Przygwożdżony

    
W lodówce hulał halny. Zostało zaledwie kilka otwartych słoików musztardy i spleśniały kabanos. Należało niezwłocznie dokonać zakupów spożywczych, inaczej pozostało obgryzanie gacenia ze ścian, tudzież własnych pazurów. Gazik był na chodzie, toteż zamiast tyrać na piechotę z plecakami, wpakowaliśmy odwłoki do samochodu i popędziliśmy wykrotami leśnej drogi w dół do sklepu we wsi. Dokonawszy niezbędnych zakupów, postanowiliśmy wstąpić jeszcze na małe co-nieco rozweselające do sąsiadującego ze sklepem baru. 
    Na pierwszy rzut oka panował tu względny spokój i kultura. Nieszczęście pojawiło się niestety niebawem, w gumofilcach, wyświechtanej marynarce, z mocno przetrzebionym uzębieniem i potoczyło po naszych twarzach nieprzytomnym wzrokiem. Chwila napięcia i wyczekiwania po naszej i zarówno drugiej stronie – i nagle znajome oblicze rozjaśnia się w bezzębnym uśmiechu. O kur… no niestety, poznał nas… 
    Wiesiek, nie pytając o pozwolenie, grzmotnął zwłokami przy naszym stoliku i natychmiast począł sępić na wino. Dla świętego spokoju obdarowaliśmy go najtańszym sikaczem z baru, ale ani myślał opuścić nasze towarzystwo. Ostatecznie próbowaliśmy kontynuować konwersację, jednak podchmielony i rozochocony Wiesiek stawał się powoli gwiazdą główną stolika i wkrótce nie dało się nic powiedzieć. Spojrzał nagle mętnymi oczami w moją stronę, po czym wyciągnął sękatą łapę i pogłaskał mnie czule po głowie. 
    - Blondasek! – jęknął rozanielony. 
    Wiedziałam już, że mam przesrane. Góral wpatrywał się we mnie jak w obrazek. Nie szło się odpędzić. Blondasek i blondasek. W mętliku rozmów moich towarzyszy splecionym z bełkotem Wieśka i okrzykami dobiegającymi z pozostałych stolików udało mi się uchwycić jedynie propozycję nie do odrzucenia – Wiesiek z niewiadomych przyczyn chciał mi sprzedać krowę… 
    Kopnęłam Mateusza pod stołem. – Spadajmy już stąd. 
   Dopiliśmy piwo i rozpoczęliśmy ewakuację, co okazało się nie lada wyzwaniem, bo Wiesiek, bezpośredni sąsiad chatki już się zorientował, że dojechaliśmy do baru autem i zaczął żebrać o podwiezienie go do domu. Trudno się mówi. Dla świętego spokoju spakowaliśmy zwłoki na pakę gazika i ruszyliśmy w ciemność nocy. 
    Pod chałupą Wieśka okazało się niestety, że nasz pasażer ani myśli wysiadać. Jedzie z nami, on musi do Kierownika. Pewnie po flaszkę. Ciężko było przetłumaczyć, że Kierownika w chatce nie ma, cwaniak jednak wyczuł szykującą się imprezę. Gazik zajechał pod chatkę a pasażer na gapę najzwyczajniej w świecie wypadł z paki na glebę. Natychmiast zauważył też mnie i począł uganiać się za mną z tkliwym „Blondasku, blondasku”. Uciekłam do chaty i zabarykadowałam się w służbówce, na wszelki wypadek spuszczając z łańcucha psa i udając, że znikłam i w ogóle mnie nie było. 
    Wiesiek tymczasem rozsiadł się wygodnie na ławce przed chatką i żadna siła piekielna nie była w stanie go stamtąd ruszyć. 
    - Nie póde, tak bede siedział! – złorzeczył i nijak nie dał się przepędzić. 
    Przemkowi nagle puściły nerwy. - Nie pójdziesz?! – po czym zniknął na chwilę w drewutni. – Nie pójdziesz? To se tak kurwa siedź! – po czym wyjął paczkę gwoździ, młotek i z namaszczeniem zaczął przybijać Wieśka za poły i rękawy marynarki do ławki. Kiedy skończył, otrzepał dłonie, zawinął się na pięcie i wrócił do chatki, zamykając drzwi na skobel. 
    Można było wyjść z ukrycia i rozpocząć kameralną imprezę. Gdzie i kiedy podział się nieproszony gość, jak wyswobodził się z ukrzyżowania, tego nie wie nikt. A obiecanej krowy jak nie miałam, tak nie mam do tej pory…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz