw Połoniny Wetlińskiej.





Przewalamy się w dół i teraz tylko w stronę wsi, bezlitosnym asfaltem. Cisza i spokój, raz na kilkanaście minut przejedzie samochód, jedynym dźwiękiem jest warkot kosiarki przy jednym z zabudowań. Słoneczny spokój dnia niżącego dół, wydłużające się cienie drzew na wzgórzach… Leniwa sobota na bieszczadzkim zadupiu…
Drewniana cerkiew p.w. św. Mikołaja Cudotwórcy z 1830 r., obecnie kościół rzymskokatolicki, nie jest może wspaniałą, zapierającą dech w piersi budowlą, ale uroczą, niewielką cerkwią na miarę bieszczadzkiej wsi. Jedną z niewielu zachowanych po zawieruchach powojennych na tych terenach.




Pan Jezus, co spadł z krzyża...



Obok niewielki cmentarz. Odpoczywamy przy cerkwi chwilę. Na porzuconych obok drogi studziennych kręgach. Do zdjęć pozuje nam mała jaszczurka.




Wracamy. Ze spacerku. 6 km w jedną stronę (drogowskaz wskazywał 4). Ostro pod górę, ze słońcem w oczy. Pies wypija litr wody i pół przydrożnego źródła. Idzie się jednak przyjemnie, w ciszy, nic nas nie gna i na kwaterze jesteśmy po 18 tej. Czas na relaks po długim dniu… Wieczorem sen przychodzi szybko…


Taka wiatka stoi na samej górze Bereżnicy




Dzień 2 – 13 września, niedziela – Tworylne

Plan nr 1 na dziś to wycieczka do opuszczonej wsi Tworylne. Ruszamy po śniadaniu, ok. 9 rano. Jest przyjemnie i rześko, ale dzień znów zapowiada się gorący. Samochód zostawiamy w Rajskiem, niedaleko sporego ośrodka wypoczynkowego. Nie pasuje mi to. Tu, w tych ostępach, w dzikim i zapomnianym Bieszczadzie nie powinno być nabudowane tyle komerchy, gdzie na każdym kroku skupiska domków wypoczynkowych i ośrodków za niemałe pieniądze. Ale chyba tylko mnie to nie pasuje…
Szutrówka wzdłuż Sanu. („San jest taki płytki…”)






Woda przemyka leniwie pomiędzy kamieniami. Wkraczamy na teren dawnej wsi Studenne, gdzie przed II wojną światową mieszkało ok. 200 osób. Docieramy do mostu na Sanie i drogi do Jaworzca. Mała wiatka i kilkuosobowa ekipa rozbita pod namiotami u wrót prowadzących ku kolejnej wsi, która jest już tylko nazwą na mapie – Tworylne. W latach 20. XX wieku pasterska osada licząca 721 osób. Od roku 1939 do 1951, do zmiany granic wzdłuż rzeki San przebiegała granica wpierw niemiecko a po II WŚ polsko-radziecka. Zdążając ścieżką w las, mijamy ruiny niemieckiego posterunku granicznego (na filmie).






Dróżka biegnie wzdłuż rzeki i robi się coraz węższa. Po obu stronach hojnie i bujnie kwitnie dwumetrowa rudbekia. Pokrzywy chłoszczą ręce i nogi. Przeskakujemy błota i trawy do kolan, wśród których jedynie wąski pasek wydeptanej ścieżki wskazuje nam kierunek. Mijamy zmachanego rowerzystę, który ma wyjątkowo ciekawą instalację na bagażniku zamiast sakw – z jednej strony karton spięty trytytkami, z drugiej – walizkę. Bardzo doceniam taki kreatywny MacGyveryzm, choć pan ma już obłęd w oczach przedzierając się przez ten trzy razy węższy od roweru busz.







Schodzimy w dół, do potoku, który trzeba przejść i już znajdujemy się w Tworylnem. Rozległe, szerokie łąki, na których jeszcze 80 lat temu pasły się liczne stada. Dziś gonią tu tylko motyle… Łąki te wspinają się na wzgórza otaczające dolinę… Stał tu kiedyś dwór, folwark, młyn, ponad 100 domów. Do 1947 roku, kiedy to wieś spłonęła…
Pomiędzy chaszczami sięgającymi 3 metrów ruiny zabudowań. Ledwo kupa kamieni. Nie damy rady się przebić przez gęstwinę zarośli, by spróbować odnaleźć pozostałości wsi. Może widzą je z góry przelatujące nad głową dzikie gęsi?... Te kilka zmurszałych cegieł w otoczeniu pochylonych drzew musi nam wystarczyć. Odchodzimy…







Dzisiejsze Tworylne



Ludzie podchodzą w górę. Ktoś ma plan przebić się aż do Krywego. Nie będzie to na pewno łatwa sprawa. W bajorze na ścieżce wylegują się kumaki górskie…
 





Przy moście na Sanie przeżywam szok. Spokojne i ciche jeszcze o godzinie 10 miejsce to dziki parking. Kilkadziesiąt aut. Wrzaski znad rzeki. Na poboczu stoi ławka. Obok niej walają się puste butelki po libacji. Przykro na to wszystko patrzeć i tego słuchać. A jeszcze 3 godziny wcześniej było tu tak cicho, pusto, bezludnie… Słychać było niemal krople wody przepływające poniżej w Sanie… Ile jeszcze zniewagi może udźwignąć ta ziemia?...
Szybki obiad w znajomej z zeszłorocznej włóczęgi wiacie w Polankach. Chcieliśmy tego dnia odwiedzić jeszcze Sine Wiry, ale po tym, co ujrzeliśmy na parkingu, zdecydowaliśmy, że dziękujemy. Cóż, niedziela…
Wracamy na kwaterę i resztę dnia spędzamy w ogrodzie przy grillu. W końcu nawet tego na co dzień w domu nie mamy…




Dzień 3 – 14 września, poniedziałek – Wołkowyja, Górzanka

Pech. Bo inaczej nie da się rzec. W drodze z Baligrodu urywa nam się układ wydechowy. Prowizorycznie podwieszony na lince holowniczej, dojeżdża do Górzanki. Mechanik dopiero rano. Udupieni…
Idziemy do Wołkowyi, nad jezioro. Tłumy wyjechały. Upał i asfalt, czyli duet morderczy. Zniechęcenie i dzień prawie spisany na straty.








Wieczorem Darek idzie z Gospodarzami do cerkwi. Mnie jakoś przeszła tego dnia ochota nawet na to wyjście.
Cerkiew św. Paraskewy, datowana na 1835 rok, obecnie jest kościołem rzymskokatolickim. Unikatowy w skali sakralnej architektury drewnianej Karpat jest ikonostas nie będący malowidłami, lecz płaskorzeźbami pokrytymi polichromią. W historię cerkwi w Górzance wpisały się lata 50 XX wieku, kiedy to większość okolicznych świątyń zostało rozebranych i zdewastowanych celem pozyskania materiałów budowlanych dla placówek WOP-u a jednocześnie był to zabieg mający na celu likwidację ośrodków wiary na tym terenie przez komunistyczną władzę. Cerkiew w Górzance ocalała dzięki mieszkańcom. Ponoć liny służące do zwalenia wieży cerkiewnej były już zaczepione o dźwig. 










Dzień 4 – 15 września, wtorek – Tyskowa, Sine Wiry

Poranek mleczny i mglisty. Nad wzgórzami osiadły opary z dymionego szkła, kulka słońca wstaje za jego szybą nieśmiało, walczy z tą mgłą prawie dwie godziny. Chłód. Koszyczki pajęczyn w trawach za domem. Wilgoć w nosie. Jesienny zapach i cisza… Dzieciaki czekają na busa szkolnego kopiąc w worki na buty. Pies Gospodarzy, zaprzeczając prawom fizyki, przeciska kadłub przez sztachety w bramie i idzie na obchód terenu. Po przeciwnej stronie drogi stara chyża przerobiona na stodołę spowita mglistym tumanem, zatracone kontury rzeczy przywodzą na myśl stary pastelowy obraz zapomniany na strychu. W rześkim powietrzu z wolna zaczynają unosić się znajome zapachy – wilgotnego prania, mokrej łąki, kawy zmieszanej z dymem papierosa, grzybów suszonych na nitkach przywiązanych do karnisza, psich łap po spacerze w mokrej trawie… Będzie upalny dzień…
Autko po naprawie zaraz z rana. Jest jeszcze dość czasu na dobrą wycieczkę. Ruszamy zatem do pobliskiej Tyskowej.
Dolina nieistniejącej wsi nie jest długa, ale bardzo malownicza. Zaraz pominięciu jej wylotu przechodzimy obok wypału węgla drzewnego. Długi, 3-metrowy płot z metrówek i siatka zasłaniają całą imprezę, do tego zakaz fotografowania. Kawałek dalej rozlatująca się chatka na miejscu zabudowań dawnego dworu, również zagrodzona.






Wznosimy się w górę doliny. Słońce smaży w nos. Po prawej stronie drogi cmentarzyk rodziny Budzińskich. Wieś wysiedlona została w 1947 roku a cerkiew stojąca w jej centrum rozebrana w 1953 r. na polecenie władz Gminnej Spółdzielni w Hoczwi. 









Jest tu cicho i bezludnie, nie licząc dwóch leśnych. Przestrzegają przed wilkami mającymi porwać Felka. Aż się zaczynam lękliwie rozglądać po lesie… Rozjeżdżona na jeden błotnisty placek droga, zawracamy i zgodnie ze wskazówkami leśnych idziemy górą, przez Przełęcz Hyrcza, chcąc dostać się do cerkwi w Łopience.
Szeroka polana na stoku, porośnięta gdzieniegdzie brzozami, wznosi się w górę pod piętrzący się za nią lesisty szczyt Korbani. U szczytu polany jakaś ekipa z namiotami. Po przeciwnej stronie wąskiej doliny droga wznosi się przez zielone pastwiska, przechodzi do doliny sąsiedniej, gdzie kiedyś również była wieś – Radziejowa. Jest tu cicho, tak cudnie cicho i spokojnie – wręcz sielankowo… Zza drzew w oddali wyłania się Wetlińska. Czy ją tu widać doprawdy z każdego kąta?...


Tyskowa






Pod lasem kapliczka. Słońce przeziera przez gałęzie buków, które z wolna, po jednej gałązce zaczynają rudzieć, nieśmiało i opornie, jakby lato nie chciało jeszcze oddać władzy jesieni. Pod drzewem przy ścieżce cztery rydze…
Mijamy wiatę odpoczynkową i kawałek za nią jesteśmy zmuszeni zawrócić. Droga na amen rozjeżdżona w bagno. Nie ma jak tego obejść. Trudno. Zawracamy…




Wiata na Hyrczy


Autko pruje na Polanki. Zostawiamy je tam na pastwę upału i idziemy zobaczyć słynne Sine Wiry. To rezerwat krajobrazowy położony na terenach byłych wsi Łuh, Zawój i Polanki, obejmujący m.in. przełom rzeki Wetlinki głęboko i przepięknie wcięty pomiędzy zbocza gór. Jest to miejsce bardzo popularne, zwykła ścieżka spacerowa, więc na samotność nie ma co liczyć. Droga wije się ponad korytem rzeki. Pierwsze miejsce widokowe po 2,5 km to malownicze kaskady spadające po charakterystycznym urzeźbieniu dna rzecznego. Byłyby bardziej malownicze, gdyby nie zalegały na nich tłumy ludzi. Powinien być zakaz włażenia i tyle. 






Idziemy dalej, do drugiego z punktów, Zawoju – miejsca po dawnej wsi. Tu Wetlinka spokojnie toczy swoje wody. Schodzimy na brzeg i siadamy w cieniu drzewa. Małe rybki harcują w wodzie. Dolinę rzeczną zalewa nieprawdopodobna ilość światła słonecznego, odbijanego dodatkowo od wody i wydaje się, że wszystko płonie białym ogniem. Refleksy słońca odbijają się z kolei w liściach drzew na gałęziach zawieszonych nad potokiem. Podwójne lustro… Kawa, ciasto, odpoczynek… 
 
 







 
Idziemy dalej na „Zawój”.








 
Jeszcze kawałek i jesteśmy w nieistniejącej wsi Zawój Górny, gdzie stoi symboliczna studnia z żurawiem… W Beskidzie Niskim stoją w takich miejscach symboliczne drzwi do dawnych wsi… 
 
 





Chwila odpoczynku przy wiacie z paleniskiem i wracamy. Po drodze pies próbuje złowić żmiję. Upał daje w kość i moglibyśmy stąd iść wprawdzie jeszcze do Łopienki, ale zostawiamy to na chłodniejszy dzień.
Zajeżdżamy do „naszej” wiaty na kiełbaski z ogniska, do Cisnej po zakupy i wracamy. W nogach czuć każdy kamień przebytej drogi. Pies też się zepsuł…





Dzień 5 – 16 września, środa – Objazdówka

O 9 rano upał jest już nie do zniesienia. Przekładamy plany górskie na chłodniejszy dzień i postanawiamy wybrać się na objazdówkę. Pies pewnie też jest nam wdzięczny za tę decyzję.
Ruiny murowanej cerkwi w Berezce robią wrażenie. Wzniesiona w roku 1868 przed wybuchem II wojny światowej służyła ponad 1000 wiernych. Cerkiew p.w. Przemienienia Pańskiego zniszczona została w latach 50.XX w, gdy pracownicy pobliskiego PGR zerwali z dachu blachę. Na sklepieniach i fasadach widoczne są jeszcze ślady malowideł. Resztę ruin pomału zabiera we władanie przyroda…









Upał rozlany po górach. Zlewają się kontury drzew w jedną masę koloru blaknącej zieleni. Na wzgórzach nad Soliną nieśmiało pojawiają się rudziejące akcenty. Jeden przymrozek, jedna chłodniejsza noc i nadejdzie jesień. Na razie wyczuwalna jest jedynie we wcześniejszym zmierzchu i wcześnie nadchodzącym wieczornym chłodzie. Na jeziorach też zakończył się sezon. Na zaporze wodnej w Myczkowcach nieliczne kilkuosobowe wycieczki.


Cerkiew p.w.św. Jerzego w Myczkowcach 1910-12


Ruiny spichlerza dworskiego

Jezioro Myczkowieckie




Po drodze kilka „malowanych domów”. To projekt Arkadiusza Andrejkowa, malarza, który na stodołach i starych chatach na podstawie starych fotografii dawnych mieszkańców wsi odtworzył wizerunki ich postaci. Kilka z nich udało nam się znaleźć na naszej trasie.


Zwierzyń


Orelec

Bieszczadzkie drogi...


Cerkiew św. Anny z  1740 roku w Orelcu. Po wysiedleniu miejscowej ludności w 1947 roku wykorzystywana była  jako magazyn szyszek dla leśnictwa. W tym też czasie znikły z cerkwi wszystkie ikony. 






Greckokatolicka cerkiew murowana z 1923 r. p.w. Zaśnięcia Matki Bożej w Olszanicy.




Cerkiew św. Paraskewy w Stefkowej – drewniana parafialna cerkiew greckokatolicka, wybudowana w 1840, na miejscu starszej świątyni pod tym samym wezwaniem.







Cerkiew pw. św. Mikołaja w Hoszowie, greckokatolicka, wzniesiona w tzw. stylu ukraińskim, na planie krzyża greckiego w latach 30 XX wieku. Budowę przerwał wybuch II wojny światowej. Świątynię wznosili zarówno wierni obrządku greckiego, jaki rzymscy katolicy.






Dawna cerkiew greckokatolicka z 1926 roku pw. NMP w Hoszowczyku.  Świątynia pełni obecnie rolę kościoła filialnego pw. Narodzenia NMP w rzymskokatolickiej Parafii Matki Bożej Bieszczadzkiej w Jasieniu-Ustrzykach Dolnych.
 




Cerkiew filialna w Równi, zbudowana została prawdopodobnie początkiem XVIII wieku, p.w. Opieki Matki Bożej jest jedną z piękniejszych cerkwi bieszczadzkich. Nie zachowało się wyposażenie dawnej cerkwi, jego część przechowywana jest w zbiorach muzeum w zamku w Łańcucie.






Rabe – dawna bojkowska cerkiew o nietypowej architekturze p.w. św. Mikołaja, zbudowana w roku 1858.






Cerkiew greckokatolicka pw. św. Wielkiego Męczennika Dymitra (ob. parafialny kościół rzymskokatolicki) w Czarnej z 1834 roku.






Dzień 6 – 17 września, czwartek – Huczwice – Chryszczata – Rabe

O poranku wyraźne ochłodzenie. Czyżby wreszcie koniec tych nużących upałów? Oby. Odbierają siły i chęci do działania. Dziś jest przyjemnie, idzie front. Powietrze jesienne. Zobaczymy, czy uda nam się wykonać wycieczkę bez deszczu…
Docieramy do Huczwic (kolejna opuszczona wieś), gdzie pod letnią chatką studencką Akademickiego Klubu Turystycznego Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Sanoku zostawiamy autko w towarzystwie kruszarki do kamienia i innych sprzętów użytkowanych wciąż w tutejszych kamieniołomach – ładowarek, wywrotek i ciągników porzuconych jakby bezpańsko w dość przygnębiającym krajobrazie doliny. Nie pasują do siebie ani te pojazdy, ani ta skromna, malutka chatka, wyglądająca jak barak dla robotników.






Dzisiejszy cel to Chryszczata. Wędrujemy ścieżką przyrodniczą przez teren dawnej wsi Huczwice, w której mieszkają już tylko zwierzęta, m.in. bobry. Kiedyś wieś zamieszkiwało ponad 150 osób, razem z pobliską wsią Rabe –zniszczona podczas i zaraz po II wojnie światowej.
Szutrówką w górę, mija nas tir z naczepą do zwózki bali, wzbija w niebo tabuny kurzu jak na pustyni i przez moment trudno jest oddychać. Trzeba zasłaniać oczy i twarz. Niedaleko od skrzyżowania, z którego wyszliśmy, oddzielona od drogi stromym jarem stoi druga chatka a nieopodal pozostałości po cerkwisku w Huczwicach. Nie schodzimy w dół, idziemy dalej, zastanawiając się, jaka będzie pogoda.




Po ok. 40 minutach mijamy ukrytą w gąszczu pasiekę i tu, na wzgórzu widać właściwie miejsce, gdzie mogło bić serce dawnej wsi – w zbiegu ramion górskich opadających ku dolinie, na kilku szerokich łąkach, nad strumieniem…





Jeziorko Bobrowe. Malowniczo wtopione w krajobraz. Wiata odpoczynkowa z paleniskiem z widokiem na Chryszczatą (997 m n.p.m.).







Chwila wytchnienia i ruszamy. Pojawiają się pierwsze grzyby, w tym prawdziwki wielkości twarzy.





Wspinamy się w górę niezbyt przechodzonym szlakiem, mijając turystę z psem i chwilę później napotykamy niespodzianki na szlaku. Coś, co zrobiło te gówna usiane gęsto na ścieżce, musiało mieć dupsko jak armata. Pierwsza myśl była: o kur***, niedźwiedzie! Po krótkich oględzinach jednak odetchnęłam. To żubry. Ładne stado musiało tędy przechodzić…
Ścieżka skręca i widać, że jest mało uczęszczana. Wąska ścieżka przez prawdziwą puszczę karpacką. Uwaga poświęcona grzybom i walorom przyrodniczym chwilowo skupia się na stromiźnie podejścia. Często przystajemy, by nie ponaciągać achillesów. Nie ma lekko, ponad 40 stopni nachylenia miejscami. Szczyt coraz bliżej i po krótkiej, morderczej przeprawie usypistym szlakiem docieramy do szczytu. Niech szlag trafi tego, co wyznakował tę ścieżkę! I tego, co wymyślił podejście nią… 





Na Chryszczatej dwoje turystów. Przy wiacie rozpruty wór śmieci. Nad głową przetaczają się chmury wróżące deszcz. Chłód. Chwila rozmowy, odpoczynek, kawa. Mija nas dwóch chłopaków z plecakami. I to byłby cały ruch turystyczny na dziś.
Schodzimy w dół, w stronę Przeł. Żebrak. Słońce bawi się w kotka i myszkę z chmurami. Po drodze mijamy kilka krzyży z I wojny światowej. W zimie 1914 roku przebiegała tędy linia frontu austriacko-rosyjskiego. W lesie całkowicie zarośnięte pozostały jeszcze okopy z tamtego okresu. Napisy na mijanych nagrobkach mówią nam, że tu pochowani są Nieznani Żołnierze… Tyle zostało – białe krzyże w leśnych zaroślach na stoku jakiejś góry w Bieszczadach…





Nie docieramy do przełęczy, decydujemy się schodzić żółtym szlakiem wprost do bazy namiotowej Rabe. Trochę stromo i usypiście, po drodze podgrzybki zajączki wielkości garnka a trochę niżej rydze. Pies uszczęśliwia się w błocie…
Na bazie jakieś trzy osoby. Przysiadamy, posilając się pizzą sprzed tygodnia (brawo, „Jedynka” Bielsko, ona nadal smakuje!), resztkami kawy, po czym patrząc w niebo coraz bardziej się zasnuwające na szaroburo, zwijamy manatki i zbiegamy doliną. 4 km do auta…






Uszliśmy niecały kilometr od bazy, gdy po lewej stronie drogi rumor w krzakach, łamią się małe drzewa… Coś przewala się, wielkie dupsko za ścianą lasu w potoku. Ułamki sekund na myślenie – jeleń! Za duży. Łoś! Za ciemny. I dupa obróciła się bokiem, umykając w górę lasu, gdy Felek zaczął zajadle szczekać. Wielki, diabli, rogaty łeb w gęstwinie zieleni… Umknął w górę i przystanął, patrząc na nas spokojnie. Żubr!
Musieliśmy mieć oczy jak spodki. I głupawe uśmiechy na gębach. Takiego spotkania nie mogliśmy sobie wyobrazić. Kilka metrów od żubra! Sądząc po uprzednio napotkanych plackach, było to do przewidzenia.
Schodzimy w dół przez dawne Rabe. Dziwne uczucie na krętej drodze w wąskiej dolinie – co nam jeszcze dziś wylezie zza krzaków? Dziwnie ta dolina jakoś niegościnna, może przez pogodę, brak uroczych zakątków czy jasnej rozłożystości… Krzyż w miejscu po cerkwi. I znów porzucony industrial przy kruszarce. Godzina 16:00. W momencie, gdy wsiadamy do samochodu, zaczyna padać deszcz. Koniec pogody na dziś…



 
 

 
Dzień 7 – 18 września, piątek – Solina

Poranek leniwy. Poranek przeznaczony na grzybobranie z uwagi na niepewne prognozy.
W lesie zimno. Na pajęczynach rozwieszonych wśród traw miliony kropel. Pachnie zbutwiałe drewno. Palce szybko czerwienieją od rydzowego mleczka… Słońce przedziera się przez pędzące nieboskłonem chmury podbite szarością… Przyszła w końcu jesień. Zmarznięte dłonie i woda cieknąca z nosa. Na to wreszcie czekałam. Liście brzóz jak zwykle jako pierwsze opadły na ściółkę. Zapełnia się z wolna siatka z grzybami…
 
 



 
W Stężnicy



 
Chwila przerwy po 2 godzinach w lesie i – skoro jest pogoda, jedziemy w końcu odwiedzić zaporę w Solinie.
Bieszczadzkie Krupówki. Wszystko dla tych, którzy są w Bieszczadach tylko nie po to, by iść w góry. Jednak mimo wszystko warto tu przyjechać na chwilę, zobaczyć ogrom zapory i niewątpliwe piękno Zalewu Solińskiego. Jeszcze tańczą tu żaglówki, choć właściwie po sezonie. W czystych wodach jeziora stoją olbrzymie pstrągi. Malownicza, pokręcona linia brzegowa, dziesiątki zatoczek i łagodnie opadające w toń ramiona górskie oraz majestatyczna, wielka promenada korony zapory robią wrażenie. Wzniesiona w latach 1960-68, zapora o wysokości 82 metrów i długości korony 664 m, powstała przez zatopienie miejscowości: Solina, Teleśnica Sanna, Horodek, Sokolec, Chrewt i częściowo Wołkowyi. Jest największą zaporą w Polsce.
 
 




 
Popołudniowa kawa w ogrodzie. Senność właściwa jesiennym dniom. Na kolację kanie z patelni i zupa grzybowa prosto z lasu. Pomarańczowe palce. Wieczorny papieros w nocnym, jesiennym chłodzie… Zimne stopy pod kołdrą…
 
 


 
Dzień 8 – 19 września, sobota – Jasło

Dzień spotkania na końcu świata. Kolega z Andrychowa z dwoma towarzyszami kończy GSB. Jest okazja do wspólnego przewędrowania kawałeczka Bieszczadu.
Jedziemy z rana do Cisnej. Na pastwisku w Terce lis skrada się do krowy i konia. Chwilę po 9:00 spotykamy się i ruszamy. Słynny mostek za Siekierezadą, gdzie rozgrywały się radości, dramaty czy deliry. Jeden dyżurny z piwkiem już siedzi, kieruje nas na mostek, którym biegnie szlak. Niestety ruch tutaj już się zaczyna – ze 30 żołnierzy Macierewicza i kilka innych grup. Cóż, sobota…
 
 

 
Zaczyna się podejście – lekko katorżnicze – pod szczyt o nazwie Rożki. Nawet żołnierze wymiękają. Leją się pierwsze poty. Mordujemy się, uprawiając mijanki z tymi co w lepszej i tymi, co w gorszej formie, aż szlak litościwie wypłaszcza się. Panowie z Alko-Tour otwierają flaszkę…
Dalej idzie się przyjemnie. W górę i w górę, ładnym, nieco skarlałym bukowym lasem, przez wykroty i skałki, ale już bez rzeźnickich podejść. Piękny ten las, taki bieszczadzki… Tylko ilość ludzi jak na mało zazwyczaj uczęszczany szlak nieco irytująca…
 
 




 
Zza lasu wyskakują pierwsze widoki. Już bliżej. Jeszcze trochę i osiągamy szczyt Małego Jasła. Piękne stąd widoki na pasmo Łopiennika i sąsiednie góry. Odpoczywa grupa szturmowa żołnierzy. Idziemy dalej, zbiegamy w dół, by znów – odkrytym terenem i w upale, przez zrudziałe już na tej wysokości borowiny i krzewinki wspiąć się na szczyt Jasła (1153 m n.p.m).
 
 






 
Panorama 360 stopni. Nie sposób nazwać wszystkich pasm i gór po imieniu. Połoniny jak na dłoni, lekko porudziałe, błękitne, dookoła nakładają się na siebie góry aż po widoczne ledwo na horyzoncie, 170 km w linii prostej Tatry Słowackie…
Porozkładani na małej połoninie Jasła, wygrzewamy się w słonku. Kawa smakuje wyśmienicie – z takimi widokami… Szkoda, że połowę zasłaniają ludzie. Istna rewia mody przy tym – sukienka i getry z lycry, ogrodniczki podciągnięte pod pachę, spódnica z falbanami i adidasy…
 
 


Felek i góry...

Tatry Słowackie z Jasła

 
Mija 14:00, gdy tłumy powoli się rozchodzą. I nasze towarzystwo też. Chłopaki idą dalej na Okrąglik i do Smereka, my żółtym w dół. Piękne widoki na Smerek, Wetlińską, Caryńską i Rawki…
 
 




 
Już tylko garstka ludzi na szlaku. Jest cicho, słonecznie, senne popołudnie toczy łeb skarlałym bukowo-jarzębinowym lasem tu na wierchu. Wkrótce opuszczamy połoninę i zaczyna się dość nieprzyjemne zejście stromą, kamienistą ścieżką. Docieramy nią do asfaltowej rowerówki, która trawersem przebytych gór ma nas doprowadzić z powrotem do czerwonego szlaku ponad Cisnę.
Idziemy, idziemy i końca drogi nie widać… Za zakrętem kolejny zakręt i coraz mocniej zmęczone nogi. Gorąco i męcząco. Nagle nad głową niebo zaczyna gęgać i na bezchmurnej płachcie ukazują się połączone klucze ptaków – może żurawi, może dzikich gęsi? Około 150-200 sztuk. Piękny widok…
Jeszcze chwila i docieramy do szlaku, tuż ponad miejscem, gdzie stoi pomnik ofiar katastrofy śmigłowca w roku 1991. Byli to cywile, policjanci i wojskowi pomagający przy realizacji programu „997”. 
 
 


 
Stąd 10 minut i już błyskają zza drzew wody Solinki… Na mostku wciąż ten sam pan i dwie dodatkowe pary nóg wystające zza niego. Roi się od ludzi. Przeklęte wycieczki lezące jak ślepe bezmózgie stada omal nie rozdeptują nam psa. Spieprzamy stąd…
Udany dzień. Bolą nogi i oczy wypalone słońcem. Piękny dzień wielkich gór…
 
 

 
Dzień 9 – 20 września, niedziela – Łopienka, Łupków

Po wycieczce trzeba odpocząć. Wybieramy się zatem do Łopienki z samego rana. W dolinie chłód, cisza i rześkie powietrze zapowiadające kolejny upalny dzień. To się nam trafiła pogoda w tym roku…
Spacerkiem docieramy do retort w dolinie – dziś nie pracują. W końcu niedziela… 
 
 





Kawałek dalej stoi solidna wiata, przy której starszy człowiek sprzedaje książki i rzeźby. A dalej, w objęciu gór, z cudownym szpalerem słoneczników u płotu stoi cerkiew… Na tych słonecznikach dudni owadzie życie – pszczoły i trzmiele wytrwale pracują, nie zważając ani na ludzi wokół, ani na cały otaczający wszechświat, pochłonięte spijaniem nektaru z kwiatów i transportem pyłków na odnóżach.








Bojkowska wieś Łopienka ulokowana w wąskiej dolinie nie istnieje podobnie jak większość wsi na terenie Bieszczadu od czasu Akcji Wisła i masowych wysiedleń rusińskiej ludności. Cerkiew p.w. Św. Męczennicy Paraskewii z XVIII wieku stała w centrum wsi i uznana była za budowlę zbyt wielką na potrzeby lokalnej społeczności. Cudowna ikona Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus wyniesiona w Łopience na ołtarze poczęła ściągać w ten odludny zakątek  gór wiernych z dalekich stron, stanowiąc tym samym swoisty ośrodek maryjnego kultu w Bieszczadach, gdzie trzy razy do roku odbywały się odpusty. Powojenne dzieje cerkwi zdewastowanej w latach 50. doczekały się dalszej historii, gdy historyk sztuki i powiatowy konserwator zabytków Olgierd Łotoczko a po jego śmierci Zbigniew Kaszuba wraz z licznym gronem pasjonatów i ludzi dobrej woli podjęli spore wysiłki celem odbudowy cerkwi z ruiny. Na przestrzeni 30 lat udało się odbudować cerkiew i przywrócić jej kult, w tym msze i odpusty.

 







Dodaj podpis

Nad wszystkim czuwa nie tylko Maryja z Dzieciątkiem, ale również Chrystus Bieszczadzki, któremu wierni powierzają swoje troski…

 


Idziemy jeszcze w górę doliny zaryglowanej pasmem Łopiennika (nazwa wsi wzięła się właśnie od niebywale gęsto porastających ją łopianów), ale tu tylko chaszcze i stare drzewiska. Zmęczone, ociężałe nogi. Nieopodal cerkwi w zaroślach widoczne podmurówki dawnych zabudowań nieistniejącej wsi – karczmy i kilku domów mieszkalnych zachowanych jako trwała ruina.




Wracamy. Po drodze rodzi się pomysł na dalszą część dnia. I tak oto jedziemy do Łupkowa obejrzeć słynny tunel łączący Polskę ze Słowacją.
W miarę zbliżania się do wsi, obserwujemy jak zmienia się krajobraz… Głęboko wcięte doliny górskie i strome zbocza Bieszczadu wypłaszczają się i leniwie rozciągają po horyzont, zmieniając w bezleśne pagóry pastwisk i łąk. Jest tu jeszcze bardziej pusto i prawdziwie jak na końcu świata, jakby za tymi ostatnimi pagórkami pod bezchmurnym niebem już naprawdę kończyło się wszystko co ziemskie, ludzkie i zwierzęce… Jakby te zakurzone drogi prowadziły donikąd, bo i tak nic tu przecież nie ma poza kilkoma zapomnianymi budynkami i torowiskiem zarośniętym zielskiem…

 



Już od XIII wieku Przełęcz Łupkowska stanowiła naturalną bramę do krajów naddunajskich, ułatwiając handel. W latach międzywojnia był tu popularny ośrodek narciarski. Po II wojnie światowej Łupków został wysiedlony a wieś zniszczona. Przez miejscowość biegnie linia kolejowa z Zagórza do Słowacji, oraz szlak turystyczny. Tutaj jest granica między Bieszczadami a Beskidem Niskim – co widać właśnie w krajobrazie.
Tunel pod Przełęczą Łupkowską, oprócz kilku schronisk zatopionych w milczących dolinach to chyba największa atrakcja tego miejsca. Kiedy w 1871 roku postanowiono zbudować kolej od Przemyśla na Węgry, trzy lata później powstał mierzący 416 metrów tunel, mający  głównie znaczenie strategiczne. Dwukrotnie podczas II wojny światowej był wysadzany, ostatecznie zawalił się po katastrofie w 1946 roku, kiedy to wybuchł transport kolejowy poprowadzony wówczas ogromną stromizną o nachyleniu do 45 stopni. Od 1999 roku kursują tu dwa razy dziennie osobowe składy do słowackiego miasta Medzilaborce i z powrotem.
Dworzec w Łupkowie to ładny budynek, porzucony zostawiony na pastwę losu. A szkoda, że niszczeje na tym niewątpliwym pustkowiu… Obok najwidoczniej toczy się jakieś życie towarzysko-biwakowe, jest palenisko i kilka klocków drewna „robiących” za stołki… Cóż, niczego sobie wersja przetrwalnikowa na jakąś noc…

 



Do tunelu najprościej dotrzeć po torach rzecz jasna. Niewygodnie idzie się po kamieniach grzechoczących głośno pod stopami. Opuszczony dom, zarośnięta zielskiem studnia. Słońce prosto w oczy i żaden, absolutnie żaden odgłos jakiejkolwiek cywilizacji. 1,5 km od dworca widzimy przed sobą słynną dziurę na wylot góry. Z wnętrza zionie chłód i wilgoć właściwa kamieniowi trzymanemu w ciemności. Im bardziej zagłębiamy się w tunel, tym słabsze są okruchy światła zabłąkane w podziemnej konstrukcji. Z naprzeciwka idzie Słowak z rowerem, za nami jeszcze trzy osoby. Każdy dźwięk jest tu zwielokrotniony potężnym, głuchym echem. W środku tunelu nieprzenikniona czerń, jedynie na jego początku i końcu białe plamy światła ujęte w ramy wlotów. Światełka na końcu tunelu…

 









Wracamy tą samą drogą. Nic nie dzieje się tutaj, na końcu świata. Rozgrzane kamienie i podkłady torowisk, powalone słupy energetyczne na polach, bezludny świat. Kiedyś trzeba tu będzie zostać na dłużej…

 




Wracamy do Górzanki. Następny dzień planujemy w górach i zainteresowaliśmy wyjściem naszych sąsiadów z pokoju obok – Karolinę i Marcina. Tak więc dzień kolejny spędzimy razem na szlaku…


Dzień 10 – 21 września, poniedziałek – Pasmo Łopiennika

Ładnie wyglądało z połoniny Jasła. Poza tym ustronne, takie trochę „niebieszczadzkie” i może być mało uczęszczane. To przemówiło za wyborem Łopiennika na poniedziałkową trasę.
Samochody zostawiamy na parkingu w Jabłonkach, gdzie do niedawna stał pomnik generała Karola Świerczewskiego, który zginął właśnie w tej dolinie. Idziemy sobie niespiesznie czarnym szlakiem, kiedy za nami słychać tumult. No i masz ci los – autokar emerytów wysypał się za nami na szlak. A miało być tak spokojnie…





Wpierw łagodnie, później przekraczając potok Żukra, wznosimy się zarośniętym zboczem Łopieninki. Idzie się przyjemnie, w lesie grasuje miły chłód a po obu stronach drogi rosną gęste i wysokiego pas jeżyny o słodkich, nabrzmiałych sokiem owocach. Podjadamy z krzaczka. Nie ma tu widoków, idziemy zalesionym zboczem w górę. Charakterystyczne jest to pasemko, o wielu skalistych kulminacjach, kluczymy między wierzchołkami a pod nogami pęta nam się wycieczka. Ścieżka jest wąska i pod końcowym, bardzo stromym podejściem na szczyt Łopiennika, dostaję się w sam środek ślamazarnie lezących ludzi, do tego zatrzymujących się pośrodku największych stromizn. Szlag mnie powoli trafia, bo to ani człowiek nie wie, czy ktoś się zaraz mu nie przewróci pod nogi, czy sam nie runie na wystających korzeniach. W końcu udaje się prześcignąć ten dramatyczny orszak i dołączyć do „swoich”.
Łopiennik (1069 m n.p.m.) to górka niewątpliwie ciekawa, całe pasmo zresztą najeżone jest wychodniami skalnymi, co wprawdzie momentami nie ułatwia wędrówki, gdyż jest bardzo usypiście – tak w górę jak i w dół, przy czym bardzo stromo na krótkich odcinkach. Z wierzchołka miała roztaczać się panorama, znacznie jednak jest ograniczona wysokim lasem. A lasy te bardzo piękne i stare. Wąska ścieżka prowadzi dalej grańką, która to obniża się, to znów trzeba skrobać się po wspomnianych stromiznach i tak góra-dół, góra-dół leziemy sobie tym pasemkiem, szlakiem niebieskim. Na szczęście wycieczka poszła sobie do Dołżycy, choć dwie inne spotykamy jeszcze po drodze.



Dokładny szczyt Łopiennika

Widoki raczej oszczędne


"Graniówka" Pasma Łopiennika - trzeba przyznać - urocza






Przystanek na Durnej. Zaiste durna górka. Okropne zejście prawie pionowo w dół, lecą spod kopyt kamienie i trzeba naprawdę uważać, żeby nie wyjechać  w dolinę z całym stokiem. Kroczek po kroczku i już po krzyku. Teraz, zgodnie z partyzanckim nieco planem opuszczenia szlaku, szukamy ścieżki omijającej jeszcze gorzej na mapie wyglądające zejścia. I tak trafiamy na bitą, częściowo asfaltową rowerówkę biegnącą pod szczytem Berdo. 






Zmęczone nogi. Karolina mówi : „Jeszcze nie chodziłam po górach w górę i w dół”. Takie wahadło sobie zapodaliśmy na dystansie 17,5 km. Bardzo ładny i godny polecenia szlak. Bardziej kojarzył się z przejściami pienińskimi niż bieszczadzkimi.
Po wszystkim urządzamy ognisko z kiełbaskami w upatrzonej kilka dni wcześniej miejscówce biwakowej z olbrzymią wiatą w Huczwicach. I doprawdy, wszystko byłoby ok., gdyby nie dwa wory śmieci i lekko zdewastowane otoczenie przez wycieczkę, która była tam dzień wcześniej. Czy nie można przyjechać, skorzystać z leśnej gościnności takiego miejsca, posprzątać po sobie i zostawić takiego miejsca w czystości, z nienaruszonymi ławkami. Pani leśnik wizytująca to miejsce miała naprawdę nietęgą minę.







Zasłużony odpoczynek na kwaterze. Bolą nogi. Sporo schodów pokonaliśmy dziś w przeliczeniu. Ale jest satysfakcją dobrze wykorzystanego dnia. Szkoda, że to już ostatni – zarówno nasz, jak i Karoliny i Marcina – tu, w Bieszczadach. Popadaliśmy do spania wieczorem jak kawki…




Dzień 11 – 22 września, wtorek – Kulaszne – Szczawne – Komańcza – Jaśliska

Już w piątek dawaliśmy znać Przyjaciołom z Jaślisk, że znów ich odwiedzimy. Już w sobotę komitet powitalny dzwonił za nami. I tak jak co roku właściwie od kilku lat – po Bieszczadzkich wędrówkach chcemy zakończyć wyjazd w Beskidzie Niskim, który jest już dla nas tak gościnny, że wraca się do niego jak do domu. Zwłaszcza właśnie do Jaślisk.
Żegnamy się z Karoliną i Marcinem, żegnamy się z naszymi wspaniałymi Gospodarzami w Górzance i wyruszamy tuż po 10 rano. Po drodze chcemy jeszcze odwiedzić kilka miejsc.
Pierwszym z nich jest cmentarz w Kulasznem niedaleko Komańczy. Tu, bliziutko cerkwi św. Michała Archanioła z początku XX wieku, tuż przy płocie spoczywa jeden z bieszczadzkich zakapiorów, jedyny, który nad głową ma krzyż wykuty z końskich podków – Andrzej Wasielewski – Połonina.
Zmarły tragicznie w 1995 roku, utalentowany rzeźbiarz i malarz, wolny duch bieszczadzki i kowboj z połonin. Wiele o nim historii opowiedziano i napisano… Tak samo wielu ich tam już razem wędruje po Niebieskich Połoninach… Daleko Cię, Jędruś położyli od tego Bieszczadu, ale z tym miejscem też byłeś mocno związany…





Cerkiew w Kulasznem


Niedaleko Kulasznego, w Szczawnem stoi w cieniu wysokich drzew cerkiew wschodniołemkowska pod wezwaniem Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy z 1889 roku, niezwykle malownicza z charakterystycznym, zielonym dachem. Po wysiedleniach tutejszych mieszkańców, w latach 50. ocalała dzięki tym, którzy powrócili na ojcowiznę. Udaje nam się obejrzeć piękną świątynię w środku.










Pod cerkwią harcują motyle, w tym rzadko spotykany fruczak gołąbek.






I do trzech razy sztuka. O cerkwi w Komańczy już pisaliśmy. Tym razem również udało się obejrzeć wnętrze odbudowanej w latach 2008-2010 po pożarze w 2006 roku świątyni. Prawosławna cerkiew pod wezwaniem Opieki Matki Bożej jest wierną repliką poprzedniej, odwzorowano także ikonostas. W przedsionku ustawiono rzeźbę przypominającą tragiczny pożar poprzedniej świątyni, wykorzystując znalezione zgliszcza. Wówczas zachowała się jedynie dzwonnica i fragmenty podmurówki.











I tak sobie docieramy do naszych ulubionych Jaślisk. Bardzo miłe i serdeczne powitanie w „Zaścianku” Państwa Lorenców i bardzo niemiłe wieści – o zaginięciu psa – Zeusa (już kilka dni wcześniej wiedzieliśmy).
Popołudnie wykorzystujemy na spacer a wieczór na długie i przesympatyczne pogaduchy pod sklepem. 



Bania cerkwi w Daliowej

Belcza




Posterunek policji z filmu "Wino truskawkowe"



Dzień 12 -23 września, środa – Na Bani

Koniec leniuchowania. Swoje już w tych Jaśliskach wysiedzieliśmy. Trzeba ruszyć tyłki i znów zacząć zwiedzać okolicę, bo tyle jeszcze tu nieznanych dróg dookoła… Na pierwszy ogień idzie trasa, którą z powodu niepogody w maju odłożyliśmy „na potem”. Wyruszamy wprost z domu, drogą w stronę Daliowej, gdzie spomiędzy drzew wygląda do nas kopuła cerkwi. Tuż przed nią – przekroczywszy szosę – prosto w górę, starym Traktem Węgierskim, którym wożono wino z Węgier, w stronę Szklar, przez pagórki i łąki, na tzw. „Jana” (do Jana), czyli do kapliczki poświęconej św. Janowi Nepomucenowi. Nieznana jest data jej powstania ani nie wiadomo z czyjej inicjatywy została wzniesiona. Kapliczka ma już swoją sławę, bowiem „zagrała” w filmie „Wino truskawkowe” Dariusza Jabłońskiego. Widoki są tu piękne, z Jaśliskami u stóp i wyniosłą Banią Szklarską przed nami – tam właśnie idziemy.






Bania


W dole szklarski PGR i droga do Rymanowa przecinająca górskie zbocze. Pasą się cztery ospałe i znudzone krowy. Pojawia się wiatr, który tarmosi daszkiem czapki i w sumie jest przydatny, bowiem wspinalibyśmy się na Banię w totalnym ukropie. Rozkołysane źdźbła wysokich traw, ostatnie bele zboża na szerokiej łące i pogodne, wrześniowe niebo nad nami. A w dali płynie sobie Beskid Niski, harmonijnymi wzgórzami aż po Słowację, tudzież wyrasta garbatym wałem Cergowej z widoczną wieżą widokową. Pies spuszczony ze smyczy fruwa po łące…








Cergowa wygląda na nas




Chwila odpoczynku na ławeczce na szczycie Bani (695 m n.p.m.) 






Stoi tu także obelisk upamiętniający jedną licznych wędrówek Karola Wojtyły w rejon Beskidu Niskiego i Bieszczadów. Za obeliskiem zanurzamy się w dziewiczy niemal las i starą, widać, że dawno nieużytkowaną drogą zrywkową podążamy w stronę góry Jawornik. Błoto, jeżyny płożące się pod nogami a pod nimi połamane gałęzie. Pieszy off-road. Pocieszeniem są liczne grzyby – maślaki i prawdziwki, które szybko zapełniają dyżurną torbę. Daleko lasem idzie odgłos pił. A tutaj już dawno nikt nie chodził.







Im bliżej Jawornika, tym chaszczing staje się bardziej ekstremalny i tylko dzięki kijkom udaje mi się kilkukrotnie utrzymać równowagę. Od Bani do Jawornika trasa zajęła nam 1h40 minut! A to tylko 2,8 km. Ale dopadamy na górze Szlak Kurierów Karpackich Jaga-Kora i odtąd idzie się znacznie lepiej.
 





Żywej duszy dookoła. Przynajmniej ludzkiej, bo nagle w lesie rumor i coś dużego pobiegło w krzaki. Po obniżeniu się z grzbietu Jawornika, docieramy do asfaltówki (rowerówki) Puławy – Wola Niżna i decydujemy się iść nią dalej do Polan Surowicznych. Chwilę po wstąpieniu na nią słyszymy na skraju lasu jakiś dziwny pomruk, kawałek dalej płoszymy łanię. Dziko tu i pusto. Niebo, do tej pory słoneczne, jakoś dziwnie gaśnie, zabiera z lasu delikatne ogniki rudziejących drzew i robi się szaro, niesympatycznie. Na drodze spotykamy świerszcze, pająki – tygrzyka i krzyżaka oraz jaszczurkę. A chwilę potem stado byków. Tak, nie krów, byków. Budzi to przez chwilę nasze obawy, ale stado najwyraźniej uznało, że je w jakiś sposób pędzimy, gdyż leniwie i potulnie idzie sobie na wyższe pastwisko, nie próbując zrobić nam żadnej krzywdy.






Po drodze taka wiatka.






Teraz wypadałoby – wedle pierwotnego planu – skręcić polną drogę na Ruską Górę, by ładnie grzbietami dojść do Posady Jaśliskiej i zatoczyć miłe kółko z powrotem do domu. A tu dupa zbita. Droga w pola wprawdzie jest, ale ogrodzona dwumetrowym elektrycznym pastuchem. I po zawodach. Zostaje nam opcja katorżnicza – czyli asfaltowa Jaga-Kora do Woli Niżnej i dalej szosa do Jaślisk. Cóż począć, idziemy…




Wiatka na Szachtach


Asfalt dłuży się niemiłosiernie. Znamy go już z autopsji i niejednego wyjazdu, toteż umysł już znaczy sobie poszczególne punkty pod tytułem „byle do”… A teraz kaplica konfederacka w Woli… ta chyża ze studnią, co ją mam na zdjęciach… teraz sklepik w Woli i Dom Ludowy, przy którym kleiliśmy buty… teraz ogródki z łabędziami z opon… teraz sklep w Posadzie i tu już jesteśmy prawie na miejscu jeszcze kilometr… 





Pani Maria wygląda przed dom i z daleka się z nas śmieje; musieliśmy mieć nietęgie miny, pełznąc pod górkę do rynku w Jaśliskach po przejściu tych 25 kilometrów. W dodatku tylko z trzema może 10-minutowymi przystankami. Daliśmy se w tyłek. Ale to dobrze, w końcu zobaczyliśmy trochę więcej niż te wszystkie piękne okoliczne wzgórza z daleka. Pan Stanisław śmieje się – „Rozdziewiczyliście szlak od Bani na Jawornik” – trzeba mu pokazać, którędy szliśmy. Pies (Bieluszek) dostaje za to kotleta od Gospodarza. 





Dzień 13 – 24 września, czwartek – Szachty, Jaśliska

Kolejny  dzień – przeznaczony na lizanie ran po wczorajszym. Jedziemy sobie na grzyby na Szachty, niedaleko Woli Niżnej. 
 
 



 

Wieczór przeznaczony na spotkanie towarzyskie. Chłodny wieczór, idzie zmiana pogody. Kończą się upalne dni. A my dzień później dziękujemy wszystkim znajomym i Przyjaciołom z Jaślisk i kończymy swój dwutygodniowy trip. Bardzo nam się pogoda udała. Gdyby nie ona, nie zobaczylibyśmy tylu miejsc. Z zaplanowanych wstępnie jeszcze w domu – plan wykonany w 90%. Bo przecież zawsze trzeba dokądś nie pójść, żeby wrócić po raz kolejny…










1 komentarz: