Zachciało mi się innych gór. Ileż można łazić w kółko po tych samych ścieżkach beskidzkich, czy też nawet poza nimi, jak to u mnie zazwyczaj ostatnio bywa? Jasne, fajnie jest się przebiec „starym, znanym szlakiem”, posprawdzać, co się zmieniło od ostatniego pobytu, ale… Chciałam popatrzeć na inne widoki i stanąć tam, gdzie mnie jeszcze nie było. Małą Fatrę oczywiście znam z wielu wyjazdów, ale jeszcze kilka ścieżek, którymi nie szłam pozostało na liście „must visit”. Na Słowacji nie byłam od dawna, więc – decyzja jest jedna.
Sprawne dostanie się z Bielska do Żiliny zapewnia Flixbus. Po przekroczeniu granicy, za Svrčinovcem chcę sprawdzić cos na mapie i… Zonk! Zapomniałam ściągnąć mapę na telefon… Papierowa, o której istnieniu jakoś zdążyłam w ogóle zapomnieć, również została w domu… No debil. Nie mam słowackiej karty, więc pozostaje pogodzić się z losem. Na szczęście wiem, dokąd zmierzam i którędy, więc nie ma obaw.
Chwilę po ósmej jestem i staram się opanować porządek rzeczy na dworcu SAD. Mam wrażenie, że jestem tu pierwszy raz, tyle się pozmieniało. Kurzę z kierowcami pod ich kanciapą i przyglądam się modzie młodzieżowej w wersji słowackiej. Hmm… bluzeczki w wersji pasek materiału w poprzek li tylko i jedynie cycków (czy się je ma, czy nie), odsłonięte brzuchy (niezależnie od obwodu talii) a do tego krótkie, obszarpane dżinsy, kolorowe getry piłkarskie do pół łydki i buty do koszykówki. Żeby jeszcze coś błyszczało; kolczyki swobodnie mogące robić za fragment żyrandola. Czadersko!
Autobus do Terchovej. Automatyczne przestawienie na język tubylczy. Za oknami cud pogoda i przepiękne, spadziste i spiczaste zielone pagórzyska zakończone ostro i zadziornie skałami. Coś mi się w środku chichra samo do siebie, chociaż wiem, że to chichranie płaczem się jeszcze zakończy przy podejściu, ale nic to. Jest moc. Jest dużo mocy!
Wysiadam we wsi Bela, przystanek Branica. Szlak zielony doliną Malej Branicy. Na jej początku wita mnie Windows 98…
Chwilę później zaczepia mnie jakiś pan, żebym uważała na niedźwiedzia, bo se tu jeden łazi… No tak, przecież… Od tego momentu jakoś często rozglądam się po większym łuku niż zazwyczaj. Szlakowskaz od hotelu pokazuje: Sedlo Bublen 3:20. Dolina wije się między stromymi wzgórzami, podchodzi pod kolonię domków letniskowych, kilka starych drewnianych spichlerzy czy też bacówek zamkniętych na kłódkę, jest cichutko i przyjemnie, czasem ktoś krząta się w obejściu, kwiaty, szemrzący potok i spokój… Mogłabym tu mieszkać. Naprawdę.
Dochodzi 10 rano, zaraz zacznie się podejście, toteż przysiadam na balach drewna i zarządzam przerwę na kawę. W końcu od 4:30 na nogach, trzeba się doładować. I jak najsprawniej zrobić podejście. Po kawce nabieram wody ze źródła, wpadając po kostki w błoto i ruszam. Od razu stwierdzam, że słowaccy znakarze podeszli do tematu oznakowania tego szlaku z wielką nonszalancją (generalnie aż do samej góry). Na większości rozwidleń ścieżek znaki są tak zmyślnie umieszczone, żeby przypadkiem nie było ich widać. Dobrze, że mam jeszcze resztki rozumu i wiem, w którą stronę się kierować. Szeroki zakos za zwężeniem doliny i szlak staje dęba. No cóż, witamy w Małej Fatrze!
I tak już będzie, liczyłam się z tym. Nawet sprawnie mi się idzie, chociaż kostki pewnie za jakiś czas to poczują. Myślę sobie – gdyby padało, albo zrobił się upał, pewnie już leżałabym odłogiem przy tym uroczym potoku na dole i miała wywalone na cały Mały Krywań, ale jest przyjemnie, ciepło, lecz nie gorąco, lekki wietrzyk przeczesuje karkołomnie ścięte zbocza. Dołączają tyczki szlaku narciarskiego. Wznoszę się wyżej i wyżej i wychodzę na łąki wysokich traw. Jest tak bezbrzeżnie cicho, że aż złowrogo… I aż się prosi zobaczyć w tych trawach niedźwiedziego ryja…
Wąska ścieżka pnie się łąkami, to znów zawija w las. Idę już trochę i myślę, żeby przysiąść na dłuższą chwilę, ale natenczas napotykam na środku ścieżki wielkie, fioletowe kupsko. Nie, tego naprawdę nie chciałam teraz zobaczyć! Do góry, byle szybko! Przysiadam jednak na Sedlu Na Koni z obłędnym widokiem na piramidę Dlhego Vrchu i szeroką przełęcz. Przynajmniej będę widziała teoretycznie nadciągające futrzaste zło, myślę, więc przysiadam, ale zimny wiatr pędzący z głębokich dolin i studzący nieprzyjemnie rozgrzane plecy skutecznie gna mnie dalej.
I znowu pionowo. Ile jeszcze tej góry?... Kawałek wyżej dopiero klnę. Nie tylko pionowo, ale wąsko, poprzez niekończące się łany borowin i krzewinek, które skutecznie łapią za kijki i tym sposobem wlokę się w górę jak wkurwiony żółw, uważając na każdy krok i zahaczając o co się tylko da, w tym własne nogi. Nareszcie osiągam jakiś przedwierzchołek (Hole, 1465 m n.p.m).
No, to jest to, co chciałam zobaczyć. Przede mną rozpościera się szeroka panorama fragmentu grani głównej Małej Fatry od Sten plus Rozsutca oraz zerwy Małego Krywania po prawej stronie. Jest zielono, cudownie pięknie, światłocień kładzie się na graniach i już naprawdę niewiele mi zostało do grani głównej.
Vel'ky Rozsutec |
Na Koniarky |
No to cisnę. Ostatni szczycik do pokonania – Koniarky. Ścieżka, tym razem kamienista, cudnie wije się między łanami kosówki i gdy osiągam szczyt, uderza we mnie wiatr jak rozpędzony pociąg. Zimnoooo!!! Pędem w stronę Sedla Bublen (które już doskonale znam, spałam tam pod namiotem z Haliną w warunkach zimowych wiosna 2010). Na trawersie wskakuję w trawiastą nieckę osłoniętą od wiatru, zakładam co się da, aby nie tracić ciepła i zarządzam długi postój. Kanapka, batonik energetyczny, uzupełnianie elektrolitów. Czuję, że nogi dostały porządnie w kość. Ramiona też (ech, rotator), bo plecak mam zdecydowanie zbyt ciężki. Od wyjścia z autobusu całokształt trasy ze wszystkimi przystankami: równe 4 godziny. A więc wszystko w czasie! Aż do tego momentu całkowicie bezludnie! I na szczęście – bezniedźwiedziowo…
Koniarky |
Sedlo Bublen i Pekelnik |
Mały Krywań |
Z górnej prawej przyszłam, zakręt w lewo, naprzód marsz! |
Pół godziny później ruszam. Już w bluzie i kurtce z kapturem, bo wali wiatrem z dwóch stron równocześnie. Teraz główną granią, godzinkę na Mały Krywań. Czuję, że pójdę nieco dłużej, bo nogi i bark dostały za swoje, ale mam jeszcze sporo czasu… Trawersik Koniarek jest przecudny – wąska ścieżyna niknąca wśród łanów krzewinek i borowin a za plecami i coraz bardziej po lewej potężne pagóry grani głównej. Ruch też nie jest zbyt wielki, idzie się naprawdę przyjemnie.
Wschodnie ramię Małego Krywania jest przepiękne, urzeźbione, lawiruje się przez skałki i trawki a naokoło cieszą oczy kwiaty lata wyrastające z każdego załomu, spośród kolorowych mchów… To w górę, to lekko w dół, zza skałek i kominków, za łachy skarlałej kosodrzewiny, w oślepiającym słońcu, które już za moment chowa się za chmurami i nagle z północy wali zimny wiatr, próbując zerwać czapkę z głowy (nie powiem, jest męczący). Wysycha gardło. Ale szczyt z kamiennym obeliskiem już rzut beretem i jeszcze chwilka i już jestem. 1,15 h w moim wykonaniu.
Malý Kriváň (1671 m n.p.m.) |
Na szczycie grupa Słowaków. Nie ma się gdzie schować przed wiatrem, bo okupują cały murek kamienny chroniący przed zimnem i podmuchami, dlatego szybkie szczytowanie i schodzę nieco poniżej, w stronę Sedla Priehyb i ostentacyjnie walę się w kosówkę, kładąc na plecaku, z nogami do góry. Musi to wyglądać dość enigmatycznie z perspektywy osób idących szlakiem, bo zerkają badawczo w głąb mojego legowiska i nagle zaczynają się uśmiechać. No tak, jakieś giry wystają z krzaków w dziwnej konfiguracji, nie wiadomo, czy co zdechło, czy jak, a tam po prostu zmęczona baba leży plackiem i żre batonika. I żyje. Ledwo… Mogłabym tu tak leżeć do nocy. Jest pięknie. Na tym zboczu, osłoniętym od wiatru, ze słońcem głaszczącym policzki, z dalekim widokiem na południe… Gwałtowna senność przygniata powieki. Znak, że trzeba ruszyć dupsko.
Suchy, Białe Skały - następnym razem |
Z głową w kosówce |
Planem pierwotnym było dotarcie do Chaty Pod Suchym, ale z kilku przyczyn, nad którymi nie chcę się zbytnio rozwodzić, decyduję się na zejście w dolinę. I tak kawał drogi przede mną a godzina, cóż tu dużo gadać – słuszna. Wybieram zatem szlak niebieski do Krasňan, w jakieś w miarę cywilizowane i dostępne komunikacyjnie miejsce. Wiem, że czeka mnie powtórka z podejścia, tylko że w odwrotną stronę, zaciskam zęby i – w dół. Zaczepiam jakiegoś Słowaka z mapą idącego na ciężko w górę, aby rozeznać się w sytuacji ( w tym hydrologicznej, bo już tylko 0,5 litra mi zostało) i walę w dół. Przeskakuję kolejne niedźwiedzie gówno, ale teraz już mi wszystko jedno. Generalnie uważam też na zejściu, żeby nie zostać tu na noc z producentem tej kupy. W sumie to wszystko mi już jedno, obawiam się, że jakby stanął mi na drodze, to bym mu tylko powiedziała „a weź spierdalaj”. Ostatnie karkołomne zejście i słyszę w dole zbawienny szum. Woda!!! Spływają z przepaścistych gór aż trzy potoki i łączą się w Dolinie Kur. Miałam ochotę zrobić to, co zrobiliśmy po zejściu oberwanym szlakiem w Retezacie – walnąć się mordą do tego potoku. Wypijam od razu całe 0,7 litra. Dwa razy tyle z witaminami zabieram na drogę i – gnam na miarę swoich możliwości.
Odwrót, godzina 16:50 |
Dolina jest przepiękna, tyle zauważam w przelocie. Taka lokalna Kościeliska, rzekłabym. Po obu stronach skałki, krystalicznie czysta woda spadająca w dół, przyjemny cień przedwieczorny. No właśnie… Spotykam dwie Słowaczki, pytam ile do Krasnan na busa. „Pół godziny”. O zbawienie!!! No to nie ma źle. W głowie jednak hamulec – gość z mapą mówił – od doliny na busa jeszcze 3 kilometry. Cóż, lezę. Co mi pozostaje. Nie robię nawet zdjęć po drodze, żeby nie tracić cennego czasu, bo wieczór niży w dół a perspektyw jakiegoś noclegu tutaj niestety nie ma. Kiedy tylko wchodzę na asfalt za pierwszymi domami, zatrzymuje się samochód. To te dwie Słowaczki. Czy chcę z nimi podjechać? One mnie zabiorą tam, gdzie złapię autobus. Chyba musiały widzieć moją udrękę tam na szlaku i zaciesz, że jeszcze tylko pół godziny albo wyrzuty sumienia, że zrobiły mnie w konia z tym czasem. Albo po prostu są miłe i dzięki im za to, bo wyrzucają mnie na przystanku 3 minuty przed przyjazdem busa.
W Zilinie łapię spojenie na Zwardoń. Czekając na pociąg wypijam na chodniku zimne piwo duszkiem. W pociągu zaś dopada mnie wilczy głód, wyciągam kanapkę i uzmysławiam sobie, że od rana mój jadłospis na dziś jest tak ubogi, że nie wiem za bardzo, czemu jeszcze funkcjonuję i czemu wciąż na wysokich obrotach. Chyba na jakimś trybie awaryjnym. W Zwardoniu jestem tuż przed 22-gą (fajowska ta motorovka ze Skalitego!) i znów uprzejmość ludzka ratuje mi dupę i znajduję z partyzanta nocleg tuż przy dworcu. Ze zmęczenia nawet nie umiem mówić, z czego na drugi dzień śmieje się gospodarz.
Piękny dzień. Jak zwykle w przypadku moich samotnych wyjazdów lekko dzika improwizacja, podporządkowana niestety biegowi wydarzeń, ale warto było. Zasypiam i mimowolnie kombinuję, jak i kiedy by tu znowu wykręcić kolejną trasę na Słowacji…
Do następnego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz