Było piękne deszczowe lato. Wybrałem się do Stacha - samotnie. Jakoś nie miałem ochoty na towarzystwo. W ciepłej kuchni przegadaliśmy ze Staszkiem pół nocy. Nawet chyba coś golnęliśmy nasennego, bo w chacie pusto i Stach mógł se pozwolić. Ranek przywitał mnie deszczem tłukącym się o parapet. Kominek na sypialni dawno wygasł i tylko zabłąkane języczki ciepła otulały mnie tocząc się bezwiednie z kuchni do kominkowej.
Aha - Stachu już rozpalił pod kuchnią. Rozbebeszyłem mój śpiworowy kokon i stawiłem się karnie gospodarzowi przy suto zastawionym stole. Jajecznica z boczkiem i cebulą smakowała wybornie. Ziołowa herbata gotowana na blasze pieca również. Spakowałem graty i chciałem zapłacić za gościnę. Nie przyjął, wręcz się obraził na tę propozycję. Może potrzebował rozmowy z kimś w środku tygodnia, w tę szarugę za oknem.
Ruszyłem w dół zostawiając za sobą niknące we mgle kontury chaty i ujadającą Arę. Cel był prosty. Zejście szlakiem na Przydawki do najbliższego busa. I do baru na kufel umilacza chwil powrotnych. Nie wiedziałem jeszcze w co się pakuję.
Docieram. Klamka, schody i Pani Jadzia za bufetem. Zamawiam sobie piwko, bo do najbliższego busa prawie godzina oczekiwania. Siadam na kanapie na tyłach baru. Sączę powoli. Ma mi starczyć na godzinę. Nagle słyszę złowrogie...
- Dobry.
Zerkam zaniepokojony i widzę potężną postać z siekierą w jednej łapie i kuflem piwa w drugiej.
- Dobry - odpowiadam.
- Skund idzies?
- A od Stacha.
- Łod Staska K.? Jo go znom. Un u nas we wsi mieszkoł. A tera sie wynius do tej swoji chaty. - Co pijes? - Piwo? - Eeeeeee!!! Jadźka dejze nom tu po pińsiont!!!
No to mam przesrane, myślę sobie. Walimy z Cześkiem po lufie i zapijamy piwem. Nagle głowa zakutana w wielką futrzaną czapę zadaje pytanie.
- A skund żeś?
- No z Andrychowa.
- To jo znom. Jo żem tam do fabryki chadzoł jak jesce pracowała. I dziewuchę żem tam mioł. Jadźka dejze nom tu po pińsiont!!!
I tak od słowa do słowa i od lufy do lufy... Trzy godziny poźniej złapałem ostatniego busa na Żywiec. Jakim cudem w Żywcu wsiadłem do pociągu do Bielska-Białej, jakim cudem się przesiadłem do ciufy na Andrychów, nie wiem. Świadomość odzyskałem w Kętach...
Aha - Stachu już rozpalił pod kuchnią. Rozbebeszyłem mój śpiworowy kokon i stawiłem się karnie gospodarzowi przy suto zastawionym stole. Jajecznica z boczkiem i cebulą smakowała wybornie. Ziołowa herbata gotowana na blasze pieca również. Spakowałem graty i chciałem zapłacić za gościnę. Nie przyjął, wręcz się obraził na tę propozycję. Może potrzebował rozmowy z kimś w środku tygodnia, w tę szarugę za oknem.
Ruszyłem w dół zostawiając za sobą niknące we mgle kontury chaty i ujadającą Arę. Cel był prosty. Zejście szlakiem na Przydawki do najbliższego busa. I do baru na kufel umilacza chwil powrotnych. Nie wiedziałem jeszcze w co się pakuję.
Docieram. Klamka, schody i Pani Jadzia za bufetem. Zamawiam sobie piwko, bo do najbliższego busa prawie godzina oczekiwania. Siadam na kanapie na tyłach baru. Sączę powoli. Ma mi starczyć na godzinę. Nagle słyszę złowrogie...
- Dobry.
Zerkam zaniepokojony i widzę potężną postać z siekierą w jednej łapie i kuflem piwa w drugiej.
- Dobry - odpowiadam.
- Skund idzies?
- A od Stacha.
- Łod Staska K.? Jo go znom. Un u nas we wsi mieszkoł. A tera sie wynius do tej swoji chaty. - Co pijes? - Piwo? - Eeeeeee!!! Jadźka dejze nom tu po pińsiont!!!
No to mam przesrane, myślę sobie. Walimy z Cześkiem po lufie i zapijamy piwem. Nagle głowa zakutana w wielką futrzaną czapę zadaje pytanie.
- A skund żeś?
- No z Andrychowa.
- To jo znom. Jo żem tam do fabryki chadzoł jak jesce pracowała. I dziewuchę żem tam mioł. Jadźka dejze nom tu po pińsiont!!!
I tak od słowa do słowa i od lufy do lufy... Trzy godziny poźniej złapałem ostatniego busa na Żywiec. Jakim cudem w Żywcu wsiadłem do pociągu do Bielska-Białej, jakim cudem się przesiadłem do ciufy na Andrychów, nie wiem. Świadomość odzyskałem w Kętach...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz