Pianista

    
Mówili tak na niego, bo jakby mieli inaczej?... Kiedy wypił parę kieliszków wódki, które zawsze ktoś mu z litości postawił, bądź o jedno piwo za dużo, bębnił palcami po stole w rytm tylko sobie znanej melodii. Bo choćby w barze grało radio, szafa na monety, czy jak od niedawna program muzyczny z kablówki, jego melodia płynęła zupełnie osobnym, jemu tylko znanym torem, za bezgłośnym przyzwoleniem wszechświata, linearnie i w zgodzie z jego porządkiem. Wygenerowana w głowie pokrytej skołtunionym wiechciem szarobrunatnych włosów, przesączona przez nieskomplikowany umysł, zmutowana i przetwarzana w całkowicie niepojęty sposób materia muzyczna zdawała się scalać jego wyschniętą na wiór postać w niewiarygodny monolit. Przejezdni patrzyli z rozbawieniem i pobłażaniem jak bezgłośnie poruszając ustami udawał, że śpiewa i w niejednej głowie zabłysła pełna konsternacji myśl – a może to jakiś dawny muzyk z zawieszonych w dymie krakowskich knajp jazzowych, może mu nie wyszło, zgubił się gdzieś po drodze i teraz dopełnia swej groteski na blacie stołu upaćkanego kółkami po mokrych flaszkach? A może miał w domu jakiś telewizor, w którym spodobało mu się jak grają pianiści, po czym po pijaku zamieniał się dla żartu w jednego z nich? 
    Wyprostowany, niemal elegancki, w szarej koszuli z podwiniętymi rękawami, rozkołysany i zataczający sobą kręgi nad wyimaginowaną klawiaturą sam był muzyką. Ta radosna ekspresja znajdowała ujście w kabaretowych ruchach, mimice twarzy porosłej szpakowatą brodą, puszczaniu oka do mimowolnej publiczności, podśmiewaniu się do dziewczyn, do umęczonych facetów w granatowych waciakach, do pani Zosi za barem, usmarkanego dzieciaka od Zięby… Świat wewnątrz świata, bezwolna, niewinna gwiazda, pan wieczoru, uprzejmie i dystyngowanie głoszący bębnieniem w stół – jestem, dla siebie, dla was i będę teraz, zawsze, amen… 
    Czasem zdawało się, ze ktoś się zasłuchał w to bębnienie, śledzi wzrokiem majestat długich palców błądzących po skraju stołu. W bezgłośnym ruchu spierzchniętych warg zdawał się odczytywać ulotne, spamiętane z dawnych lat melodie, dawał się ponieść chwilowej nostalgii, efemerycznym wyobrażeniom. To, co grało w duszy Pianisty, nie mogło jednak współgrać z innymi duszami… Ta dusza miała swoje własne alter ego poza światem, z którym przyszło jej się docześnie zmierzyć. To pozornie nic nie znaczące pukanie po stole rozweselało skulonych po kątach mężczyzn owiniętych w filcowe kurtki, nabierało doniosłości. Pianista był pozytywnym elementem codzienności a oni – zbyt dumni i prości, by rozpoczynać miedzy sobą dysputę, czy on tylko zmyśla, czy tez powinni wiedzieć, co tez wygrywa na przyprószonym popiołem z popularnych stole, przy którym dokonywały się mniej lub bardziej doniosłe celebracje monotonii. Nikt nie podjął dyskusji, bo tak naprawdę nikt nie miał odwagi się przyznać, dlaczego nie wie i właściwie że go to nie obchodzi, jak to się stało, ze Pianista jest głuchoniemy…? 
    Podobno miał jakąś rentę. Podobno miał też i matkę, ale widywano go samotnie, w barze z paczką pomiętych papierosów bądź pod sklepem o siódmej rano. W wyblakłym worku chleb i kawałek kiełbasy, szybka zrzutka na wino przerzucane z ręki do ręki, bo zimno, oddechy parują nad szyjką butelki i wszystko co dobre szybko się kończy. Każdy odwraca się w swoją stronę i odchodzi czekając aż zdarzy się dzień. 
    Chodził środkiem ulicy i jak zwykle trąbił na niego autobus wiozący tych bardziej zatwardziałych do pracy w kopalni. Przywozili większe wypłaty niż ci z lasu i nie zaglądali do baru, żeby nie musieli się dzielić. Ich żony nosiły kolczyki a po alkohol jeździli do miasta, do supermarketu, zadzierając głowy na wyższe półki, których we wsi po prostu nie było. Autobus trąbił a Pianista i tak lawirował środkiem pasa, dopiero pęd powietrza wzburzony cielskiem pojazdu, smród spalin i pyłu ze Śląska pokrywającego szyby i karoserię wtłaczał go w pobocze wystraszonego, zdezorientowanego. Autobus znikał za zakrętem wąskiej drogi a Pianista jeszcze wymachiwał za nim na pomstę kijem, na którym wsparty odciążał bolącą po dawnym zwichnięciu nogę. To była zima, taka szara i bez śniegu, za dużo wypili i poleciał ze schodów. A potem trzeba było przedeptać jeszcze te kilometry i kamienną ścieżką w górę, do domu, w las pełen czujnej ciszy wypełniającej wszystko dookoła. 
    Czasem ktoś po znajomości dawał mu jakąś robotę. Z wiklinowym koszem siedział na jabłoni, malował komuś płot, to znów ładował z Ziębą boazerie zamówione przez klienta na pakę stara. Dostał dychę albo dwie, piwo do ręki i jeden dzień przynajmniej nabierał znaczenia. Co robił, kiedy go nie było? Nie wiedział nikt. Może właśnie kończył światowe tournee po wszelkich okolicznych wsiach…?
    Trzeba było z nim rozmawiać w jego własnym języku, który znał tylko on sam. Pokazywał na migi i należało się domyślać, o co chodzi w tej całej pantomimie. Zdawało się, że trochę czyta z ruchu warg, bo śmiał się i kiwał głową, jakby rozumiał. Konwersacja stawała się jednak kłopotliwa w chwili, gdy nie rozumiało się zadanego przez niego pytania. Pod naporem spojrzenia dużych, ciemnych oczu wyczekujących odpowiedzi coś w człowieku truchlało i obie strony bolał brak porozumienia. Można było wyjąć kartkę i długopis, tak byłoby prościej. Nikt jakoś nie miał przy sobie. 
    - Jak masz na imię? – pytam. 
    Nie zrozumiał. 
   Latem do wsi przyjechała grupa młodych ludzi. Rozbili namioty nad rzeką, przy bobrowych żeremiach i leśniczy kazał im się natychmiast stamtąd wynosić. Wynieśli się i zakotwiczyli niedaleko baru. Wieczorem słychać było stamtąd śpiew a dolina wcięta w zielone od buków gronie niosła szmer gitar błotnistymi traktami, ponad potok, ponad spowolniałe i wyprane z emocji dnie spalane na popiół bezlitosnym słońcem. Któregoś takiego dnia zasiedli pod spłowiałymi parasolami i rozdzwoniły się głosy, śmiech i kolejne opróżniane butelki. Dziewczyny nosiły kolorowe bransoletki, okulary przeciwsłoneczne i piły wino, takie za dwanaście złotych. Chłopcy mieli długie włosy i opalone twarze. Łyskali zębami, snuła się mnogość historii, jakby w przeciągu swojego młodego życia widzieli i doświadczyli już wszystkiego i naraz gwałtownie, w jedną godzinę chcieli opowiedzieć sobie wszystko naraz. Palili red whity i wyglądali jak ludzie nie posiadający w życiu absolutnie żadnych trosk. Dziewczyny śmiały się głośno i piskliwie i wobec tej feerii barw i dzikości wtłoczeni w kąty przygarbieni, zapatrzeni bezmyślnie w ekran telewizora mężczyźni ze wsi wyglądali jak miniatury ludzi ulepione z szarej rzecznej gliny. Z wyjątkiem Pianisty. 
    Przygląda się spod baru młodej, kolorowej ekspresji w skupieniu, jakby analizował każdy ruch – palców przemykających w długich falach kasztanowych włosów, ust zaciśniętych na czubku słomki, nerwowego podrzucania kolana, odrzucania głowy do tyłu w tembr niedosłyszalnego śmiechu. Zdaje się, że mimo swej ułomności jest jedyną osobą zdolną zrozumieć cokolwiek z ich rozmów, dopasować do nich naiwnością, wtłoczyć siebie w ich formę radości. Uśmiecha się ukradkiem, jakby coś zrozumiał, jakby nauczył się czegoś nowego i teraz w myślach powtarza to po stokroć, aby przezwyciężyć ulotność, aby nie zapomnieć. A może właśnie coś sobie przypomniał? Może też kiedyś miał taką dziewczynę z błękitną bransoletką i śmiechem wzbijającym pod spazmatycznie rozpalone niebo? 
    Nagle zrywa się gwałtownie, wywracając wysoki stołek barowy, który z hukiem ląduje na posadzce.     - Bój się Boga ty niemowo! – pani Zosia wytacza się zza baru i z ciężkim stęknięciem ustawia stołek na swoim miejscu. Wodzi wzrokiem za Pianistą i przez moment jakby chciała coś jeszcze dodać, ale macha tylko ręką ze zrezygnowaniem i wraca do przerzucania kolejnych stron gazety. 
    Długowłosy chłopak przy stoliku odwraca się na dźwięk przewróconego krzesła, ale widzi tylko wytartą szarą koszulę i równie szarą twarz powyżej. W twarzy przyjaźnie i niemal uroczyście lśnią ciemne oczy. Zanim ktokolwiek nadąża, by zaprotestować, Pianista już siedzi obok i głaszcze dłonią mahoniowe, połyskliwe pudło gitary opartej o stół. Świat przestaje istnieć. Pytanie zadane palcem i uniesionymi brwiami – mogę? Przy stoliku cisza i kilka par oczu wpatrzonych w niego pytająco. Skinienie głowy. 
    Długimi, kościstymi palcami dotyka gitarę tak delikatnie i namiętnie, jak demagog dokonujący ostatniego stworzenia wieńczącego jego dzieło. Bada szorstkość strun, stuka knykciem w pudło. Gitara oddaje rezonans. Uradowany postukuje w różne miejsca wszystkimi knykciami, to znów opuszkami palców, ten sam rytm, raz-dwa-trzy… raz-dwa-trzy… Jak na meczu, jak histeryczny walczyk… Przytupuje nogą i podkrążone oczy śmieją się radośnie. Patrzą oniemieni jak wyciąga z kieszeni jakiś kamyk i zaczyna grać. Nie zna akordów, ale chwyta różne struny gdzie popadnie i uderza wciąż to raz-dwa-trzy… odrywa opuszki od strun i w zapamiętaniu, z zamkniętymi oczami oddaje się uczuciu mrowienia, gdy wybrzmiewające dźwięki zastygają w bezruchu na progach. Są teraz jednością, scaleni poprzez absolutną sprzeczność. Jedno zostało powołane do życia, by wydobywać z siebie dźwięk, drugie nie jest temu zdolne. Dokonuje się przedziwna symbioza przywoływania życia do jego własnych reguł, tu, pod rozżarzonym niebem, w okruchu cienia dzieje się cud uzdrowienia. Brudny blat stołu nie odda dźwięku wrażliwym opuszkom palców. 
    Rozedrgane struny nadają sens dotykowi. Gitara jest rozstrojona, ale przecież jemu to nie przeszkadza. Wydłubuje znów z kieszeni jakąś zapałkę, potem spinacz, i znów to samo raz-dwa-trzy i wsłuchuje się poprzez dotyk w ten czuły instrument… Długowłosy chłopak podaje mu piórko do gry. Raz-dwa-trzy… raz-dwa-trzy… Uśmiecha się z uznaniem, wyciąga kciuk i porozumiewawczo mruży jedno oko. Jest OK. 
    - Wariat – kwituje pani Zosia. 
 
    Był grudzień. Pianista siedział w kącie pod telewizorem zawieszonym u powały i wygrywał swoje niedosłyszalne melodie na lepkim blacie stołu zaprószonym popiołem z papierosów. Nadawali Teleekspres i Pianista malowniczo przygrywał Smoktunowicz pod jej wyważony dziennikarski ton. Zwrócony twarzą do całego baru, zdawał się opowiadać całym sobą jakąś ciekawą bajkę ilustrowaną migawkami z kraju i zagranicy. Poruszał ustami, jakby śpiewał, kolebotał się z lewa na prawą i łypał oczami na ludzi, dając do zrozumienia, że ten właśnie fragment recitalu skierowany jest do tej a nie innej osoby. Trzech górali w drelichowych kurtkach i gumofilcach popijało wódkę z piwem. Tępo wpatrzeni w ekran telewizora, zmęczeni świętami i zimą nie dającą zarobku w lesie, palili jednego klubowego za drugim, odburkując do siebie wzajemne „Zdrowie!” Pianista przygrywał im dziarsko do kielicha. 
    Weszła grupka dzieci niosąc na ręku własnoręcznie wykonaną z kartonów i oklejoną sreberkiem szopkę. Najwyższy chłopiec usiłował kręcić osadzoną na długim kiju gwiazdą betlejemską, która, choć oporna we współpracy, wyglądała nadzwyczaj majestatycznie. Na czapkach i ramionach dzieci przyniosły świeży śnieg, który nie przestawał padać od kilku dni. Pianista przerwał swój koncert i rozradowany złapał się za głowę śmiejąc się bezgłośnie, w szerokim uśmiechu odsłaniając przetrzebione, poczerniałe uzębienie. Pani Zosia za barem klasnęła w ręce i natychmiast wyciszyła pilotem telewizor. Jeden z górali ocknął się na to zahipnotyzowany obrazami i wódką, strząsając sobie wiszący popiół z papierosa na spodnie. 
    - Co jest kurwa… Zośka! Co z tym głosem?! 
    Dzieci zaczęły śpiewać „Lulajże Jezuniu”. Spojrzenia styranych życiem mężczyzn przeniosły się na dostojne, melancholijne twarzyczki w oprószonych śniegiem kapturach. Czas jakby się zatrzymał na uroczystych dziecięcych twarzach. Czyste głosy niosły za sobą melancholię. Pianista dyrygował. Wciśnięci w kąt loży powleczonej brunatno czerwoną imitacją skóry, popatrzyliśmy na siebie z Mikołajem tak, jakbyśmy mieli właśnie przełamać się opłatkiem jeszcze raz, mniej nieudolnie niż dwa dni wstecz, bełkocząc nieskładne i byle jakie życzenia. Było już Szczepana, jednak święta jakby właśnie nadeszły, w tym momencie, na kilka minut, dokładnie tyle, ile trwała dziecięca kolęda. I nagle było po wszystkim. 
    Pani Zosia i Pianista bili brawo. Ocknęłam się w momencie, kiedy zakręciła się w oku łza. Dzieci dostały batoniki i jakieś drobniaki od zgromadzonych i z dzikim tumultem, zupełnie nieadekwatnym do wyśpiewanej przed momentem melodii, wypadły po schodach na ulicę. Telewizor odzyskał głos. Pianista wychylił kieliszek wódki podany mu przez górala z sąsiedniej loży. Wypił, skrzywił się teatralnie i pomachał ręką przed nosem, jakby odganiał jej zapach. Ktoś postawił mu piwo i chwiejnym krokiem przestąpił do stolika pijącego towarzystwa.      
     - I po świętach – powiedział Mikołaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz