Tak się już chyba przyjęło, że przez Beskid Wyspowy dane jest mi wędrować samotnie… Co mi bynajmniej nie przeszkadza. Zmysły są skoncentrowane na samej wędrówce… I to dobry sposób, by poznać siebie… Swoje mocne strony i swe słabości…
Kraków. Borek Fałęcki i Górka Borkowska. Mekka łapiących okazję. Machamy i my – ja i Seweryn i coś nam średnio idzie. Za to cel na dziś jasno sprecyzowany. Dopiero po około godzinie litościwie zatrzymuje się samochód, który zapoczątkowuje nasz kurs. Kierunek – Tatry.
O szóstej rano kawa smakuje niesamowicie, pogodny chłód głaszcze nagie łydki a w radiu wesoły głos obwieszczający, że wszyscy będący aktualnie na nogach, powinni być wpisani do Księgi Rekordów Guinessa…
No tak, góry nie tylko przestały się na mnie gniewać, ale – stwierdzam pompatycznie – przyjmują mnie uśmiechem słońca i… fundują przygody, jakich pozazdrościłby mi sam Indiana Jones… Ale po kolei.
Nadszedł dzień, w którym o świcie zaterkotał budzik. I okazało się, że podobnie jak przez połowę zeszłego roku, pierwszą tegoroczną odbędę sama. Słońce liznęło szyby okien krakowskiego mieszkania… Pospieszna kawa smakowała wiosennie… I już niedługo potem wyskakują na horyzoncie kanciaste wyspy błękitu i rozbudzone doliny spowite śnieżnobiałą poświatą. Tam mnie jeszcze nie było… Ale będę zaraz…