sobota, 22 lutego 2025

Bobslejami do wiosny
22 lutego - Hala Boracza, Sucha Góra

 


Sobota, sobota. Prognoza pogody bardzo optymistyczna. W związku z tym nie ma krzty wątpliwości, że kierunek musi być jeden… Tak sobie już kiedyś wymyśliłam, żeby pójść pewną pozaszlakową trasą w stronę Boraczej, więc czemu by nie dziś.
Wysiadam z pociągu w Milówce i lecę obok cmentarza. Wąska asfaltówka pnie się w górę pomiędzy łąkami. Słoneczny, ciepły poranek, czuć tchnienie wiosny tu, w dolinach. Szybko też rozkulbaczam się z nadmiaru odzieży wierzchniej i w sumie przez całą trasę starcza tylko bielizna termoaktywna, cienki polar i rozpięty mniej lub bardziej softshell. I okulary przeciwsłoneczne, bo pójdę cały czas pod słońce. Z tego tytułu też zbyt spektakularnych panoram nie będzie. Nieważne.




Tak więc – przedwiośnie. Cisza i lekki, przyjemny wiaterek. Cisza, jeśli nie liczyć pojedynczych wystrzałów z myśliwskich pukawek. Panowie w pomarańczowych kamizelkach ruszają w pola. Chwilę później obserwuję spieprzające przez miedze bażanty. Całe szczęście, zwiałyście sobie, ptaszki. Ostatnie zabudowania, mijam trzech drwali rżnących zapalczywie bele o średnicy na oko ze 100 cm. Przyczajone w trawie kocisko, droga jeńców nie bierze, stromo w górę. Na szczęście jest i kapliczka, przy której wchodzę już w las. Okazuje się, że poprowadzono tędy oczywiście jakiś święty szlak, o czym świadczy niby-papieski krzyżyk na drzewach. Ale jest cicho i całkowicie bezludnie. Rozmyte w słońcu zupełnie nie zimowe góry i doliny. Szerokie polany, częściowo jeszcze pokryte śniegiem i przyszyte do nich domki, w większości drewniane. Za to uwielbiam Beskid Żywiecki.






Idzie się przyjemnie, myślę sobie – takie warunki to przed laty były w kwietniu… Cóż. Dochodzę pomaleńku do przysiółka Juraszka. Lasem idzie odgłos rżnięcia. Polana przysiółka jest rozległa, opada skośnie w dół i poznaczona jest gęsto stosami kamieni – jak można się domyślić – ruin domostw, stodół, piwniczek. 
Jest i kapliczka, na schodku wyryta data 27.7.1912. Zasięgnęłam po powrocie informacji od znajomego przewodnika i dowiedziałam się, że "wzniesiono ją jako czyn społeczny, ponieważ była w nią zaangażowana wspólnota kilku przysiółków, do tego prawdopodobnie habsburski gajowy przekazał drewno na budowę. Mówi się, że impulsem do jej postawienia było gradobicie w 1912 roku. Nie wiem jednak czy 27 lipca to data gradobicia czy coś związanego z budową kaplicy." (info R. Szczepanek). Jest i ławeczka z oparciem, skąpana w słońcu, wymarzone miejsce i pora na kawkę… 






To jest niewątpliwie jedno z takich miejsc, gdzie można siedzieć godzinami. I urządzać Festiwal Nicnierobienia. No, chyba że ktoś woli się pomodlić albo złożyć jakie dary w ofierze, bo ołtarz również jest. Obok kapliczki zrujnowany dom. Urzekają mnie takie miejsca, budzą jednocześnie fascynację i smutek.









Dalej już kilka zadbanych, odrestaurowanych domów.




Jakby kogo przypiliło...

Ignacówka


Pierwszy na trasie odcinek specjalny. Wygląda to, jakby schodziły z gór lokalne lądolody (drugie zdjęcie mi nie wyszło, ten lód fajnie wykręcał z lasu). Na szczęście idzie go obejść, bo tu nawet raczki na nic się nie przydadzą. Kawałek dalej napotykam jeszcze kilka podobnych.




Generalnie w tym miejscu mogę pójść w górę na Prusów, ale całkiem niedawno tam byłam, więc nie chce mi się łazić tam znów. Wolę przejść się drogą, którą jeszcze nie szłam. Znad lasu wygląda wiecheć starej bacówki a dalej jeszcze kilka drewnianych domostw zaszytych w czeluściach śródleśnych polan. Nad wszystkim niebo bez kłaczka.





Docieram do niebieskiego szlaku. Odłażą śniegi z hal. Pod Rysianką i na Pawlusiej biało.





Zrobili się ludzie. No cóż, w końcu lezę na Boraczą, na którą idzie się głównie po to, by zeżreć jagodziankę i zapić piwskiem. Ja tam odstaję od schematu ze swoją turbo doładowaną owsianką i kawulcem w designerskim DDR-owskim termosie, ale wyznaję zasadę – skoro to akurat się w mym przypadku na szlaku sprawdza, to czemu zmieniać cokolwiek? 
Pół godzinki na dychnięcie i cisnę dalej niebieskim. Na ścianie bacówki moje zaciekawienie wzbudza… „Owca plus”… A może by tak „pies plus”? Co z tego, że pluszowy…






Przed nosem Redykalny (hmmm… dawno mnie tam nie było…), szlak biały i przetarty i właściwie odtąd już spotkam zaledwie kilka osób, nie licząc około 20-osobowej grupy młodzieży z tobołami, z których dwoje idzie w krótkich spodenkach i koszulkach. Widoczki w stronę Beskidu Śląskiego. Napotkana Maryjka ma ponczo pod kolor szlaku…







Znikają młodziaki i odtąd idę już zupełnie sama. Korci mnie przez chwilę wyleźć na pałę poszukać chatki na Suchej Górze, ale pojawiają się znowu przygody terenowe. W wielkim skrócie połowa zejścia mniej więcej od poziomicy 920 m n.p.m. zamienia się w lodowisko. Część da się skrajem obejść, część trzeba brać „na krawądki” czepiając się po prostu gałęzi, wesoło jest. Mijanka z dziewczyną, która też stoi przy jednym takim torze bobslejowym wybrukowanym sterczącymi kamolami i ostentacyjnie chowa raczki. Nic tu nie pomogą. Schodzi trochę czasu na tym rzeźbieniu. Ostatni fragment, tuż nad Sarnówką wyzwala we mnie mimowolny komentarz „Chyba se k***a jaja robicie!” (do kogokolwiek to było adresowane…). Dopóki się da, za poręczówki robią choinki, ale w pewnym momencie drzewa mi się skończyły i nie pozostaje nic innego jak… podjąć „rzyciową” decyzję. Porwało mnie aż miło. Podejrzewam, że gdybym stąd zaczynała i zobaczyła coś takiego na dzień dobry, to wróciłabym się skąd przyszłam. Ale na zakończenie to było po prostu śmieszne. Tak więc Bezsaneczkowe Mistrzostwa Żywiecczyzny w bobslejach uważam za zakończone, bez strat w ludziach i sprzęcie. Zdjęcie w ¾ oddaje nachylenie toru.




A dalej już tylko długa prosta betonowa do Rajczy. 
Fajny dzień, fajna spacerowa traska. Utytłana błotem aż po kołnierz kurtki (tego akurat nie potrafię wytłumaczyć) wracam sobie pociągiem w towarzystwie między innymi dziadka pachnącego starą szafą, dziewczynki zapoznającej się z całym przedziałem za pomocą figurki Strażaka Marshalla z „Psiego Patrolu” i trzech żywych piesków, z czego dwa są wielkości świnki morskiej a trzeci wygląda jak Gałgan w wersji Hulk. 
Na kolację pierogi i Van Halen. I tyle. Howgh.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz