Kujawiaczek jeden

    
Były to czasy, kiedy jeszcze w domach i mieszkaniach Internet nie był sprawą powszechną. Istniały kawiarenki internetowe, które ze znajomymi po szkole okupowaliśmy godzinami. Powszechne było wchodzenie na rozmaite chatroomy i rozmawianie o głupotach z ludźmi z rozmaitych zakątków Polski. To było coś – nawet ciężko było przesłać przez taki pokój zdjęcie, aby wiedzieć, jak druga osoba wygląda. Wyobraźnia działała a spotkania w sieci z internetowymi znajomymi stały się już chlebem powszednim, po szkole, wieczorami, byle pogadać. 
    Zaprzyjaźniłam się w tamtym czasie z pewnym chłopakiem z Kujaw. Połączyło nas wielogodzinne gadanie o muzyce i polubiliśmy się. Czas płynął aż w końcu padło sakramentalne „spotkajmy się w realu”. Zaproponowałam wyjazd w góry, na neutralny grunt, do mojego wówczas niespaczonego góralską żądzą pieniądza, przyjaznego i kameralnego Zakopanego. Załatwiłam noclegi, ogarnęłam dojazdy, pojechaliśmy. 
    Spotkanie nastąpiło na dworcu PKS, gdzie może niektórzy pamiętają charakterystycznego pana zapowiadającego przez megafon tak niewyraźnie, że ciężko było zgadnąć, do którego autobusu pasowało by wsiąść… Drugi charakterystyczny pan sprzedawał w lokalnym kiosku gazety i inny szmelc a każdy sprzedawany produkt oraz wydawane pieniądze kładł na drewnianej desce do krojenia z długą rączką, albowiem od okienka do stanowiska sprzedawcy było chyba z półtora metra. W kiosku zawsze leciał jazz… 
    A więc turysta z Kujaw przybył przed 11:00 i wygłosił: 
    - To kiedy idziemy na Rysy? 
   - Spokojnie – odparłam – nie idziemy na żadne Rysy jak ty nigdy w górach nie byłeś. 
    Nazajutrz poszliśmy do Doliny Kościeliskiej. Bardzo się podobało. Do tego stopnia, że kiedy mój Kujawiak zobaczył stado baranów przy bacówce, bezpardonowo przeskoczył ogrodzenie i puścił się w te owce. 
    Poszedł w te barany jak dzik w żołędzie. Biedne zwierzęta uciekały w popłochu, zza ogrodzenia darł się i przeklinał baca a Kujawiak szalał jak nawiedzony po hali bo, jak później się przyznał po zebranym opieprzu, nigdy wcześniej nie widział na żywo baranów… I co tu z takim zrobić?... 
    W drodze powrotnej z Doliny Kościeliskiej postanowiłam, że pokażę Kujawiakowi Wąwóz Kraków, przepiękne wapienne formacje oraz jaskinię Smocza Jama, która charakteryzuje się tym, że trzeba do wylotu wejść po drabince a w środku trzeba posiłkować się łańcuchami, żeby nie pośliznąć się na śliskim i stromym gruncie. Podchodzimy zatem pod kilkumetrową drabinkę prowadzącą do wylotu jaskini. 
    Wchodzę pierwsza i czekam. Patrzę w dół a tam rozgrywa się dramat. Kujawiak wlazł na trzy stopnie drabinki, spojrzał w dół i… zastygł w bezruchu… Przytulił czoło do jednego ze szczebli i nie rusza się. Wołam go po imieniu, nie odpowiada, ledwo trzy metry ode mnie. Kiedy odkleja czoło od drabinki widzę trupioblade oblicze i nogi mu się trzęsą. 
    - Nie dam rady. Chyba mam lęk wysokości – oznajmia. 
    I co ja mam teraz kurwa z takim zrobić? 
    Złażę w dół, okrakiem przez zwieszonego delikwenta, po nim, cudem łapiąc drabinkę i pomagając mu. przełożyć na trzy dolne szczeble to ręce, to nogi. Uff, jakoś się udało. Schodzi i jest blady, przezroczysty i przerażony jakby ducha zobaczył. Na miękkich kolanach dociera na kwaterę. To by było na tyle gór. Od tej pory plątaliśmy się dolinami i po barach. 
    Na Rysy oczywiście nie poszliśmy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz