Między drogą z Komańczy a bramą Lackowej

    
Była jesień. A raczej nadchodziła małymi krokami, trochę niespiesznie i jakby opieszale. Jeszcze babie lato wisiało w powietrzu, jeszcze doskwierały upały. Wędrowaliśmy od Bieszczadów po Beskid Niski z tobołami na plecach, z wiatrem we włosach, trochę na stopa, trochę pieszo, nigdzie nam się nie spieszyło, bo i nie miało dokąd a czas nam sprzyjał. Został za nami doniosły Bieszczad i wkroczyliśmy w krainę łagodności – niewysokich gór, rozlanych na ogromnych przestrzeniach łąk i pastwisk, szerokich dolin bez końca, do krainy bezkresnej ciszy – w Beskid Niski.
    Dotychczas nie byłam świadoma, dokąd podążam. Uświadomiły mnie opustoszałe doliny, które niegdyś tętniły życiem, przydrożne krzyże – łamane krzyże, ogrom pustki i jakiejś dziwnej nieśmiertelności w tym wszystkim. Wiecznej pamięci o wygnanych stąd ludziach. O pomordowanych przez UPA. Stałam na cerkwisku i łzy dławiły gardło – ileż ludzi tu leży na tym zapomnianym skrawku ziemi, gdzie panoszy się bluszcz i tylko szczątki nagrobków wyrastają ponad ziemię…
    Uczyłam się czytać ikonostas… Nad wsiami wznosiły się banie cerkwi, majestatyczne i tak dotąd nieznane… Jakby odwieczne.
    Szłam pustymi dolinami, gdzie martwymi oczodołami spoglądały na mnie okna dawnych PGR-ów.
    I wszędzie te krzyże przydrożne, jak na drodze z Wyszowatki do Radocyny…
    Tu byli kiedyś ludzie, dziś tylko hula bezimienny wiatr.
    Nie zliczę tych mijanych Jezusów na łamanych krzyżach. W błotach Beskidu Niskiego wbite nagrobki czasów Wielkiej Wojny. Na jednym cmentarzu pochowani ludzie różnych wyznań. Kiedyś żyli tu obok siebie, Łemkowie, Polacy, Żydzi, Cyganie. Dało się. Dziś to tylko wspomnienie.
    Nie idzie się w Beskid Niski, by zdobywać góry. Tu całe jestestwo skupia się w dolinach. Zapomnianych, zagarniętych przez przyrodę, cichych jak nic innego na świecie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz