Bezpieczeństwo niejedno ma imię

     Jędruś był postacią nietuzinkową, zresztą inną nie mógł być. Zazwyczaj w góry chodził ze swą wówczas jeszcze żoną Krysią. Potrafił na szczycie Wielkiego Chocza wyciągnąć z czeluści plecaka litr cytrynowego umilacza o konsystencji oleju (to przez 30 stopniowy mróz), kieliszek i na choczańskiej "róży wiatrów" urządzić spory melanż zakończony w Jurajowej karczmie w Valasskiej Dubowej. Innym razem w metrowym śniegu postanowił, rzecz jasna po wydojeniu z resztą ekipy bezdennej zawartości swego plecaka, znieść Krysię z Raczy do Rycerki Kolonii. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że mróz był tęgi, godzina późna, a końcówkę pochodu znaczyły wygniecione w śniegu jamy, którymi to Jędrek z Krysią gęsto znaczyli trakt. 
    W opisywanym czasie para była zafascynowana Tatrami. Ot grzechy młodości. Wracaliśmy z zimowej Babiej. Jędruś już "szczęśliwy". Poprosiliśmy kierowcę o to, by zatrzymał się w Zawoi pod jakimś sklepem w celu uzupełnienia umilaczy chwil powrotowych. Tak też uczynił. I to okazało się być błędem. Z Piterem kupiliśmy sobie po dwa piwka, a Jędruś, jak to Jędruś litra gorzkiej i szklanę. Wsiedliśmy do auta. Pozapinaliśmy się w pasy i ruszyliśmy. Tak mniej więcej w okolicy Suchej Beskidzkiej Krysia skonstatowała, że jej mąż, osuszywszy pół zawartości swego skarbu nie jest zapięty w pasy bezpieczeństwa. Wywiązał się dialog...
    - Jędrek zapnij się w te pasy.
    - Krysiu ale tak tu ciasno, nie mogę. Pomóż mi!!! Ja cię już tyle razy zapinałem...
    Bynajmniej nie chodziło o pasy bezpieczeństwa, ani o uprząż wspinaczkową. Jakimś cudem zdławiłem śmiech i zacząłem podziwiać szarobury pejzaż za oknem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz