Wróciliśmy.
Dzień pierwszy - 13 sierpnia.
A więc stało się - wracamy w Sądecki. Po ledwo przespanej nocy kulamy się na KRK. Tam błyskawiczne śniadanie na Topolowej - czyli piwo. Obok przechodzi Rogucki, trudno, nie ma czasu zaczepić, bus już stoi. Pani kierowca sprawnie usadawia full skład do bydłowozu i ruszamy do Łabowej. ness macie ładne poduszki w kwiatki w Brzesku w sklepie na rogu, ale nie wiem jak się zwie ulica
Na pierwszy rzut oka Łabowa całkiem przyjemna. Jest sklep czynny w niedzielę. Idziemy rzucić okiem na byłą cerkiew greckokatolicką. Cerkiew z fundacji Lubomirskich wybudowano z kamienia w 1784 roku. Po wysiedleniach ludności łemkowskiej w 1945 i 1947 stała nieużytkowana i niszczała. Remontowana w 1992 i od tego roku pełni funkcję rzymskokatolickiego kościoła filialnego parafii w Łabowej pw św Stanisława BP.
Wracamy prawie tą samą drogą do szlaku i po drodze mamy kościółek i siedzibę parafii.
A potem zaczyna się Golgota asfaltem przez całą paskudność wsi. Nic nie mam osobiście do Łabowej ale... Wieś jak każda inna z tysięcy napotkanych na szlakach, ułożona bardzo ładnie pomiędzy stromymi wzgórzami, na których pasą się krówki, koniki, kózki ale z mieszkańcami chyba coś nie tak... Domy wyglądają jak połączenie Wersalu z willą barona cygańskiego, albo w ogóle nie wyglądają, bo nie wiedzieć czy się budują, czy są rozbierane. Dookoła walają się aż po koniec następnej wsi dechy, gruz, śmieci, rozpierdzielone podjazdy, tajemnicze kratery, jakby w co trzeciej chałupie mieli prywatną kopalnię odkrywkową, a jeśli mają ogródki to też ich właściciele powinni mniej jarać, ponieważ wszystko jest skąpane w chaosie, który urąga temu zakątkowi Beskidów. Do tego po obu stronach drogi rosną zielska i chaszcze po cycki i nie ma się gdzie normalnie, po ludzku wysikać. Takie skromne, pierwsze wrażenie...
Dalej robi się jeszcze ciekawiej, ponieważ wchodzimy do wsi Łabowiec. Tam to tylko bombę zrzucić, żeby ten gnój równo rozjebało. Drogi boczne składają się z mieszaniny błota i tego do rozrzucenia. Darek stwierdza, że widział już największe zadupia w Niskim. Ale ten rozpiździel uświadamia mu, że jednak chyba nie. Największe wrażenie robi na nim stadion "LKS Tajfun Łabowiec"... Mnie jednak wstyd robić tam zdjęcia - teraz żałuję... Posłużę się zrzutką z Google Street View.
Funkcjonuje tu również prywatna firma specjalizująca się w tynkach. Przynajmniej wiemy z czego biorą materiał. Z podjazdów sąsiadów a jako gruntu używają gnoju.
Asfaltu jest zbyt wiele, ale w momencie gdy kończy się ten pierdolnik i mijamy znak zakazu wjazdu zaczyna to wszystko mieć urok. Wkraczamy na teren Popradzkiego Parku Krajobrazowego. Dalej asfalt ale dookoła piękny las. Potok Łabowczański spada po kaskadach, na prawo i lewo wznoszą się wysokie skarpy porośnięte bujnymi ziołoroślami, kwiatami późnego lata. Ciul z tym, że leje coraz mocniej. Jest pięknie. Robimy rest.
Teraz w lekkim deszczu pięknym lasem, przez który przewalają się mgły prosto na Łabowską. Z widoczności niestety nici aż do późnego wieczora.
W schronisku tłum ale ok. 22 gdy gaśnie światło i zapalają się LED-y można w końcu w prawie pustej jadalni zaszyć się na ulubionej kanapie z piwkiem i książką w ręce. Do 1 w nocy... I o to chodziło...
Dzień drugi - 14 sierpnia.
Poranek rześki, wita słońcem i przewalającymi się chmurami. Śniadanko, kupa, rytualna ablucja, pożegnalne piwko w towarzystwie Pana Turysty z Łodzi i ruszamy żółtym w stronę Łomnicy.
Początek nieciekawy przez Wargulszańskie Góry, później polanki skrywające szałasy pasterskie, piękny widok na szałasy na Skotarce i malownicze łączki i polany.
Ciągniemy się spacerniakiem aż do Parchowatki gdzie stromo w dół zwalamy na przeuroczy przysiółek Króle. Widok cudowny, sielski, pola, łąki, przyczajone w trawach krowy, stogi siana, błękitne niebo, stare chaty i góry i góry i góry...
Na to wszystko spotkaliśmy jeszcze glizde, która zajęła nasze myśli na minut kilka. Gdzie to ma przód, a gdzie tył?...
Decydujemy się na skrót bezszlakowy na Łomnicę Zdrój. Stamtąd busem na Piwniczną. Obszczekują nas lokalne burki. Błoto pachnie krowim łajnem, upał robi się nie do zniesienia. Lądujemy po sklepem gdzie rządzi Pan Tomek. Skarbnica wiedzy.
Pani ekspedientka: Panie Tomku ić Pan do domu, nie wojuj mi tu, Pana siostra dzwoni!
Pan Tomek: A niech se kurwa dzwoni!!!
On se musi z nami pogadać, historie życia, lekko awanturnicze, eh te baciary z Łomnicy...
No i przez nich pitnął nam autobus. Gonimy wraka - nie widzi. No to kciuk. Przemiły pan podwozi nas na granicę Piwnicznej. Cobyście dobrze Łomnicę zapamiętali!
Kawałek busem i pierogi w restauracji poleconej przez baciarów. Knajpa nazywa się "Pod Kasztanami". Na rynku. Piwo grybowskie też ok. Piwniczna to jeden wielki chaos. Ten ryneczek ciasny jak dupa węża, wszędzie parkingi, na chodnikach parasolki, auta i autobusy mijają się na lusterka, a dookoła tego pałętają się półprzytomni z ciepła ludzie. Zmieniamy plan ze względu na upał, zamiast wprost rypać żółtym na Niemcową łapiemy busa na Kosarzyska i dalej do góry. Niby rowerowym. Daje po garach. Nic ciekawego. Przystanek pod kapliczką pod Kamiennym Groniem gdzie czciciele Maryjki (która ma głowę w przeciwieństwie do tej z Mogielicy) złożyli mnóstwo darów ofiarnych pod postacią kilku worów śmieci...
Robi się ku wieczorowi, więc trzeba zmykać...
Stąd już rzut beretem na chatkę.
Chatki nie widać, bo zasłaniają ją ludzie. Moje marzenie się spełniło - przecież nie jeżdżę w góry po to by mieć ciszę i spokój, wolę rozwrzeszczane i rozbeczane przedszkole mordujące koty i tłum dookoła. Haris wita nas sympatycznie, ale chyba nie do końca panuje nad imprezą. Finalnie kończy się śpiewankami jakiejś ekipy, wizytą kotów i psa, spadającymi gwiazdami i wschodem księżyca o kształcie ćwiartki pomarańczy gdzieś znad Jaworzyny Krynickiej.
Dzień trzeci - 15 sierpnia.
Upał od rana. Szpakówa z przerażającymi schodami, grzana piecem, bez okna i z pełnym składem robi robotę. Dychać nie idzie. Ewakuacja do kuchni polowej na śniadanie i długa. Dziś tylko (albo aż w ten skwar) na Prehybę w luksusy pryszniców, żarówek, szarlotek z bitą śmietaną, i bez chrapiących i zgrzytających na zębach współlokatorów. I cel główny tripu - Radziejowa. Mój wspólny z Darkiem drugi do KGP szczyt.
Podejście na W. Rogacz daje po dupie w temperaturze ponadnormalnej do zniesienia. Kawa i czekolada na Rogaczu. Darkowi zachciało się kawy. Z mlekiem. Słodkiej. A wody ubywa. Trochę za szybko.
Wszyscy przechodzący, a ruch tu dziś jak w Rzymie, robią sobie fotki z naszym pierdolnikiem plecakowym. Na szczęście bogowie litują się zsyłając chmurki i robi się trochę chłodniej. Dzięki temu podejście na Radziejową idzie przeżyć, choć w pewnym momencie jak doganiam Darka ten mówi: Góro, kończ się!!!
45 min. męczarni i mamy!!! Druga wspólna!!!
Tak więc zdzira pokonana, idziemy na Prehybę. Po drodze wpieprzają nas muchy, nad głowami krążą kruki - nie dziwne - padlina idzie.
Prehyba - cudne miejsce. Odrobina luksusu dla nas. Światło, kąpiel we własnej łazience z ciepłą wodą, fantastyczna obsługa. Pan z okienka mówi, że jak coś chcemy to tylko do 19. I tu mała dygresja. Po 20 zwalili się ludzie ze szlaku. Widać po nich, że nie są tu przypadkiem. Plecaki, śpiwory, karimaty. I nagle bufet rusza pełną parą. Tylko dla nich. Chapeau bas... Da się??? Tak!!!
Na dobranoc pucymy Bambi, mikroskopijną Królową Prehyby... i wietrzymy buty.
Dzień czwarty - 16 sierpnia.
Zaczyna się o szóstej rano powitaniem słonka i Taterek...
Królowa Prehyby robi poranny obchód włości. A schronisko wręcz tonie w porannych, słonecznych złotach.
Na śniadanie grochówka z boczkiem i pomału zawijamy się w doliny. Lecz najpierw nasz Kierownik Wycieczki - Gałgan pozujący w kfiotkach.
Najpierw przez Czeremchę skąd ostatnie spojrzenie na schronisko.
I potem do Szczawnicy zielonym - pod warunkiem, że ktoś jest miłośnikiem wybitnie bliskiego kontaktu z przyrodą. Krzaczory są okrutne, walą po gałach i wplątują się we włosy, zahaczają o plecak i próbują ukraść kije. Cytując Alka Lwowa - "Kurwy fruwają gęsto". A wąska i beztrosko zarośnięta ścieżka przemyka przez Kuni Wierch, w dodatku fatalnie oznakowana. Dalej prowadzi przez monumentalne pokrzywy i inne zielska na szczycik zwany Gabońka. Tu robi się bardziej przestrzennie. Widać i Mogielicę i Dzwonkówkę, Lubań, Pieniny i Tatry coraz bardziej rozmyte w słońcu. I mamy gości na szlaku.
Jeszcze tylko długa, szalenie interesująca droga wyłożona kamolami, na których z rozkoszą wykrzywiamy kostki i zdzieramy podeszwy.
Finisz w pełnym upale południa, na deser stroma betonka i rozgrzany szczawnicki asfalt. Góry za nami. A przed nami kufel zimnego, bardzo zimnego piwa i schaboszczak. Zostają dwa busy do domu i plecak do rozpakowania. Pięknie było! Do zaś Sądecki!
Od Darka małe podsumowanie.
41,77 km, 1971m podejść, 1978m zejść, 17h 24min w trasie.
Komplet zdjęć TUTAJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz