Pejzaże harasymowiczowskie

    
Lato pęczniało upałem. Dni były dłuższe i czystsze niż dusza uwolniona od trosk i przekazana górom na choćby kilka wolnych dni – niezważająca na płynący czas – nie było wówczas Czasu… Działo się bądź nie, miary żadnej w tej filozofii upływających minut czy godzin nie mierzył nikt i nic w tym zakłóceniu porządku wszechświata nie było w stanie zliczyć ani kontrolować. Codzienność, spowszedniała i wyregulowana tembrem pracy czy obowiązków dnia powszedniego odmierzanego jak metronomem tu, w górach, w chacie, wśród znanych do ostatniej szczapy dorzucanej do paleniska – nie miały tu dostępu. Tu panował inny świat – poza granicami codziennej monotonii obowiązków i nawet zegar nie miał tu nic do powiedzenia. Nikt o to nie dbał i wyłączało się święte radio przymusu. To był komfort, na jaki zasługiwał człowiek styrany na co dzień kalendarzem wypełnionym do ostatniej minuty obowiązkiem pędzącym kolejny obowiązek i nagonką narzuconą przez życie. Każdy ma swoją drogę przez krzyże i kresy wytrzymałości. Każdy musi odpoczynek zamienić w litanię bez początku i końca, zapomnieć, że istnieje coś tak abstrakcyjnego jak czas i tylko oczyścić się w bezmyśleniu i spontaniczności, choćby to była chwila. Ale ta chwila dawała oczyszczenie. Reset. 
    Tak też było latem, gdy dni są najdłuższe a wieczory kończą się o 5 rano. Dogasało jeszcze ognisko, przy którym ostatni wykonawcy, sterani życiem i wolno w żyłach płynącym nektarem bogów, ledwo trzymając się na nogach, podjęli życiową decyzję złożenia głów do snu. Ani się obejrzeliśmy, tkwiąc za stołem w cieplutkiej, choć dawno wygasłej kuchni, kiedy minęła ta piąta rano i kolejny kieliszek lany „do zgięcia”, czyli do jednej trzeciej należności naczynia, przepity słodką herbatą zaczerpniętą wprost z gara, uprzyjemnił końcowy etap czuwania nad rozbrykaną i rozśpiewaną fałszywie ekipą dogorywającą i witającą kolejny upalny dzień – a raczej żegnającą dzień poprzedni. Wszyscy czuli się wówczas szczęśliwi – choć na chwilę. 
    Nie byliśmy pijani. Byliśmy upojeni. Zmęczeni, aczkolwiek szczęśliwi. Wspominaliśmy ludzi, stare dobre dzieje, śpiewaliśmy piosenki, które prezentowały się gorzej jak na Eurowizji. I nagle, gdy słońce sierpniowe zaczęło podnosić łeb sponad palisady lasu, powzięliśmy decyzję – trzeba złożyć styrane głowy choć na kilka godzin w śpiwory, by rozpocząć kolejny dzień, który już od kilku godzin nastał – nową energią i nowym „resetem”, póki nieubłagany czas nie wydrze nam tej chwili. 
    Wyszliśmy na przyzbę. Ognisko już dogasało. Czterej panowie uznają, że chce im się siku. W jednej sławojce wszyscy się nie zmieszczą, toteż rozchodzą się w cztery strony świata, z niewiadomych przyczyn gwiżdżąc „Most na rzece Kwai”. A ja tymczasem, paląc papierosa na przyzbie odkrywam, że jeden z towarzyszy nocnej podróży znikąd - donikąd, dorwawszy gitarę porzuconą pod ogniskiem, która ma już tylko trzy nylonowe struny zamiast sześciu, zaczyna śpiewać pieśń… Na jednym oku ma swą znamienitą czerwoną plamę pękniętych z niewyspania i może też z przepicia krwinek. Trzy struny wystarczają. Ci tam w modrzewiach i innych krzaczorach gwiżdżą sobie motyw filmowy. A ja mam tu recital na trzech strunach. Czapka z daszkiem, w pół przymknięte oczy, nie szkodzi, że struny pozrywane, „Pejzaże harasymowiczowskie” o 6 rano na przyzbie… Na dobranoc… 
    „I był Beskid i były słowa... 
    Zanurzone po pępki w cerkwi baniach...rozłożyście złotych…” 
    Z krzaków okolicznych powróciły zwłoki nadające się jedynie do złożenia w trumnach śpiworów chociaż na godzinę, dwie… Lato o 6 rano już zapowiadało rzeźnię temperaturową. Most na rzece Kwai ucichł, zdecydował, że kilka godzin snu przyda nam się każdemu. Ognisko dopalało się z wolna… Natenczas jeden z prowodyrów, korzystając z otwartych na oścież okien ze względu na upał, zzuł folijkę z papierosów i przytykając ją do ust począł wyśpiewywać „Kiedy ranne wstają zorze…”
     Przekleństwa i przeróżne artefakty rzucane przez okienko poddasza utwierdziły nas w przekonaniu, że dzień kolejny musi nastąpić w momencie, kiedy prześpimy choć 2-3 godziny. Dni wolne w górach, w miejscu wolnym od jakiejkolwiek psychicznej obróbki, rządzą się swoimi prawami. Bądźmy wolni, jakiekolwiek miałoby mieć to konsekwencje… Jednak nie przeszkadzajmy ludziom, może inni mają swoje sentencje i wiarę w kogoś lub coś, czego my zgłębiając przez lata swoje szajby, nie jesteśmy w stanie dostrzec albo się z tym wszystkim utożsamić. Szanujmy się nawzajem a nasze szajby niech pozostaną w zawiłym kręgu….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz