Magda zaczęła palić kiedy odszedł On. Piłyśmy wódkę wiśniową na przyzbie, chociaż trzymał lekki mróz, ale dom był stary, drewniany i nie paliło się papierosów w środku, żeby przypadkiem nie spowodować pożaru. Paliłyśmy skręcane papierosy i kaszlałyśmy nie wiadomo czy przez gryzący w gardło tytoń, czy przez zaciąganie się mroźnym powietrzem. Im dłużej ona zżymała się na mężczyzn, tym mocniej czułam, że mężczyzny potrzebuję. Kiedy jej już ulżyło na duszy , mnie z kolei dopadała melancholia i tak w kółko. W babskim piciu zupełnie nie ma sensu.
Była Wigilia i czekaliśmy cały dzień, aż choinka ścięta w młodniku przed południem odmarznie. W domu pachniało żywicą i życiem. Topniejący śnieg spadał z zielonych gałęzi i spływał strużkami wody pomiędzy deski podłogi w kierunku drzwi, jakby potajemnie usiłował uciec z powrotem do lasu. Udawaliśmy, że nie lubimy świąt i że wcale ich nie ma, choć kolacja złożona była z 12 potraw i łamaliśmy się opłatkiem. Każdy z nas uciekł od czegoś na dole i tylko Magda nie chciała być tu dziś, choć musiała, zobligowana do pilnowania tego domu zasypanego odmętami puszystej bieli.
Po kolacji Michał przyniósł wódkę i Magda zrobiła awanturę. Mieliśmy nie pić w święta.
- Pierdolić święta! Zjedli my, tero trza przepić bo pali rura! – i wali łokciem w dno butelki.
- Nie trzeba nam było dawać gorzałki pod choinkę – przygaduje Marcin.
Magda wyniosła się trzaskając drzwiami i nie chciała już nikogo wpuścić do siebie. Jej dwa psy beztrosko obgryzały choinkowe ozdoby z masy solnej. Usiedliśmy przy kominku i od ciepła wódka szła i w nogi i do głowy. Przez chwilę pomyślałam, że nawet jest mi tu dzisiaj dobrze, a zaraz potem, że nie ma właściwie takiego miejsca, w którym właśnie teraz chciałabym być.
Najlepiej żeby „dziś” w ogóle nie było…
Jesienią przyszły wilki. Skąd? Nie wie nikt. Wyniosły się tak dawno temu, że nikt już nie pamięta. A teraz przyszły znów. Co dnia późnym wieczorem wataha przemyka koło chaty i biegnie lasem w poszukiwaniu krwi. Wieczory nadchodzą prędzej i każdego dnia Magda zamyka psy w domu coraz wcześniej. Boi się, że urwą się za watahą i zostanie z nich mokra plama na pierwszym śniegu. Nie wychodzi też na papierosa dalej niż do wiatrołapu. Co wieczór Budrys warczy na drzwi odcinające go od podwórza, na którym spędza swoje psie życie. Magda zastyga z pędzlem w dłoni nad swoimi mandalami, nieruchomo, w bezdechu.
- To tylko wilki – mówię.
W barze gadają o tym jednym samotnym, co wielki taki i wyliniały dziwnie. Ludzi się nie boi. Antek z widłami na niego szedł, kiedy mu przed otwartą zagrodą siedział, prawie go przekłuł, tak blisko byli od siebie. Dopiero wtedy zwierz odwrócił się i zupełnie obojętnie odszedł. Antka baba pod kapliczką do zmierzchu zdrowaśki odprawiała. A jak jechał autobus na koniec wsi, przebiegł przez drogę z sarną w pysku. Trop ma wielki prawie jak końskie kopyto. Konia pewnie też by upolował. Hybryda pewnie jakaś, do ludzi podchodzi.
Bar pustoszeje zanim zapadnie zmierzch. Każdy wraca do swojej zagrody, żeby się po ciemku nie spotkać ze złym . Wiesiek co noc ścieli sobie w stodole przy koniu. Bo tylko konia ma, tak jak i koń ma tylko jego. Jest jeszcze pies, ale z psa tyle pożytku że jedynie zaszczeka. Albo ze strachu ściśnie mu gardło i wtuli się pomiędzy Staszka i końskie kopyto, pod derkę, byle dalej od lasu, którym zdążają bezszelestnie te złotookie upiory…
Zanim ziemia zmarznie na dobre i wróci kolejna zima, nie będzie już strachu. Basiora ukłusowali, ci rzeźnicy z drugiej strony góry. Przyszli do baru pochwalić się wypchanym łbem. 80 kilo ważył, gadają i piją jedną wódkę za drugą. Nareszcie będzie utarg i bar się odkuje.
Wieś zaczyna spać spokojnie. Bo wiadomo, że wataha to nic nie zrobi człowiekowi. Tylko szkoda, że rykowiska w tym roku nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz