Różnie te imprezy w góralskiej chacie na końcu świata wyglądały. Raz gorzej, raz lepiej, jednak przeważnie gorzej. Nie inaczej było tamtego pamiętnego, rzecz jasna nie dla wszystkich wieczoru. Wybrałem się na chatę z Miasta Mniejszego wieczorem i trafiłem można powiedzieć fatalnie. Na imieniny. Nie moje. Walnąłem kilka głębszych z solenizantem. Tak na rozluźnienie.
W chwil kilka po tym wpada na chatę znajoma banda z jubilatem obchodzącym którąś tam rocznicę przyjścia na ten padół łez. Nie można było inaczej. Znów trzeba było zjeść kilka kieliszków chleba naszego powszedniego.
Zapadł zmrok i na chatę wtoczyła się rozanielona drużyna Arinoza. A ten świętował odejście od stanu kawalerskiego. Noc upłynęła spokojnie. Więcej grzechów nie pamiętam...
Tradycją poranków było tzw. "After party". Wyglądało to tak, że pierwszy budził się zazwyczaj Stryjek i otwierał z charakterystycznym "psykiem" browara. Bo - cytuję - "Zostało mi od wczoraj a ja dziś już nie mogę bo muszę tym moim Złomem do domu jechać"
Dziwnym trafem wszystkich to nagle stawiało na nogi, nieważne kto ile spał, po kilku minutach kuchnia tętniła życiem. Marnym życiem ale zawsze. Pałaszowano jakieś parówki, resztki boczku, jakąś spleśniałą musztardę. Nikt nie patrzył na termin przydatności lub zawartość witaminy E-387 w pochłanianym produkcie. No i do tego musiała się znaleźć jakaś flaszka.
Wówczas znalazł się rum. Austriacki o sile rażenia 80%. Poszedł bez przepity. Niektórych natchnęło to do recytacji, innych do pawia w młodniku koło chaty. Ktoś umyślny się w końcu zorientował w czasoprzestrzeni i odkrył, że trzeba się zbierać bo nam zaraz ucieknie ostatni bus do Miasta Mniejszego. Nastąpiło improwizowane pakowanie gratów po czym część bandy stoczyła się, dosłownie, wyciągiem narciarskim na przystanek.
Nadjechał busik. Kierowca miał zapewne nietęgą minę zawijając na pętli i widząc kilka zwłok ułożonych na plecakach, jednak najgorsze było jeszcze przed nim, choć o tym nie wiedział. Postanowił być dzielny. I był, ale nie uprzedzajmy faktów.
Zwłoki przybrały pozycję mniej więcej wertykalną a na czele pochodu stał Benio. Był to chłop postury słusznej, jednak o twarzy cherubinka. I on pierwszy przekroczył próg zbawiennego rydwanu mówiąc:
- Jeden do Miasta Mniejszego poproszę.
- Normalny? - zapytał kierowca.
- Nie, popierdolony - wypalił Benio.
Przez tego ciula musieliśmy potem drałować 8 km z buta na PKP.
W chwil kilka po tym wpada na chatę znajoma banda z jubilatem obchodzącym którąś tam rocznicę przyjścia na ten padół łez. Nie można było inaczej. Znów trzeba było zjeść kilka kieliszków chleba naszego powszedniego.
Zapadł zmrok i na chatę wtoczyła się rozanielona drużyna Arinoza. A ten świętował odejście od stanu kawalerskiego. Noc upłynęła spokojnie. Więcej grzechów nie pamiętam...
Tradycją poranków było tzw. "After party". Wyglądało to tak, że pierwszy budził się zazwyczaj Stryjek i otwierał z charakterystycznym "psykiem" browara. Bo - cytuję - "Zostało mi od wczoraj a ja dziś już nie mogę bo muszę tym moim Złomem do domu jechać"
Dziwnym trafem wszystkich to nagle stawiało na nogi, nieważne kto ile spał, po kilku minutach kuchnia tętniła życiem. Marnym życiem ale zawsze. Pałaszowano jakieś parówki, resztki boczku, jakąś spleśniałą musztardę. Nikt nie patrzył na termin przydatności lub zawartość witaminy E-387 w pochłanianym produkcie. No i do tego musiała się znaleźć jakaś flaszka.
Wówczas znalazł się rum. Austriacki o sile rażenia 80%. Poszedł bez przepity. Niektórych natchnęło to do recytacji, innych do pawia w młodniku koło chaty. Ktoś umyślny się w końcu zorientował w czasoprzestrzeni i odkrył, że trzeba się zbierać bo nam zaraz ucieknie ostatni bus do Miasta Mniejszego. Nastąpiło improwizowane pakowanie gratów po czym część bandy stoczyła się, dosłownie, wyciągiem narciarskim na przystanek.
Nadjechał busik. Kierowca miał zapewne nietęgą minę zawijając na pętli i widząc kilka zwłok ułożonych na plecakach, jednak najgorsze było jeszcze przed nim, choć o tym nie wiedział. Postanowił być dzielny. I był, ale nie uprzedzajmy faktów.
Zwłoki przybrały pozycję mniej więcej wertykalną a na czele pochodu stał Benio. Był to chłop postury słusznej, jednak o twarzy cherubinka. I on pierwszy przekroczył próg zbawiennego rydwanu mówiąc:
- Jeden do Miasta Mniejszego poproszę.
- Normalny? - zapytał kierowca.
- Nie, popierdolony - wypalił Benio.
Przez tego ciula musieliśmy potem drałować 8 km z buta na PKP.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz