Jadzia w śniegach

    Oprócz Staszka konia na własność posiadał jeszcze Wiesiek. Lubił wypić, ale pił za swoje, a jak nie miał to brał konia do lasu i drewno szabrował po nocy, żeby leśniczy nie widział. Jak był stary leśniczy, zawsze się jakoś dogadali, oko przymknął, w końcu liche czasy na tym zadupiu i w leśniczówce całą zimę było czym palić. Teraz jest młody leśniczy, idealista. Za tymi, co autami i motorami rozjeżdżają leśne dukty posyła policję. I za tymi, co szabrują drewno też. W nocy jednak nie ma czasu uganiać się ani za jednymi, ani za drugimi, bo ma dwie małe córeczki i co noc do domu wraca. Wtedy Wiesiek zaprzęga konia i wyrusza do pracy. Co ściągnie, to złoży, zawsze w innym miejscu, czasem jednak zapomni, gdzie złożył i robota idzie na marne. 
    Koń Wieśka jest tak nauczony, że jak go raz popędzić na południe, to zawsze zawraca do domu. Jest to bardzo pożyteczna umiejętność, zwłaszcza gdy Wiesiek posiedzi za długo w barze i wsadzają go na wóz zupełnie nieprzytomnego. 
    Którejś niedzieli Wiesiek jak zwykle odwiózł babę wozem do kościoła. Pod świątynią co niedziela odbyła się ta sama awantura. Bo Wiesiek nie wejdzie i już. 
     - Ty taki bezbożnik jesteś, wstyd mi za ciebie! - krzyczała Wieśkowa. – Poza tym cieplej w kościele! Ty tu na mrozie zapalenia płuc jakichś dostaniesz. 
    - Od płuc jeszcze nikt nie umarł a za wiarę to ilu? – odparł filozoficznie Wiesiek i jak tylko baba znikła za wrotami kościoła, wyciągnął zza pazuchy flaszkę z tanim winem. 
    Msza trwała jednak znacznie dłużej niż opróżnianie flaszki i z ostatnim łykiem Wiesiek poczuł, że ma dziś dzień. Niewiele się namyślając, popędził konia wzdłuż drogi. Prosto do baru leżącego parę ładnych kilometrów od kościoła. Na wódkę go było stać i nawet na papierosy, bo się policzył wczoraj za dwa kubiki buka. Prawie miał skakać Małysz, to zasiadł i robił za panisko. I tak się zrobił.
   Popołudnie już było i ostry wiatr zimowy targał wierchami, gdy do baru wpadła czerwona z wściekłości czy z zimna i ledwo żywa Wieśkowa baba. Zatrzymała się w progu i nabrawszy powietrza w płuca przez chwilę zastanowiła się jakby, ale napotkawszy półżywe mętne spojrzenia Wieśkowych kompanów a samego małżonka śpiącego na zgiętym łokciu opartym o blat stołu, nie namyślała się długo. Walnęła go w łeb torebką tak okrutnie, że aż mu baranica poszybowała przez całą długość podłogi. Wiesiek ocknął się po to, by wysłuchać wiązanki tak piekielnej, jaką tylko potrafi upleść polski góralski język. Towarzystwo w loży zastygło w niemym oczekiwaniu – rypnie jej, abo nie rypnie? – na co Wiesiek uśmiechnął się rozbrajająco do małżonki ukazując jedyne pozostałe dolne jedynki. 
    - Siednij se Jadzia, toż ja twój ślubny, ja ci nie postawię?! – i chwycił ją tak, jakby na własnym weselu byli. Jadzi serce zmiękło a nieco później także i kolana, bo na wóz w żaden sposób o własnych siłach wleźć nie mogła. Chcieli ją położyć, ale się nie dała, więc posadzili ją jakoś z tyłu, tak że nogi jej z wozu majtały i opatulili workami po ziemniakach. Wieśka zaś wsadzili na kozła, zdążył jeszcze powiedzieć „wio!” i zasnął. Obudził się dopiero pod chałupą, kiedy koń zmarznięty długim wyczekiwaniem pod bliskim ciepłem zagrody zaczął parskać i rżeć na tężejącym mrozie. Wiesiek stoczył się z wozu, zaprowadził konia (choć raczej było odwrotnie) do stajni i wyzuwając jedynie gumofilce, grzmotnął się spać jak stał, w ubraniu. 
    Obudził go ziąb. Stary zegar wskazywał niemal południe. Wzdrygnął się. Bolały go wszystkie gnaty, rozsadzało łeb. Poczuł złość. Przeklęta baba, w piecu nie napalone, pewnie już pognała na ploty. Chuj z nią. Mamrocząc pod nosem przekleństwa powlókł się w skarpetach do spiżarni, odsączył wodę spod kapusty kiszonej w wielkiej dębowej beczce i wypił duszkiem. Nabrał w dłoń i napychał usta, dopóki nie poczuł, że mu lepiej. Potoczył mętnym wzrokiem po kuchni. Zachciało mu się palić. Obszukał kieszenie, ale nie znalazłszy w nich nic poza paroma zapałkami, przeklął jeszcze raz i słaniając się na nogach wrócił do izby. Zwalił się ciężko na łóżko, aż jęknęło. Nakrył się na głowę kocami i zatonął w błogiej nieświadomości. 
    Pół kilometra od sennej ostoi Wieśka pewna para turystów wyszła z lasu na rakietach śnieżnych i odkryła trupa w zaspie śnieżnej. Trup przysypany był świeżym śniegiem i gdy pierwsza chwila grozy minęła, postanowiono przyjrzeć się bliżej ciału. Wówczas okazało się, że z trupa wydobywają się jakieś jęki i pomruki. Próbowano telefonować do GOPR-u, ale brakło zasięgu dla telefonu komórkowego, toteż pan został z ofiarą pod lasem a pani poczłapała na rakietach do najbliższego domostwa krzycząc z daleka „Ratunku! Pomocy!” 
    Mateusz tkwił skulony na przyzbie chaty paląc papierosa. Na okrzyk dobiegający zza ściany modrzewiowego młodnika, wyskoczył w koszuli flanelowej na drogę i ruszył w kierunku całego zajścia. 
    - Panie! – krzyczała turystka. – Bo tam w śniegu leży ranna kobieta! Ledwo żyje! 
    Ledwo przeżyli i pozostali, bo gdy obrócono Jadzię na plecy celem identyfikacji potencjalnych zwłok, odór alkoholu tak buchnął w mroźne czyste powietrze, że prawie zwalił z nóg ekipę ratującą. Po chwili namysłu panowie wzięli nieszczęsną góralkę za ręce i za nogi i na wpół niosąc, na wpół wlokąc, zataszczyli do chaty i złożyli przy kominku. Jakiekolwiek próby przywrócenia kobiecinie świadomości spełzły na niczym. Ratujący w napięciu i zakłopotaniu popijali herbatę a ratowana długie godziny chrapała w najlepsze złożona na stole w jadalni i okryta tuzinem koców. 
    Tępy huk i bolesny jęk, a co za tym idzie stek wyjątkowo malowniczych przekleństw przerwał momenty grozy i oczekiwania. Na widok trzech par zatroskanych oczu Jadzia zbierająca się spod stołu, z którego spadła, narobiła wrzasku i zamieszania gorszego niż zjawa piekielna. Wyplątując się ze spowijających ją koców darła się: 
    - Ja wam dam skurwysyny! Związali mnie! Zgwałcić mnie chcieli! – na te słowa wyrwała pogrzebacz z paleniska i zamachnąwszy się na Mateusza, wykonała zamaszysty obrót w kierunku drzwi i wypadła z chaty jak lawina.  
    Nikt nie ruszył za nią. 
   Gdy echo zza młodnika przestało powtarzać „Wiesiuuu ratuuuuj, na miłość boską gwałcąąąą!!!”, Mateusz odważył się ruszyć na poszukiwania pogrzebacza. Bezskutecznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz