Już po majówkowej Lackowej zachciało mi się jakiejś większej górki. Myśli oscylowały głównie przy dwóch, tak na dobry początek – albo Polica, albo Romanka, ponieważ na obu nie byłam od bardzo, bardzo dawna. Początkowy plan na tę niedzielę opiewał inną trasę z ekipą, ale odwołano wyjazd prawie na ostatnia chwilę, więc pozostałam przy swoim planie B. Padło zatem na Romankę z racji dogodniejszego dojazdu. Chwilę po podjęciu decyzji, zadziałały kosmiczne siły…
Pisze do mnie znienacka Opawski, że wybiera się w Żywiecki na trzy dni i zaczyna od… Romanki! Czy się przejdę. Śmiech. Telepatia?
Tak więc wysiadam z autobusu w niedzielny poranek w Sopotni Małej. Rozpoczynam sama, bo właśnie stąd chciałam wystartować, pamiętając dobrze ten odcinek. I tę wieś. Jest tak błogo i cicho, że nawet słychać jak motyle fruwają. Zawsze bardzo lubiłam to miejsce, jakby zaszyte na końcu świata, wśród wybujałych stoków i potężnych lasów. Nanizane na nitkę drogi stare chałupy, dużo drewnianej zabudowy, kwieciste ogrody i spokój zakrawający na pojęcie absolutu. W prawo od przystanku pnie się droga Do Poloka, ja skręcam w lewo, przez strumień i pomiędzy ostatnie domy.
Chwileczkę później jestem już wśród pól nad wsią i błotnistą dróżką znaczoną kopytami bydła wznoszę się wśród pastwisk. Po pięciu krokach wpadam po kostkę w bagno. A stuptuty w plecaku. Cóż… Docieram po chwili do szutrów ki i… acha. To nią był pociągnięty szlak. No trudno… Na horyzoncie przystanek autobusowy.
Idealny czas i miejsce, by skonsumować śniadanie. Nad głową krążą kruki. Zaraz potem zaczyna się podejście, prosto w las i odtąd już nie będzie przez długi czas inaczej, bowiem Romanka to bydlę. Idę sobie niespiesznie, mam dużo czasu zanim na zworniku szlaków pod Kotarnicą spotkamy się z Opawskim wyruszającym późniejszym autobusem z Sopotni Wielkiej. Rozglądam się za grzybami, ale nie ma na to szans, noce zbyt jeszcze zimne na tej wysokości. Tak więc idę sobie, idę i docieram do skrzyżowania pod Juraszkową z widokami na Beskid Śląski, Mały i Żywiecki.
Kawałek dalej szalony las bukowy pod Łazami przejmuje w siebie radosną słoneczność dnia. Jest ciepło, ale nie za ciepło, w sam raz na wędrówkę. Spomiędzy drzew wygląda Babsztyl a zaraz potem mijam ruiny kamiennego szałasu pod Kotarnicą. Jeszcze kawałek mocno w górę i – skrzyżowanie szlaków.
Przysiadam na ściętym pniaku. Organizm krzyczy – kawy! Pierwsi ludzie. Zagaduję się z sympatyczną parą, idą dokładnie odwrotnie niż ja. Powoli napływają kolejne ekipy. Pożeram trochę bakalii i zakładając softshell decyduję pójść kawałek naprzeciw Dawidowi, który pisze, że dopiero rusza. To sobie jeszcze chwilę poczekam. Tym razem obalam pieniek na szlaku po 1) w słońcu, po 2) z widokami. Nie schodzę niżej, aby bezsensownie nie tracić wysokości. Gdybym szła sama, już dawno pewnie rwałabym kilometry jak dzik, a tymczasem myślę, że fajnie sobie tak przysiąść i w bezmyśleniu patrzeć na przepływające po zboczach gór cienie chmur. Ludzi niewielu, wszystko zapewne kłębi się na Rysiance.
W bramkach startowych ;) |
Wreszcie widzę na horyzoncie znajomą sylwetkę i po chwili już można się witać. Od tej pory idziemy kawałek razem. Jeszcze godzina z okładem. Przy szlaku ktoś wyciął w pieńkach fantazyjne krzesełka. Gdybym wiedziała, to bym sobie na takim tronie czekała. Do góry, do góry, nie ma litości, kamienistą białą ścieżką, strzelistym lasem. Po obu stronach rozlewiska wściekle zielonych borowin. Ta góra (Majcherkowa) powinna się nazywać Borówkowa. Nie wątpię, że stanowi latem niedźwiedzie pastwisko. Jeszcze trochę, pogaduchy i znienacka stoimy na wierzchołku Romanki (1366 m n.p.m.). Kawał pięknej góry. Jakoś nie pamiętałam, że szczyt jest zwieńczony niewielką skałką. Jest i niebieska Maryjka.
Nie zatrzymujemy się tu, lepiej zejść poniżej, na malownicze polany i tam – zgodnie z planem – uwalić się w trawie na popas.
Jest cicho i błogo. Z borowin wystają góry, głównie słowackie: od Niżnych Tatr przykrytych jeszcze śniegiem, przez Małą Fatrę i Choczańskie . Przechodzi tylko kilka osób. Widok przed nami zmusza do snucia dalekosiężnych planów, być może po części wspólnych.
Dobrze się tak leży i kultywuje nicnierobienie, ale czas pędzi nieubłaganie. Dawid idzie dalej, na Krawców Wierch, ja złażę do Żabnicy i stamtąd musze wydostać się w dolinę Soły, mówię: „Na pewno będę łapać stopa, a nuż ktoś mnie zawiezie prosto do chałpy”.
Schodzimy na przecudną Przełęcz Pawlusią oddzielającą masyw Romanki od drugiego charakterystycznego – Rysianki i Lipowskiej. I zgodnie z oczekiwaniami – kłębi się tu tabun ludzi. Tu także rozchodzą się nasze drogi. Szkoda, że tak krótko, ale fajnie, że nam się udało znów spotkać w pięknych okolicznościach przyrody.
Tak więc ruszam zielonym do Żabnicy. Pierwsze kroki przez las przez wężowidła korzeni, na których ciężko jest się nie wygiździć. Kawałek dale przypomina mi się, dlaczego nigdy nie lubiłam tego szlaku. Wąska ścieżka ma może swój niewytłumaczalny urok, ale ilekroć tędy schodzę, zawsze podjadę na jakimś kamieniu o krok od tego, żeby na najbardziej stromym zboczu pocałować najbliższe drzewa. Na szczęście nie dochodzi do tego i zbiegam sobie ochoczo w dół.
W połowie drogi szybkiego schodzenia nie da się już uskuteczniać, bo pojawia się mocno spowalniające błoto. Docieram do doliny i nabieram ze źródła zapas wody do prawie pustych butelek. Chcę jeszcze podejść pod wodospad w Studzionce, ale uniemożliwia mi to jakiś starszy pan, który jego okolice upodobał sobie właśnie do załatwiania swoich czynności fizjologicznych. Biorąc pod uwagę wiek delikwenta i fakt, że potrzebuje poręczówki w postaci drzewa, to mogłoby potrwać. Nie ma czasu, trzeba lecieć i machać, bo inaczej – długa, nieprzyjemna prosta do Węgierskiej Górki, a tego wolałabym uniknąć.
Pomieszkałabym... |
Cywilizacja. Za ostatnim przystankiem macham, ale nie łudzę się. Ma to sens dopiero za Skałką, a najpewniej po minięciu szlaku na Boraczą, na którą w niedzielę cisną tłumy spacerowiczów. Tak więc lecę. W Skałce czynny sklep. Dobrze wiedzieć. Mijam kolejny przystanek, macham i… Młode małżeństwo z dwójką maluchów po niedzielnym spacerku na Boraczą… Dokąd? Do jakiejś większej cywilizacji! Pani wsiada z przodu. A daleko ta cywilizacja? Ja z Bielska. A my jedziemy przez Bielsko! Mało tego. Kobita wpisała w GPS (wcale nie mówiłam, że aż tam chcę) moją ulicę, zasłyszaną w rozmowie i moi Superbohaterowie zawieźli mnie pod dom! Tak więc w efekcie finalnym jestem „na nocleg” szybciej niż Dawid :D
Tak oto kończy się wielki dzień wielkiej góry, w połowie przeleżany plackiem na szlaku. I tak też dobrze. Dobrze czasem przystanąć i się zapatrzeć, pozwolić sobie odpłynąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz