Nocą śniły mi się koszmary, czyli mój kolega Kałasz, który wyglądał jak siwy Qui-Gon Jinn tylko ze swoją gębą. Wspominam o tym nieprzypadkowo… Generalnie wstałam z zamiarem przebiegnięcia się dłuższej trasy po Beskidzie Śląskim, ale generalnie od dłuższego czasu nastawiałam się na odkurzenie pewnego odcinka w Małym. Ma dziś być wyjątkowo piękna pogoda, więc idealnie byłoby wprowadzić ów plan w życie i przy okazji wypełnić kilka misji po drodze. Szkoda w taki piękny dzień gdziekolwiek się spieszyć. A więc turbo-śniadanko, pół litra kawy i w długą!
Chłodno. Wieje. Porąbka wita mnie dumnie, nowym mostem.
Na placu w centrum odbywa się targ – istotne info dla tych, którzy na przykład zechcieliby zaopatrzyć się dla przykładu w sadzonki drzew, miody z przydomowej pasieki czy gumofilce. Tyle w przelocie dostrzegłam, bo idę w kapturze na łbie. Piździ od wody i gnam generalnie – byle wyleźć do słońca.
Zanim wejdę na szlak, chcę się przejść przez osiedle Kolonia – malownicze, zaciszne, z liczną drewnianą zabudową. To taka mała misja nr 1.
Na ulicy – jakże by inaczej – Słonecznej, dostaję dawką światła prosto w oczy i tak już odtąd będzie przez cały dzień. Taka ekipa dłubie sobie przy samochodzie:
Wchodzę na żółty szlak i od razu robi się ciekawie. Snopy światła przesączają się przez gałęzie i już czuć, że jest zupełnie inaczej niż dwa tygodnie temu. Nie licząc temperatury rzecz jasna. Od razu trzeba się wziąć do roboty, bo górka ostro staje dęba. Pokonanie tego krótkiego odcinka leśnego to już nie jakieś głupie cardio, ale słuszny odpowiednik godzinnego treningu HIIT. Jakaś parka idzie za mną, przede mną, znów za mną i tak się mijamy i se nawzajem wymieniamy sapiące uśmiechy. Taki fragmencik prawie na pobudkę. W końcu się wypłaszcza, rozjaśnia, po lewej obły wierzchołek Snozy porośnięty nagimi jeszcze bukami o stalowo sinych pniach. Osiedle Iwanowo, bardzo lubię to miejsce (poznane dzięki wspomnianemu wcześniej Kałaszowi i jego Ani a generalnie patrząc teraz w stronę Żaru prawdopodobnie widzę gdzieś na dole ich chałpe – taka dygresja).
Senny poranek na stokach górskiego przysiółka. Coś pacnęło mnie w czoło. Pierwsza wiosenna mucha atakująca! Są i inne stwory: kura leśna grzebiąca.
Idą sobie ludzie na spacerki z pieskami, z każdym się pogada. W ogóle wraz z pojawieniem się słońca ludzie jacyś tacy inni się od razu zrobili, bardziej komunikatywni. Pieski również. Za osiedlem ruiny dawnej świniarni należącej onegdaj do spółki Danel (tej od dawnego kompleksu wypoczynkowego na Kozubniku). Zdjęcia kiepskie, bo pod słońce, pełno szkła i niebezpiecznych, tajemniczych przedmiotów sterczących dookoła. „Wystrój” jednego z pomieszczeń pasowałby na okładkę jakiejś płyty grunge’owej. Chyba jeszcze jestem pod wpływem wczorajszej audycji mojego ulubionego redaktora Jagiełły…
Grunge'owe zdjęcie ;) |
Kawałek za świniarnią rozciągają się łąki z widokiem na Palenicę i Bukowski Groń. Krzyżyk po drodze, ambonka, miejsce na ognisko i hajda do góry!
Hrobacza Łąka, Bujakowski Groń, brzydka chałupa na Koszarzyskach burząca kadr, Jezioro Czanieckie, Kobiernice i kawałek Palenicy |
Ponad lasem zadziorny łeb Kiczery i tam dziś trzeba wyleźć. Stromo, spod nóg wyjeżdżają kamole przykryte liśćmi. Z góry zjeżdżają dwaj rowerzyści, zwalniają, mierzymy się wzrokiem zza okularów i… No nie, kurde, to jest po prostu niemożliwe! Rosiu i kto? Pan Kałasz we własnej osobie! Chyba wysłałam w przestrzeń jakąś kosmiczną energię, żeśmy się właśnie tu i właśnie dziś spotkali. Pogaduchy na szybko i chłopaki mówią – najgorsze jeszcze przed tobą! Że pionowo. Że kamole, łoo paaaanie! Można obejść. A co ja tu przyszłam na łatwiznę? Jeszcze czego. Wyłażę zza winkla, no jest pionowo, ślisko i kamole. Ale krótko. Z dwojga złego – lepiej w tę stronę. A na końcu tunelu do nieba światełko oznajmiające: przerwa na kawę!!!
Z daleka czuć dym i słychać śmiechy. Kilkanaście bab świętuje właśnie Dzień Kobiet. Drą się do mnie, ja do nich i przysiadam się do wesołego grona. Fajna ekipa, gdybym lazła jak wpierw sobie założyłam – od Czernichowa i kończyła na Kiczerze – pewnie bym pobiesiadowała z nimi (chociaż biorąc pod uwagę, że nie ma południa a panie za kołnierz nie wylewają, to pewnie by już popołudniową porą nie było z kim słowa zamienić), ale ja mam misję zapalić sobie ognisko później w innym miejscu, więc korzystam z ogniska li i jedynie celem totalnego uwędzenia się. Jest wesoło, posiedziałabym, ale samo się nie przejdzie… A mimo to, gdy odchodzę, przysiadam jeszcze chwilę w ciszy na dalszej polance podszczytowej i wcinam bułę, bo po tych podejściach śniadanie już dawno spalone i trzeba naładować baterie.
Żar, Groniczki, z tyłu Skrzyczne |
Pod lasem taka hacjenda, obwarowana drutem z tabliczkami „zakaz wstępu”…
Złażę w dół czerwonym. Słońce wali w oczy. Generalnie z tej strony Kiczera też wstrętna jest. Od Isepnickiej przerzedzają się ludzie. Idę sobie powolutku, niespiesznie, już nic męczącego mnie dziś nie czeka, więc się mogę generalnie wlec. I taki mam zamiar. Zupełnie inaczej już jest w górach. Czuć życie, w lesie rozrabiają ptaki, obudziły się motyle i latają jak porąbane nieskoordynowanymi trajektoriami waląc człowieka w łeb, ogłupiałe, bo nie mają co żreć. Kwitnie na potęgę leszczyna. Za kilka dni ma popadać, więc jak to wszystko ruszy, to się zacznie wiosna!
Mijam sympatyczną pamiątkę po złotookim…
Pod Wielką Cisową Ponu Jezuskowi cosik się skiełzło.
Są i ruinki w zimowej szacie… Niewielkie spłachetki śniegu jeszcze na zacienionych północnych stokach, ale dziś przecież inauguracja krótkich rękawków i letniego obuwia.
Na Przeł. Przysłop Cisowy przysiadam sobie na ławeczce. Nad głową kołują kruki. Cisza, spokój, pięknie jest… Od czerwonego zdąża jakaś kobita. Przysiada się. Kasia wyszła wczoraj z Katowic i przyszła sobie ot tak tutaj i dalej w planie do Rychwałdu schodzi. Bo tak sobie wymyśliła i co jej zrobisz. Na Dzień Kobiet, a co. Posiedziały, pogadały i poszły w jedną stronę, ona chwilę przede mną. A strona owa to szlak niebieski do Czernichowa. Kolejna misja na dziś. Ostatni raz szłam tym szlakiem zapewne w jakimś późnym mezozoiku, razem z kumpelą z ławki z podstawówki, czyli gdzieś w 3 klasie liceum. Raz, jeden jedyny. Żarłyśmy wtedy tonami borówki i wylądowałyśmy na Kocierskiej, kiedy jeszcze nie było tam tego molochu dla srających pieniędzmi. Dobijałyśmy się od tyłu do kuchni, bo chciałyśmy wrzątku, żeby sobie zalać gorące kubki. Wyszła ze środka jakaś upocona kuchara, obrzuciła nas przerażonym spojrzeniem a my tam z kubeczkami z nasypaną zupką jak dziady proszalne pod kościołem „pani, dej”. Chyba pierwszy raz w życiu ją coś podobnego spotkało, ale polała wrzątku, dzieci zeżarły i pognały na Wielką Puszczę a wyglądałyśmy jak diabły całe fioletowe od borówek.
Idę sobie wolniutko płaskim jak stół stokiem, skrajem Rezerwatu „Szeroka” (buczyna karpacka) i cuda niewidy po drodze, takie obłędne drzewiska jak z jakiejś baśni, jakby za chwilę ze środka miał wyleźć James McAvoy z różkami i kopytkami i huby wielkości nie przymierzając mojego tyłka (jedna).
Słońce daje popalić i przeklinam, że nie wzięłam czapki z daszkiem. Idzie się przyjemnie i już niedługo jestem na Jaworzynie a tam wesoła gromadka i Katarzyna wietrząca stopy. Witamy się jak koleżanki, jakbyśmy się znały od dawna i jakbyśmy te jej 80 km właśnie razem przeszły. Ciekawe są takie znajomości… Zawsze potem zastanawiam się, czy w jakiś sposób jeszcze się kiedyś zejdą ludzkie ścieżki.
Termometr nadrzewny pokazuje 20 stopni w cieniu. Jeszcze pół godzinki pogaduszek i rozchodzimy się każda w swoją stronę. Kasia – czarnym w dół, ja dalej niebieskim wypełnić kolejną na dziś misję…
Taki świątek przy ścieżce. Fajne miejsce na namiot. Powyżej na szlaku, może 100 m źródełko. |
No pięknie tu. Zachodni stok Kościelca, polana nad Lasem Czarnocim, piękna panorama na daleki Beskid i opalizującą biało taflę Jeziora Żywieckiego w dole. Oczywiście widok pod słońce, więc nie kompromituję się i nie robię zdjęcia. Kto był, ten wie. Kto nie był – niech wylezie i popatrzy. I zapalić sobie można… Zastanawiałam się, czy ktoś tu będzie, ale poświętuję sobie babską kiełbasę z ogniska sama. Też tak można. I pięknie jest. Mogłabym co prawda ruszyć z kopyta i złapać autobus do Bielska odchodzący za godzinę, ale – po co? Wolę sobie tu jeszcze posiedzieć, z dala od zgiełku, wysoko ponad światem, gdzie mi się spieszy?... Tak więc solo kiełbaska przy solo ognisku, a co se będę żałować…
Złażę niemrawo w dół, powolutku, z początku stromo i dość nieprzyjaźnie, ale potem idzie się już sympatycznie, przekraczając potok wartko spadający z góry, spod stoków Kościelca (jest tam źródło, zaraz przy szlaku na górze). Nie wiem jaką nosi nazwę, Kościelecki byłaby adekwatna. Wali stromymi wąwozami w dół, odsłaniają się na zboczach warstwy fliszowe a z tych wąwozów bije chłód i granatowy mrok. Można nabrać wody, pewnie przychodzą się tu napoić zwierzęta.
Słońce niży powoli za stoki gór po drugiej stronie Soły. I już zabudowania, już koniec wędrówki… Zapora smętna i opustoszała, jedynym przejawem życia na wodzie są kaczki. Chłód i cień jak zgroza po tym rozbuchanym słonecznością dniu.
Jakiś koleś mozolnie podjeżdża na rowerze pod zaporę, wgapia się we mnie spojrzeniem pod tytułem „Ratuj!”, to mu biję brawo a ten się drze „Wszystkiego najlepszego!” No tak, Dzień Kobiet w końcu. Z tej okazji na sam finał w prezencie pożeram loda z Żabki. Prawie się przegryzie z kiełbasą i niebieskim izotonikiem. W miłej, ciepłej enklawie pociągu czuję dopiero, jaki wydzielam odór. Najlepszy, jaki można przywieźć z gór. Totalnego luzu i dymu z ogniska.
Wracam do domu rozczochrana, usmolona i naćpana witaminą D3 i endorfinami. Start nieco intensywny a potem leniwe i chilloutowe zmierzanie do celu. I fajnie. Jakby jeszcze mi było mało tych endorfin, zapuszczam sobie Soundforged, bo łaziło za mną pół dnia. Wszystkie misje wypełnione. Dzień się dokonał.
Więcej takich dni sobie życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz