sobota, 19 kwietnia 2025

Poskromienie rotatora
19 kwietnia, Beskid Mały

 


Święta, święta. Ja nie święta, całkowicie zatem zaplanowane – generalnie dzień po dniu wychodził na bieżąco „w praniu”, ale miejsce na górski spacerek rzecz jasna znalazło się. Całodzienny. W końcu, albowiem od kilku tygodni uprawiałam zaledwie kilkugodzinne przebieżki po okolicy głównie z racji pewnej przypadłości… Nie będzie spektakularnie, acz warto trasę przedstawić jako alternatywę dla rozdeptanych i zaludnionych do porzygania okolic.
Niedawno dowiedziałam się, że posiadam coś takiego jak stożek rotatorów(!) O istnieniu owego wiedzą zapewne wszystkie istoty rozumne, które studiowały medycynę bądź kierunki pokrewne oraz te, którym znienacka zaczął oględnie mówiąc dawać w dupę. W skrócie – jest to taki niepozorny fragment górnej części człowieka; niepozorny, ale gdy zaszwankuje, nie można na przykład komuś efektownie przylać w mordę klasycznym sierpowym, prostym, czy nawet hakiem ani nawet za przeproszeniem podrapać się skutecznie po tyłku, bo łatwiej zgiąć wówczas tyłek niż kończynę górną. W przypadku awarii rotatora ciężko również pobawić się w Atlasa i podźwigać sobie globus, ale cóż, rękami generalnie po górach się nie chodzi (naprawdę, ja to powiedziałam?), więc – zasilona zastrzykami (takie miłe, prosto w staw barkowy), pakuję objuczenie dość oszczędnie i ruszam testować wytrzymałość anatomicznego paskudztwa.
Start z Czernichowa. Szlak zielony, trzeba szybko pokonać stromą grapkę wyprowadzającą na przysiółek Kręplów, gdzie stoi kilkanaście domów i domków letniskowych oraz drewniana dzwonnica loretańska. Jak zazwyczaj w takich miejscach, panuje sielski spokój, wpisuje się w niego nawet jazgot jednego pieska i dziwaczne dźwięki wydawane przez drugiego – nie wiadomo, czy stare bydlę szczeka, czy wydaje ostatnie przedśmiertne tchnienie. Kwiaty w ogródkach, wiatraczki, Maryjki na ścianach, gipsowe grzybki i ławeczki na przyzbach… Asfalt kończy się szybko i całe szczęście, bo słońce przypieka a ja wspaniałomyślnie odziana w odświętną czerń… Do lasuuuu!...



A las zielony, świeży i wiosenny. Płożą się oczojebnie zielone borowiny i krzewinki a nad głową parasole młodego listowia. Fajnie się wędruje takim lasem pełnym życia, w którym szczebiocą ptaki zafiksowane na godach. Lubię ten szlak, jest piękny i mało uczęszczany, wiedzie w miarę łagodnie w górę a po obu stronach co rusz śródleśne polanki z uroczymi widokami. Wiosna wylazła ostatecznie na góry – na naprzeciwległych stokach obsiane biało drzewa owocowe i jasne plamy młodników modrzewiowych. Nad tym wszystkim niebieściutkie niebo, po którym rześki wiatr pędzi kołtuny chmur. Dzień wprost wymarzony na wędrówkę. 




Łysy Groń. Na potężnej przydrożnej czereśni wre pszczela machina. Nad głowami szybowce i samoloty. Ławeczka na rozdrożu, można klapnąć na chwilę dla widoków. Oszołomienie wiosną…


Po tym pasemku wędrowałam sobie miesiąc wcześniej




A dalej kapliczka na Groniku; kiedyś była tu otwarta łąka z widokiem na skrawek Jeziora Żywieckiego. Dziś ledwo kapliczkę widać zza bujnych, ukwieconych głogów i młodych brzóz. Wszystko się zmienia, przyroda rządzi, domy obracają się w ruinę, krzyże niezłomnie wbite w darń.





Odbicie na czerwony z Łodygowic na Czupel. Tu w lesie przy szlaku stoi sobie taki fantazyjny piaskowcowy klocek Diablim Kamieniem zwany. Porzucony przez leniwego czorta, obecnie służy do wspinu na poziomie III do VI+, do umieszczania w przewodnikach i fotorelacjach albo jako w miarę wygodne miejsce do delektowania się kawą i ciastkiem pseudofrancuskim. Pół godzinki w cieniu buczysk i w długą…




Taka kapliczka nieopodal skałki

Zrobili się ludzie. Znak to, że trzeba się zmywać ze szlaku. Pogaduszki o pieskach z parą schodzącą w dół, zaczerpnięcie tchu i oto spomiędzy drzew wystaje kupka kamieni. Szlak w prawo, polana – w lewo. A na tej polanie ruiny szałasu kamiennego – Kuflówka. A tuż ponad szałasem takie oto widoki:




Wielki Chocz i Mała Fatra w tle

Beskid Żywiecki

W stronę Tatr Zachodnich

Odtąd bezszlakowo. Drogami przecinającymi Magurkę Łodygowicką, generalnie po poziomicy. Piękne mają widoki mieszkańcy tego zakątka; widoki i spokój, bo cały ruch turystyczny idzie górą. Na końcu budynek z kilkoma rozkraczonymi pojazdami u bram („Droga bez powrotu”?...) A obok niego dla równowagi, uroczy futrzani mieszkańcy.






Gdyby ściąć teraz w prawo, doszłoby się do Magurki Wilkowickiej. Ale po co? Za żadne skarby. Tutaj tylko kilku rowerzystów a tam wściekły tłum popołudniowy. Dalej po poziomicy i na szczyt Rogacza. Dawno tedy nie szłam, nic się nie zmieniło – żółty nadal karkołomny. I nie widać innych perspektyw na zapalenie sobie ogniska, jak tylko zboczyć do Chatki na Rogaczu. Bo przecież nie po to idzie kiełbasa w plecaku, żeby marzyła o powrocie do lodówki…





Widoki, widoki, olbrzymie Skrzyczne i Bielsko jak na dłoni. Można ludziom na Karpackim do okien zaglądać, taka przejrzystość powietrza. Będzie ładny zachód słońca, ale niestety dziś MZK kursuje tylko do godziny 18:00 i trzeba wracać, bo nie mam dziś najmniejszej ochoty dymać z końca Straconki do domu z buta. Na Rogaczu spokojnie, popołudniowy chillout, rozleniwione pieski i nawet niewiele osób. A więc posiedziane, upieczone, pożarte, czas złazić. Niespiesznie. Przez Łysą Przełęcz, której atmosferę i miły widok już dawno temu zepsuło postawione tu domiszcze. Przy Borsuczej znowu sielsko i wiejsko – kurki, disco-polo, dziadzio na ławeczce… 
Autobus podjeżdża na zawołanie. Po takim dniu żyć się chce. I wcale nie trzeba jechać na drugi koniec świata…
P.S. Ręka mi nie odpadła.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz