Szliśmy wtedy z Jaślisk przez Lipowiec i Czeremchę do chatki w Zyndranowej. Od kilku dni padał deszcz, a kiedy w końcu przestał, ziemia była nasączona wilgocią jak gąbka. Błoto na szlaku znacznie się zagęściło i odkąd zeszliśmy z ubitego traktu, jedynym odgłosem dobiegającym spod podeszew butów było „mlask mlask”… Zbieraliśmy grzyby przesiąknięte deszczówką i przeskakiwaliśmy bez butów brody na szlaku.
Szliśmy lasem, garbem górskim bez widoków. Pod butami chlupało. Jeden mój but już doznał „kontuzji”, albowiem kilka dni wcześniej odlepiła mu się podeszwa i teraz zamocowana na trytytce i otoczona szarą taśmą miała się trzymać do końca trzytygodniowej wędrówki. Błoto nie pomagało.
Doszliśmy do miejsca, gdzie na Jałowej Kiczerze szlak chatkowy odbija w prawo, w dół, ku Zyndranowej. Zarośnięty krzaczorami, z potokiem płynącym w dół zbocza, nieprzyjemny. Aż nagle wychodzimy na totalnie zrytą ciężkim sprzętem leśnym drogę, gdzie błoto sięga kolan. Przeskakujemy to jakoś, ale dalej jest jeszcze gorzej. Nie ma na czym stanąć a nogi się pod człowiekiem rozjeżdżają. Zaczynam panikować, bo buty już grzęzną a plecak wielkości szafy gdańskiej ciągnie na boki i zahacza o gałęzie. Oczyma wyobraźni widzę się z pogubionymi butami i twarzą w błocie po kostki. Z pomocą przychodzi Darek, który jakoś pomaga mi przekroczyć ten Armagedon Czarnej Młaki.
Do chatki w Zyndranowej dotarliśmy w stanie skrajnego zmęczenia. Ubłoceni niemiłosiernie marzymy tylko o jednym – o piwie. Rzucamy plecaki i uświnieni jak nieboskie stworzenia obieramy kierunek – sklep. Następnego dnia godzinę zajmuje nam doczyszczenie butów z warstw zalegającego błota.
Jestem pewna, że już nigdy nie pójdę przez Czarną Młakę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz