Jak Arni Chocz zdobywał

    
Był to maj. Góry pęczniały od zieleni, pluszowe jak maskotki w sklepie z zabawkami i zachęcające, by zagłębić duszę w czeluści wszelkiej cudowności przyrody, otulającej nam trudy wędrówki pod górkę o niemałym nachyleniu. Szliśmy wtedy z Arnim kotliną wymagającą nieco wysiłku. Przez błota, oślizgły stok, stękając i klnąc zaledwie na stumetrowym odcinku drogi, dobrnęliśmy do nieco łaskawszej trasy, prowadzącej wprost ku dużemu szałasowi na Średnią Polanę. Tu, złożywszy swe bety, targane od granic Wyżnego Kubina, postanowiliśmy wydrapać się na szczyt Wielkiego Chocza. 
    Podejście z każdej strony tej świętej choczańskiej góry jest paskudne, my wybraliśmy wariant optymistyczny. Do pokonania stromizny przydałyby się jednak kijki. Takie też sobie Arni wynalazł w starym jodłowym lesie. Zanim dotarliśmy do szałasu na Strednej Polanie, zdążył już jeden złamać. Dalsza droga, na szczyt pięknej i majestatycznej góry już prowadziła – można by powiedzieć sympatycznie. Na samym końcu jest skaliście i trzeba uważać, gdzie się lezie, bo po jednej stronie urwisko skalne na 1000 metrów w dół, po drugiej kosodrzewina, z której nie idzie się wyplątać.
    Wychodzimy na kopułę szczytową Wielkiego Chocza. Po lewej strome na kilometr urwisko skalne. Centralnie na środku skaliste grzędy, wyprowadzające wędrowców na szczyt Chocza. Dzielą mnie mniej więcej metry od końca trasy, kiedy zdaje się słyszeć nieporadny, błagający o pomoc głosik… 
    - Baśka…. A weź mnie tu… Ja jestem na szczycie???? 
  Na samym wierzchołku Wielkiego Chocza siedziała para turystów. Arni, w okularach przeciwsłonecznych i jedynym kijem, jaki mu się ostał podczas działań górskich, zmierzał w kierunku największej przepaści, czyli prawie kilometrowego zerwu . Na szczycie Wielkiego Chocza jest tabliczka, która oznajmia wszystkim zdobywającym, że właśnie dotarli do celu. Jest też okrągły talerz, który informuje, co widać na tej przesłynnej 360% panoramie. 
    Zawróciwszy Arniego spod największego urwiska, byłam świadoma, że oto dzieje się kolejne, spowodowane nagłym przypływem szajby przedstawienie. Na szczycie Chocza siedziała młoda, zakochana para. 
    - Baśka, gdzie ja jestem, już na szczycie? – Arni grał swoją rolę a ja połykałam śmiech. Stanęliśmy pod makietą obrazującą widok ze szczytu Wielkiego Chocza. 
   - Przeczytaj mi, co widzę – zażądał Arni. 
   Z całkowitą powagą obracałam go centymetr po centymetrze w kółko. Tu Tatry, Krywań… Tu Wielka Fatra… A i Babią Górę widać… 
    - Tak… Tak…. Tak… - relacjonował Arni obracając się na kiju. 
    Słowaccy turyści patrzyli na nas jakby mieli zwidy. Ciężko było utrzymać śmiech w zanadrzu. Słowacy nagle uciekli, zaginęli w kosodrzewinie w kierunku Luczek. W tej chwili Chocz był nasz. Otwarliśmy szampana i zwisając nogami ponad zerwami północnymi mojej kochanej góry, wznieśliśmy toast za piękną wycieczkę i z szajbą, której wyczucie znają zaledwie istoty wtajemniczone. Wypiliśmy zdrowie za góry, przyjaciół, urodziny i całe wspaniałe życie. Wieczorem przy ognisku piliśmy zielone drinki utworzone z krupnika i izotoników o dwóch różnych kolorach i uprawialiśmy szamańskie tańce. Szczyt Chocza tonący w przepastnej czerni nocy patrzył na nas z pobłażaniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz