Nie interesowały nas Bieszczady, w które jeżdżą „wszyscy”. Połoniny i przeludnione miejscowości u ich podnóży, zatłoczone szlaki i nabite samochodami parkingi czy korki na Wielkiej Obwodnicy. Na tegoroczny wyjazd jesienny wybraliśmy Bieszczady zachodnie, z dala od utartych szlaków, na bazę wypadową sympatyczną wieś Górzanka niedaleko Baligrodu. Niby okolice rozsławione przez „Przystanek Bieszczady” zrealizowany przez Discovery Polska. A jednak odnaleźliśmy tu nie tylko ciszę i spokój. Odnaleźliśmy o wiele więcej, mądrzejsi o dziesiątki historii związanych z tymi terenami – nieistniejącymi wsiami, zdewastowanymi cerkwiami, Zalewem Solińskim… Spróbujemy przytoczyć ich jak najwięcej, bowiem wypad ten nie był sztywnie zaplanowaną wycieczką celem nabijania kilometrów szlaków na licznik. Był świadomą wyprawą w miejsca, w które z rzadka zaglądają masowe wycieczki. W zapomniane a jakże piękne strony, nierzadko będące jedynie nazwą na mapie ujętą w nawias.
Ale po kolei…
Godzina 10:15.
Miało być dzień później, ale niecierpliwość wcześniejszy urlop sprawiły, że dojazd do docelowej Górzanki dzielimy na dwa dni. Bazą pośrednią ma być znajomy Małastów. Z Bielska docieramy tam w 4 godziny.
Cisza, spokój, zasłużona kawa, na obiad wczorajsza pizza. Wystarczyło na 5 minut iść do lasu, a już na stole lądują pierwsze grzyby. Tak więc zapada decyzja – idziemy w las! Po godzinie mamy już pełną siatkę, więc trzeba z tym zrobić. Darek jedzie jeszcze do sklepu, tymczasem z lasu wychodzi kolejny grzybiarz. Dziwne było jego spojrzenie, kiedy zobaczył na polanie rozpalone ognisko, drobny bałagan, psa i rozczochraną babę nawlekającą grzyby na nitkę. W sumie zeszło mi do zmroku…
Szybka decyzja – spieprzamy. Błyskawiczne zwijanie namiotu, wrzucanie betów do auta i zasuwamy serpentynami na Przełęcz Małastowską – jedyne logiczne miejsce, jakie przyszło nam do głowy.
Noc wypłynęła na niebo morzem gwiazd. Szosą przemyka czasem samochód – najpierw zza drzew widać jego dalekie reflektory zawijające na serpentynach, potem przewala się z wolna przez przełęcz jak statek na fali i wraz z poszumem silnika milknie w oddali… Powoli uspokajamy się, bo trochę nam ta debilna ekipa napsuła nerwów. Niedaleko w lesie słychać porykującego jelenia…
Namiot rozbijamy nieopodal cmentarza wojennego nr 60. Dziwne miejsce, wiem, ale jakoś tu czuję się bezpiecznie. Tyle dusz nad nami czuwa, musi być bezpiecznie…
Dzień 1 – 12 września, sobota – Sanok – Zagórz – Górzanka – Bereżnica Wyżna
Wczesne śniadanie – kawa i kawałek ciasta. Kolejni grzybiarze. Ziewając, zjeżdżamy ku dolinom. Świeży, pachnący chleb w sklepiku… Kolejne mijane wioski niemrawo budzą się do życia. Za Sękową i Męciną parujące rosą łąki, dymiące wzgórza i krople jak diamenty w trawach. Panuje cisza i bezruch sobotniego poranka. Czasem pojawi się samochód, czasem człowiek. Wzgórza przesuwają się za oknami, wyboista szosa umyka spod kół. Na skośnych polach przyszytych do gór bele siana rzucają granatowe cienie. Rześki chłód wpadający przez okna mierzwi włosy. Będzie gorący dzień…
Za Nowym Żmigrodem kierujemy się na Sanok. Im dalej na wschód, tym więcej domów murowanych i z rzadka widać już chyże. Pojawiają się kiwony i wieże kopalń ropy naftowej, ciągną się na wzgórzach i wyskakują znienacka zza zakrętów. Z wolna zostawiamy płaskie, przestrzenne pagóry Beskidu Niskiego a na horyzoncie zbliżają się Góry Sanocko -Turczańskie. Docieramy do Sanoka.
Muzeum Budownictwa Ludowego jest pierwszym i największym skansenem polskim założonym po II wojnie światowej. Aktualnie znajduje się tu 240 obiektów oraz ponad 31 000 eksponatów obrazujących życie codzienne kilku grup etnicznych zamieszkujących tereny Bieszczadów i Pogórzy na przestrzeni wieków od XVII w. do lat 40. wieku XX – Pogórzan, Dolinian, Łemków i Bojków. Skansen podzielony jest odpowiednio na sektory, które przypominają dawne wsie o charakterystycznej dla danej grupy etnicznej architekturze, sposobie zagospodarowania przestrzeni czy statusie społecznym – od kurnych wiejskich chat po bogaty dwór. Malowniczo usytuowany wśród wzgórz i łąk skansen można zwiedzić z przewodnikiem, bądź na własną rękę. Mamy tu piękny rynek galicyjski z warsztatami i sklepikami, piekarnią, cukiernią czy apteką, trzy świątynie – łemkowską i bojkowską cerkiew oraz kościół drewniany, ekspozycję kopalni ropy naftowej oraz wiele obiektów małej architektury jak krzyże przydrożne, cmentarze czy rzeźbioną drogę krzyżową.
Rynek galicyjski |
Łemkowszczyzna |
Kościół rzymskokatolicki z Bączala Dolnego (1667 r.) |
Cerkiew greckokatolicka z Rosolina (1750 r) |
Dzwon kościelny z Balnicy |
Cerkiew greckokatolicka z Ropek (1801 r.) |
Ekspozycja kopalni ropy naftowej |
Kolejnym naszym przystankiem na trasie do Górzanki jest Karmel zagórski. Potężne ruiny XVIII wiecznej obronnej budowli przekazanej zakonowi Karmelitów bosych przez Jana Franciszka Stadnickiego jako fundacja. Budowę ukończono w 1730 roku, otoczono wysokimi murami. 42 lata później wybuchł pierwszy pożar spowodowany ostrzeliwaniem przez wojska rosyjskie tropiące konfederatów barskich, który strawił część klasztoru. Odbudowano go z trudem do 1822 roku, kiedy to ponownie wybuchł pożar, niszcząc bezpowrotnie większość wspaniałej budowli. Ciekawostką jest, że w klasztorze znajdował się dom poprawczy dla księży. W jego katakumbach spoczywa ponad 90 ciał zakonników. W 1831 roku klasztor zlikwidowano. W latach 50. XX wieku przekazano go z powrotem na własność karmelitów, którzy początkowo podjęli się remontu własnym nakładem pieniężnym. Dziś trwają prace utrwalające jedynie ruinę, zabezpieczane są pozostałości wspaniałej budowli, część widoczną malowideł naściennych, na fragmentach murów wzniesione zostały stopnie i balkony z punktami widokowymi dla odwiedzających. Spektakularna to była budowla a widok ze wzgórza, na którym stoi, zwanego Marymontem – na otaczające góry i wcięte pomiędzy nie doliny rzek – wart kilkunastominutowej wspinaczki.
Długo nie usiedzieliśmy na tyłkach. Po kawie niesie człowieka dalej, bo czekał na ten wyjazd z utęsknieniem. Idziemy na popołudniowy spacerek – zaraz za domem skręcamy w stronę Bereżnicy Wyżnej. Rok temu przy okazji odwiedzin cerkwi w Górzance, chcieliśmy tam dojechać, jednak droga była w remoncie i zmuszeni byliśmy zawrócić. Droga nadal chyba jest w remoncie, bo przy szkółce leśnej kończy się asfalt i przez góry wiedzie kawał szutrówki – ot takie połączenie terenowe z Bereżnicą. Dla nas to pestka, bo jesteśmy pieszo. Skręcamy w las, przechodzi przez myśl – taktu cicho jak w Niskim… Wrażenie to pierzcha, gdy wychodzimy nad ostatnie zabudowania Bereżnicy a w obramowaniu drzew na horyzoncie pojawia się masyw Połoniny Wetlińskiej.
Drewniana cerkiew p.w. św. Mikołaja Cudotwórcy z 1830 r., obecnie kościół rzymskokatolicki, nie jest może wspaniałą, zapierającą dech w piersi budowlą, ale uroczą, niewielką cerkwią na miarę bieszczadzkiej wsi. Jedną z niewielu zachowanych po zawieruchach powojennych na tych terenach.
Pan Jezus, co spadł z krzyża... |
Taka wiatka stoi na samej górze Bereżnicy |
Plan nr 1 na dziś to wycieczka do opuszczonej wsi Tworylne. Ruszamy po śniadaniu, ok. 9 rano. Jest przyjemnie i rześko, ale dzień znów zapowiada się gorący. Samochód zostawiamy w Rajskiem, niedaleko sporego ośrodka wypoczynkowego. Nie pasuje mi to. Tu, w tych ostępach, w dzikim i zapomnianym Bieszczadzie nie powinno być nabudowane tyle komerchy, gdzie na każdym kroku skupiska domków wypoczynkowych i ośrodków za niemałe pieniądze. Ale chyba tylko mnie to nie pasuje…
Szutrówka wzdłuż Sanu. („San jest taki płytki…”)
Pomiędzy chaszczami sięgającymi 3 metrów ruiny zabudowań. Ledwo kupa kamieni. Nie damy rady się przebić przez gęstwinę zarośli, by spróbować odnaleźć pozostałości wsi. Może widzą je z góry przelatujące nad głową dzikie gęsi?... Te kilka zmurszałych cegieł w otoczeniu pochylonych drzew musi nam wystarczyć. Odchodzimy…
Dzisiejsze Tworylne |
Szybki obiad w znajomej z zeszłorocznej włóczęgi wiacie w Polankach. Chcieliśmy tego dnia odwiedzić jeszcze Sine Wiry, ale po tym, co ujrzeliśmy na parkingu, zdecydowaliśmy, że dziękujemy. Cóż, niedziela…
Wracamy na kwaterę i resztę dnia spędzamy w ogrodzie przy grillu. W końcu nawet tego na co dzień w domu nie mamy…
Pech. Bo inaczej nie da się rzec. W drodze z Baligrodu urywa nam się układ wydechowy. Prowizorycznie podwieszony na lince holowniczej, dojeżdża do Górzanki. Mechanik dopiero rano. Udupieni…
Idziemy do Wołkowyi, nad jezioro. Tłumy wyjechały. Upał i asfalt, czyli duet morderczy. Zniechęcenie i dzień prawie spisany na straty.
Cerkiew św. Paraskewy, datowana na 1835 rok, obecnie jest kościołem rzymskokatolickim. Unikatowy w skali sakralnej architektury drewnianej Karpat jest ikonostas nie będący malowidłami, lecz płaskorzeźbami pokrytymi polichromią. W historię cerkwi w Górzance wpisały się lata 50 XX wieku, kiedy to większość okolicznych świątyń zostało rozebranych i zdewastowanych celem pozyskania materiałów budowlanych dla placówek WOP-u a jednocześnie był to zabieg mający na celu likwidację ośrodków wiary na tym terenie przez komunistyczną władzę. Cerkiew w Górzance ocalała dzięki mieszkańcom. Ponoć liny służące do zwalenia wieży cerkiewnej były już zaczepione o dźwig.
Poranek mleczny i mglisty. Nad wzgórzami osiadły opary z dymionego szkła, kulka słońca wstaje za jego szybą nieśmiało, walczy z tą mgłą prawie dwie godziny. Chłód. Koszyczki pajęczyn w trawach za domem. Wilgoć w nosie. Jesienny zapach i cisza… Dzieciaki czekają na busa szkolnego kopiąc w worki na buty. Pies Gospodarzy, zaprzeczając prawom fizyki, przeciska kadłub przez sztachety w bramie i idzie na obchód terenu. Po przeciwnej stronie drogi stara chyża przerobiona na stodołę spowita mglistym tumanem, zatracone kontury rzeczy przywodzą na myśl stary pastelowy obraz zapomniany na strychu. W rześkim powietrzu z wolna zaczynają unosić się znajome zapachy – wilgotnego prania, mokrej łąki, kawy zmieszanej z dymem papierosa, grzybów suszonych na nitkach przywiązanych do karnisza, psich łap po spacerze w mokrej trawie… Będzie upalny dzień…
Autko po naprawie zaraz z rana. Jest jeszcze dość czasu na dobrą wycieczkę. Ruszamy zatem do pobliskiej Tyskowej.
Dolina nieistniejącej wsi nie jest długa, ale bardzo malownicza. Zaraz pominięciu jej wylotu przechodzimy obok wypału węgla drzewnego. Długi, 3-metrowy płot z metrówek i siatka zasłaniają całą imprezę, do tego zakaz fotografowania. Kawałek dalej rozlatująca się chatka na miejscu zabudowań dawnego dworu, również zagrodzona.
Szeroka polana na stoku, porośnięta gdzieniegdzie brzozami, wznosi się w górę pod piętrzący się za nią lesisty szczyt Korbani. U szczytu polany jakaś ekipa z namiotami. Po przeciwnej stronie wąskiej doliny droga wznosi się przez zielone pastwiska, przechodzi do doliny sąsiedniej, gdzie kiedyś również była wieś – Radziejowa. Jest tu cicho, tak cudnie cicho i spokojnie – wręcz sielankowo… Zza drzew w oddali wyłania się Wetlińska. Czy ją tu widać doprawdy z każdego kąta?...
Tyskowa |
Mijamy wiatę odpoczynkową i kawałek za nią jesteśmy zmuszeni zawrócić. Droga na amen rozjeżdżona w bagno. Nie ma jak tego obejść. Trudno. Zawracamy…
Wiata na Hyrczy |
Zajeżdżamy do „naszej” wiaty na kiełbaski z ogniska, do Cisnej po zakupy i wracamy. W nogach czuć każdy kamień przebytej drogi. Pies też się zepsuł…
Dzień 5 – 16 września, środa – Objazdówka
O 9 rano upał jest już nie do zniesienia. Przekładamy plany górskie na chłodniejszy dzień i postanawiamy wybrać się na objazdówkę. Pies pewnie też jest nam wdzięczny za tę decyzję.
Ruiny murowanej cerkwi w Berezce robią wrażenie. Wzniesiona w roku 1868 przed wybuchem II wojny światowej służyła ponad 1000 wiernych. Cerkiew p.w. Przemienienia Pańskiego zniszczona została w latach 50.XX w, gdy pracownicy pobliskiego PGR zerwali z dachu blachę. Na sklepieniach i fasadach widoczne są jeszcze ślady malowideł. Resztę ruin pomału zabiera we władanie przyroda…
Cerkiew p.w.św. Jerzego w Myczkowcach 1910-12 |
Ruiny spichlerza dworskiego |
Jezioro Myczkowieckie |
Zwierzyń |
Orelec |
Bieszczadzkie drogi... |
O poranku wyraźne ochłodzenie. Czyżby wreszcie koniec tych nużących upałów? Oby. Odbierają siły i chęci do działania. Dziś jest przyjemnie, idzie front. Powietrze jesienne. Zobaczymy, czy uda nam się wykonać wycieczkę bez deszczu…
Docieramy do Huczwic (kolejna opuszczona wieś), gdzie pod letnią chatką studencką Akademickiego Klubu Turystycznego Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Sanoku zostawiamy autko w towarzystwie kruszarki do kamienia i innych sprzętów użytkowanych wciąż w tutejszych kamieniołomach – ładowarek, wywrotek i ciągników porzuconych jakby bezpańsko w dość przygnębiającym krajobrazie doliny. Nie pasują do siebie ani te pojazdy, ani ta skromna, malutka chatka, wyglądająca jak barak dla robotników.
Szutrówką w górę, mija nas tir z naczepą do zwózki bali, wzbija w niebo tabuny kurzu jak na pustyni i przez moment trudno jest oddychać. Trzeba zasłaniać oczy i twarz. Niedaleko od skrzyżowania, z którego wyszliśmy, oddzielona od drogi stromym jarem stoi druga chatka a nieopodal pozostałości po cerkwisku w Huczwicach. Nie schodzimy w dół, idziemy dalej, zastanawiając się, jaka będzie pogoda.
Ścieżka skręca i widać, że jest mało uczęszczana. Wąska ścieżka przez prawdziwą puszczę karpacką. Uwaga poświęcona grzybom i walorom przyrodniczym chwilowo skupia się na stromiźnie podejścia. Często przystajemy, by nie ponaciągać achillesów. Nie ma lekko, ponad 40 stopni nachylenia miejscami. Szczyt coraz bliżej i po krótkiej, morderczej przeprawie usypistym szlakiem docieramy do szczytu. Niech szlag trafi tego, co wyznakował tę ścieżkę! I tego, co wymyślił podejście nią…
Schodzimy w dół, w stronę Przeł. Żebrak. Słońce bawi się w kotka i myszkę z chmurami. Po drodze mijamy kilka krzyży z I wojny światowej. W zimie 1914 roku przebiegała tędy linia frontu austriacko-rosyjskiego. W lesie całkowicie zarośnięte pozostały jeszcze okopy z tamtego okresu. Napisy na mijanych nagrobkach mówią nam, że tu pochowani są Nieznani Żołnierze… Tyle zostało – białe krzyże w leśnych zaroślach na stoku jakiejś góry w Bieszczadach…
Na bazie jakieś trzy osoby. Przysiadamy, posilając się pizzą sprzed tygodnia (brawo, „Jedynka” Bielsko, ona nadal smakuje!), resztkami kawy, po czym patrząc w niebo coraz bardziej się zasnuwające na szaroburo, zwijamy manatki i zbiegamy doliną. 4 km do auta…
Musieliśmy mieć oczy jak spodki. I głupawe uśmiechy na gębach. Takiego spotkania nie mogliśmy sobie wyobrazić. Kilka metrów od żubra! Sądząc po uprzednio napotkanych plackach, było to do przewidzenia.
Schodzimy w dół przez dawne Rabe. Dziwne uczucie na krętej drodze w wąskiej dolinie – co nam jeszcze dziś wylezie zza krzaków? Dziwnie ta dolina jakoś niegościnna, może przez pogodę, brak uroczych zakątków czy jasnej rozłożystości… Krzyż w miejscu po cerkwi. I znów porzucony industrial przy kruszarce. Godzina 16:00. W momencie, gdy wsiadamy do samochodu, zaczyna padać deszcz. Koniec pogody na dziś…
W lesie zimno. Na pajęczynach rozwieszonych wśród traw miliony kropel. Pachnie zbutwiałe drewno. Palce szybko czerwienieją od rydzowego mleczka… Słońce przedziera się przez pędzące nieboskłonem chmury podbite szarością… Przyszła w końcu jesień. Zmarznięte dłonie i woda cieknąca z nosa. Na to wreszcie czekałam. Liście brzóz jak zwykle jako pierwsze opadły na ściółkę. Zapełnia się z wolna siatka z grzybami…
Bieszczadzkie Krupówki. Wszystko dla tych, którzy są w Bieszczadach tylko nie po to, by iść w góry. Jednak mimo wszystko warto tu przyjechać na chwilę, zobaczyć ogrom zapory i niewątpliwe piękno Zalewu Solińskiego. Jeszcze tańczą tu żaglówki, choć właściwie po sezonie. W czystych wodach jeziora stoją olbrzymie pstrągi. Malownicza, pokręcona linia brzegowa, dziesiątki zatoczek i łagodnie opadające w toń ramiona górskie oraz majestatyczna, wielka promenada korony zapory robią wrażenie. Wzniesiona w latach 1960-68, zapora o wysokości 82 metrów i długości korony 664 m, powstała przez zatopienie miejscowości: Solina, Teleśnica Sanna, Horodek, Sokolec, Chrewt i częściowo Wołkowyi. Jest największą zaporą w Polsce.
Dzień spotkania na końcu świata. Kolega z Andrychowa z dwoma towarzyszami kończy GSB. Jest okazja do wspólnego przewędrowania kawałeczka Bieszczadu.
Jedziemy z rana do Cisnej. Na pastwisku w Terce lis skrada się do krowy i konia. Chwilę po 9:00 spotykamy się i ruszamy. Słynny mostek za Siekierezadą, gdzie rozgrywały się radości, dramaty czy deliry. Jeden dyżurny z piwkiem już siedzi, kieruje nas na mostek, którym biegnie szlak. Niestety ruch tutaj już się zaczyna – ze 30 żołnierzy Macierewicza i kilka innych grup. Cóż, sobota…
Dalej idzie się przyjemnie. W górę i w górę, ładnym, nieco skarlałym bukowym lasem, przez wykroty i skałki, ale już bez rzeźnickich podejść. Piękny ten las, taki bieszczadzki… Tylko ilość ludzi jak na mało zazwyczaj uczęszczany szlak nieco irytująca…
Porozkładani na małej połoninie Jasła, wygrzewamy się w słonku. Kawa smakuje wyśmienicie – z takimi widokami… Szkoda, że połowę zasłaniają ludzie. Istna rewia mody przy tym – sukienka i getry z lycry, ogrodniczki podciągnięte pod pachę, spódnica z falbanami i adidasy…
Idziemy, idziemy i końca drogi nie widać… Za zakrętem kolejny zakręt i coraz mocniej zmęczone nogi. Gorąco i męcząco. Nagle nad głową niebo zaczyna gęgać i na bezchmurnej płachcie ukazują się połączone klucze ptaków – może żurawi, może dzikich gęsi? Około 150-200 sztuk. Piękny widok…
Jeszcze chwila i docieramy do szlaku, tuż ponad miejscem, gdzie stoi pomnik ofiar katastrofy śmigłowca w roku 1991. Byli to cywile, policjanci i wojskowi pomagający przy realizacji programu „997”.
Udany dzień. Bolą nogi i oczy wypalone słońcem. Piękny dzień wielkich gór…
Po wycieczce trzeba odpocząć. Wybieramy się zatem do Łopienki z samego rana. W dolinie chłód, cisza i rześkie powietrze zapowiadające kolejny upalny dzień. To się nam trafiła pogoda w tym roku…
Spacerkiem docieramy do retort w dolinie – dziś nie pracują. W końcu niedziela…
Kawałek dalej stoi solidna wiata, przy której starszy człowiek sprzedaje książki i rzeźby. A dalej, w objęciu gór, z cudownym szpalerem słoneczników u płotu stoi cerkiew… Na tych słonecznikach dudni owadzie życie – pszczoły i trzmiele wytrwale pracują, nie zważając ani na ludzi wokół, ani na cały otaczający wszechświat, pochłonięte spijaniem nektaru z kwiatów i transportem pyłków na odnóżach.
Dodaj podpis |
Nad wszystkim czuwa nie tylko Maryja z Dzieciątkiem, ale również Chrystus Bieszczadzki, któremu wierni powierzają swoje troski…
Idziemy jeszcze w górę doliny zaryglowanej pasmem Łopiennika (nazwa wsi wzięła się właśnie od niebywale gęsto porastających ją łopianów), ale tu tylko chaszcze i stare drzewiska. Zmęczone, ociężałe nogi. Nieopodal cerkwi w zaroślach widoczne podmurówki dawnych zabudowań nieistniejącej wsi – karczmy i kilku domów mieszkalnych zachowanych jako trwała ruina.
Wracamy. Po drodze rodzi się pomysł na dalszą część dnia. I tak oto jedziemy do Łupkowa obejrzeć słynny tunel łączący Polskę ze Słowacją.
W miarę zbliżania się do wsi, obserwujemy jak zmienia się krajobraz… Głęboko wcięte doliny górskie i strome zbocza Bieszczadu wypłaszczają się i leniwie rozciągają po horyzont, zmieniając w bezleśne pagóry pastwisk i łąk. Jest tu jeszcze bardziej pusto i prawdziwie jak na końcu świata, jakby za tymi ostatnimi pagórkami pod bezchmurnym niebem już naprawdę kończyło się wszystko co ziemskie, ludzkie i zwierzęce… Jakby te zakurzone drogi prowadziły donikąd, bo i tak nic tu przecież nie ma poza kilkoma zapomnianymi budynkami i torowiskiem zarośniętym zielskiem…
Już od XIII wieku Przełęcz Łupkowska stanowiła naturalną bramę do krajów naddunajskich, ułatwiając handel. W latach międzywojnia był tu popularny ośrodek narciarski. Po II wojnie światowej Łupków został wysiedlony a wieś zniszczona. Przez miejscowość biegnie linia kolejowa z Zagórza do Słowacji, oraz szlak turystyczny. Tutaj jest granica między Bieszczadami a Beskidem Niskim – co widać właśnie w krajobrazie.
Tunel pod Przełęczą Łupkowską, oprócz kilku schronisk zatopionych w milczących dolinach to chyba największa atrakcja tego miejsca. Kiedy w 1871 roku postanowiono zbudować kolej od Przemyśla na Węgry, trzy lata później powstał mierzący 416 metrów tunel, mający głównie znaczenie strategiczne. Dwukrotnie podczas II wojny światowej był wysadzany, ostatecznie zawalił się po katastrofie w 1946 roku, kiedy to wybuchł transport kolejowy poprowadzony wówczas ogromną stromizną o nachyleniu do 45 stopni. Od 1999 roku kursują tu dwa razy dziennie osobowe składy do słowackiego miasta Medzilaborce i z powrotem.
Dworzec w Łupkowie to ładny budynek, porzucony zostawiony na pastwę losu. A szkoda, że niszczeje na tym niewątpliwym pustkowiu… Obok najwidoczniej toczy się jakieś życie towarzysko-biwakowe, jest palenisko i kilka klocków drewna „robiących” za stołki… Cóż, niczego sobie wersja przetrwalnikowa na jakąś noc…
Do tunelu najprościej dotrzeć po torach rzecz jasna. Niewygodnie idzie się po kamieniach grzechoczących głośno pod stopami. Opuszczony dom, zarośnięta zielskiem studnia. Słońce prosto w oczy i żaden, absolutnie żaden odgłos jakiejkolwiek cywilizacji. 1,5 km od dworca widzimy przed sobą słynną dziurę na wylot góry. Z wnętrza zionie chłód i wilgoć właściwa kamieniowi trzymanemu w ciemności. Im bardziej zagłębiamy się w tunel, tym słabsze są okruchy światła zabłąkane w podziemnej konstrukcji. Z naprzeciwka idzie Słowak z rowerem, za nami jeszcze trzy osoby. Każdy dźwięk jest tu zwielokrotniony potężnym, głuchym echem. W środku tunelu nieprzenikniona czerń, jedynie na jego początku i końcu białe plamy światła ujęte w ramy wlotów. Światełka na końcu tunelu…
Wracamy tą samą drogą. Nic nie dzieje się tutaj, na końcu świata. Rozgrzane kamienie i podkłady torowisk, powalone słupy energetyczne na polach, bezludny świat. Kiedyś trzeba tu będzie zostać na dłużej…
Wracamy do Górzanki. Następny dzień planujemy w górach i zainteresowaliśmy wyjściem naszych sąsiadów z pokoju obok – Karolinę i Marcina. Tak więc dzień kolejny spędzimy razem na szlaku…
Ładnie wyglądało z połoniny Jasła. Poza tym ustronne, takie trochę „niebieszczadzkie” i może być mało uczęszczane. To przemówiło za wyborem Łopiennika na poniedziałkową trasę.
Samochody zostawiamy na parkingu w Jabłonkach, gdzie do niedawna stał pomnik generała Karola Świerczewskiego, który zginął właśnie w tej dolinie. Idziemy sobie niespiesznie czarnym szlakiem, kiedy za nami słychać tumult. No i masz ci los – autokar emerytów wysypał się za nami na szlak. A miało być tak spokojnie…
Łopiennik (1069 m n.p.m.) to górka niewątpliwie ciekawa, całe pasmo zresztą najeżone jest wychodniami skalnymi, co wprawdzie momentami nie ułatwia wędrówki, gdyż jest bardzo usypiście – tak w górę jak i w dół, przy czym bardzo stromo na krótkich odcinkach. Z wierzchołka miała roztaczać się panorama, znacznie jednak jest ograniczona wysokim lasem. A lasy te bardzo piękne i stare. Wąska ścieżka prowadzi dalej grańką, która to obniża się, to znów trzeba skrobać się po wspomnianych stromiznach i tak góra-dół, góra-dół leziemy sobie tym pasemkiem, szlakiem niebieskim. Na szczęście wycieczka poszła sobie do Dołżycy, choć dwie inne spotykamy jeszcze po drodze.
Dokładny szczyt Łopiennika |
Widoki raczej oszczędne |
"Graniówka" Pasma Łopiennika - trzeba przyznać - urocza |
Po wszystkim urządzamy ognisko z kiełbaskami w upatrzonej kilka dni wcześniej miejscówce biwakowej z olbrzymią wiatą w Huczwicach. I doprawdy, wszystko byłoby ok., gdyby nie dwa wory śmieci i lekko zdewastowane otoczenie przez wycieczkę, która była tam dzień wcześniej. Czy nie można przyjechać, skorzystać z leśnej gościnności takiego miejsca, posprzątać po sobie i zostawić takiego miejsca w czystości, z nienaruszonymi ławkami. Pani leśnik wizytująca to miejsce miała naprawdę nietęgą minę.
Już w piątek dawaliśmy znać Przyjaciołom z Jaślisk, że znów ich odwiedzimy. Już w sobotę komitet powitalny dzwonił za nami. I tak jak co roku właściwie od kilku lat – po Bieszczadzkich wędrówkach chcemy zakończyć wyjazd w Beskidzie Niskim, który jest już dla nas tak gościnny, że wraca się do niego jak do domu. Zwłaszcza właśnie do Jaślisk.
Żegnamy się z Karoliną i Marcinem, żegnamy się z naszymi wspaniałymi Gospodarzami w Górzance i wyruszamy tuż po 10 rano. Po drodze chcemy jeszcze odwiedzić kilka miejsc.
Pierwszym z nich jest cmentarz w Kulasznem niedaleko Komańczy. Tu, bliziutko cerkwi św. Michała Archanioła z początku XX wieku, tuż przy płocie spoczywa jeden z bieszczadzkich zakapiorów, jedyny, który nad głową ma krzyż wykuty z końskich podków – Andrzej Wasielewski – Połonina.
Zmarły tragicznie w 1995 roku, utalentowany rzeźbiarz i malarz, wolny duch bieszczadzki i kowboj z połonin. Wiele o nim historii opowiedziano i napisano… Tak samo wielu ich tam już razem wędruje po Niebieskich Połoninach… Daleko Cię, Jędruś położyli od tego Bieszczadu, ale z tym miejscem też byłeś mocno związany…
Cerkiew w Kulasznem |
Popołudnie wykorzystujemy na spacer a wieczór na długie i przesympatyczne pogaduchy pod sklepem.
Bania cerkwi w Daliowej |
Belcza |
Posterunek policji z filmu "Wino truskawkowe" |
Koniec leniuchowania. Swoje już w tych Jaśliskach wysiedzieliśmy. Trzeba ruszyć tyłki i znów zacząć zwiedzać okolicę, bo tyle jeszcze tu nieznanych dróg dookoła… Na pierwszy ogień idzie trasa, którą z powodu niepogody w maju odłożyliśmy „na potem”. Wyruszamy wprost z domu, drogą w stronę Daliowej, gdzie spomiędzy drzew wygląda do nas kopuła cerkwi. Tuż przed nią – przekroczywszy szosę – prosto w górę, starym Traktem Węgierskim, którym wożono wino z Węgier, w stronę Szklar, przez pagórki i łąki, na tzw. „Jana” (do Jana), czyli do kapliczki poświęconej św. Janowi Nepomucenowi. Nieznana jest data jej powstania ani nie wiadomo z czyjej inicjatywy została wzniesiona. Kapliczka ma już swoją sławę, bowiem „zagrała” w filmie „Wino truskawkowe” Dariusza Jabłońskiego. Widoki są tu piękne, z Jaśliskami u stóp i wyniosłą Banią Szklarską przed nami – tam właśnie idziemy.
Bania |
Cergowa wygląda na nas |
Wiatka na Szachtach |
Dzień 13 – 24 września, czwartek – Szachty, Jaśliska
Kolejny dzień – przeznaczony na lizanie ran po wczorajszym. Jedziemy sobie na grzyby na Szachty, niedaleko Woli Niżnej.
Ciekawe miejsca
OdpowiedzUsuń