Pisarka

    
Na chałupę zadzwonił telefon. O tyle ważny, że dzwonił sam Kierownik. Informacja przekazana przez niego zdawała się być wagi co najmniej państwowej. Otóż do chaty w dniu dzisiejszym, dowieziona na górę transportem terenowym przybyć miała ważna osobistość – mianowicie pani pisarka z Warszawy, pragnąca w ciszy górskiego zakątka zaczerpnąć natchnienia i napisać swą kolejną książkę. Polecono nam wysprzątać porządnie mały pokoik na piętrze i oczekiwać gościa. Po południu zajechała terenówka. Zaciekawieni, przyglądaliśmy się jak wytacza się niezgrabnie z wielkiego auta drobna acz korpulentna blondyna. Potoczyła wzrokiem dokoła, omiatając dwie stare drewniane chałupy, huśtawkę, palenisko i zadaszoną wiatkę, po czym wydała z siebie okrzyk: 
    - Jezu, jak tu pięknie!! 
   Popatrzyliśmy po sobie niepewnym wzrokiem, cóż wszakże mogło być tu aż tak pięknego, by wzbudzić zachwyt pani ze stolicy, lecz nam to wszystko już pewnie na tyle spowszedniało, że być może nawet przerzedzony las i wyliniała trawa stanowiła powód do zachwytu. Pani Pisarka najwyraźniej oczekiwała, że podejmie ją jakiś lokaj, tymczasem kierowca wyrzucił przed chatę walizkę i stertę siatek, po czym zawinął zakręt i odjechał w siną dal. Nastała chwila konsternacji. Postanowiliśmy pokazać pani, gdzie będzie spać i w żadnym wypadku nie obchodzić się z nią jak z przysłowiowym jajkiem. Tu, w chałupie, wszyscy egzystowali na równych prawach i żadne przywileje nikogo się nie dotyczyły. 
    Po zakwaterowaniu szybko okazało się, że pani Pisarka cierpi na niekontrolowany słowotok. Trudno jej było uwierzyć, że droga do najbliższego sklepu zajmuje godzinę a zakupy trzeba wynieść na własnych plecach, bo chwilowo gazik chatkowy pozbawiony jest silnika. Jeszcze trudniej przełknęła fakt, że toaleta, czyli popularna sławojka znajduje się poniżej chatki tuż pod lasem a higieny osobistej dokonuje się przy pomocy miski z ciepłą wodą, którą uprzednio należy sobie własnoręcznie zagrzać na piecu. Początkowo zdawało się, że fascynuje ją taka dzicz. Może będzie sprzyjała natchnieniu?... 
    Łaziła za nami jak cień. Generalnie na każdym kroku zawracając nam dupę. Zwierzyła się, że musi zacząć się odchudzać i tak oto w kuchni na blacie stanął wielki pojemnik z tajemniczym proszkiem, którym pani Pisarka żywiła się trzy razy dziennie i – trzeba przyznać – znikała w oczach. Trajkotaniu nie było jednak końca i było to o tyle męczące, że nieco nawiedzone, przy czym skok z tematu na temat następował w tempie ekspresowym. Nie trzeba było radia – pani Pisarka zastępowała je wystarczająco, zakłócając dokumentnie świętą ciszę chatkową. 
    Któregoś dnia postanowiła zrobić prezent Chatkowemu. Poszła na pobliską łąkę i narwała przeróżnego kwiecia, po czym z uśmiechem od ucha do ucha wręczyła mu bukiet. Chatkowy, popatrzywszy na wiecheć spode łba, niewiele się zastanawiając, wyrwał go Pisarce z ręki i otworzywszy drzwiczki pieca, wrzucił zielsko do środka. Nastąpiła chwila napięcia. Pisarka zrobiła się czerwona ze złości, po czym wyzwawszy Chatkowego od nieczułych chamów, popędziła do swojego pokoiku i tyle ją na dziś dzień widzieli. Przynajmniej jeden wieczór mieliśmy spokój. 
    Generalnie poza zamęczaniem nas swymi pytaniami o kwestie egzystencji na takim zadupiu, Pisarka dnie spędzała leżąc na szerokiej drewnianej huśtawce i opalając się. Pewnego dnia postanowiła wybrać się na wycieczkę „w góry”. Poleciliśmy jej trzymać się szlaku. 
    - Wiem, wiem, ja tu tylko do lasu na chwilę. 
    Jak powiedziała, tak straciła się na dobrych parę godzin. W międzyczasie, jak to w lipcu zazwyczaj bywa, zaczęło zbierać się na burzę. Zanim kompletnie się ściemniło, z nieba lunęło jak z cebra a grzmot jeden za drugim przetaczał się ponad górami. Zaczęliśmy się nieco martwić o Pisarkę, która z chaty wyszła o poranku ledwo z małym plecaczkiem. W końcu nawet taka upierdliwa zołza to też istota ludzka. Telefonu oczywiście nie zabrała. Kiedy wreszcie mieliśmy dzwonić do GOPR, z ciemnej czeluści lasu wyłoniła się upiorna wręcz w świetle błyskawic sylwetka konia zaprzężonego w wóz. Na koźle siedział wkurzony góral a obok niego przemoczona do suchej nitki i zmarznięta nasza pani Pisarka. Na widok chatki zeskoczyła z wozu i rzuciwszy się koniowi na szyję, poczęła całować go po pysku. 
    - Uratowałeś mi życie! Dziękuję, dziękuję! 
    Góral patrzył na całe zajście jak na scenę z domu wariatów, co zresztą było całkiem wiarygodne. Przedstawienie zdało się nie mieć końca. Zaprosiliśmy go do środka, napoili wódką i gorącą herbatą. Pani Pisarka, ochłonąwszy z szoku, zreflektowała się, że wypadałoby chłopu sypnąć jakimś groszem za podwózkę. Okazało się również, że ów góral został niemal zaatakowany przez Pisarkę w dolinie, w którą zlazła nie wiadomo po co i niemal gwałtem zmuszony do przywiezienia ją do chaty w środku szalejącej burzy. Kiedy już sobie pojechał a zmokła kura przeżywała niemal z płaczem swą górską przygodę, w głębi duszy budził nam się śmiech z całej komicznej bądź co bądź sytuacji.      
    Tak oto skończyły się górskie wojaże Pisarki i nie oddalała się od chatki dalej niż na „swoją” huśtawkę. Przestała się nawet odzywać. Tkwiła w swym świecie i o dziwo przestała wychodzić z pokoiku. Wydało nam się to nieco dziwne, aczkolwiek uznaliśmy, że pewnie złapała wenę i pisze tę swoją książkę o dziczy, w której przyszło jej przebywać. Zrobiła jedynie pranie i tak oto przed chałupą na sznurku dyndały jej majty i staniki, do których, zwabionych słodką wonią mydlin zlatywały się osy z pobliskiego gniazda a przechodzący obok turyści patrzyli z rozbawieniem. W nocy natomiast słychać było jej kroki na schodach i otwierane drzwi wejściowe chaty. Nie przejmowaliśmy się tym zbytnio, a już wkrótce tajemnica nocnych wyjść po kryjomu miała wyjść na jaw. 
    Był piękny dzień lipcowy i postanowiliśmy, że zrobimy w chacie generalne porządki. Zostały otwarte na oścież wszystkie drzwi i okna, świeże powietrze ogarnęło stare wnętrza stuletniej chaty, drobiny kurzu wirowały w powietrzu. Jako że dom był stary, obowiązywał całkowity zakaz palenia papierosów w środku – za naruszenie tego zakazu następowało całkowite usunięcie palącego delikwenta z chatki w trybie natychmiastowym. 
    Zamiatając podłogi na pięterku poczułam woń jednoznaczną. Nikogo oprócz nas – obsługi i Pisarki nie było w chacie. Cichcem zebrałam komisję i wpadliśmy znienacka we trójkę do pokoiku pani Pisarki. Przyłapana na gorącym uczynku, z papierosem w dłoni, zastygła jak mumia przy otwartym oknie. Jakby tego było mało, uderzył nas kwaśny i duszący odór fekaliów. Na środku pokoiku stało zaginione w tajemniczych okolicznościach kilka tygodni wcześniej wiadro na wodę wypełnione niemal po brzegi gównami i moczem. Zatkało nas. Panią Pisarkę najwyraźniej też. Warszawska kultura, pomyślałam sobie. Tajemnicze nocne wyjścia były zapewne misją opróżniania wiadra w pobliskie krzaki. Nie było w tej chwili zmiłuj. Wstrząśnięty i zły do granic wytrzymałości Mateusz warknął tylko groźnie przez zęby: 
    - Pakuj się i wypierdalaj. 
    Nie pomogły jej błagalne telefony do Kierownika. On również był nieubłagany. Wystawiliśmy pani Pisarce walizki na próg i pomachaliśmy na do widzenia. 
    Tego wieczoru świętowaliśmy radosny powrót do normalności i ciszy chatkowego wieczoru a każdy miał głupawy uśmiech na twarzy. Półtora miesiąca męczarni i niańczenia wyższych sfer warszawskich dobiegły końca przy pajdzie chleba ze smalcem i dobrej wódce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz