Szliśmy deszczową porą gdzieś po Beskidzie. Było lato, kwiecie na bezszlakowych łąkach kładło się pod naporem kropel wody. Buty już dawno przemokły. Parliśmy przed siebie nie zważając na wszystkie przeciwności, które fundowała nam Matka Natura. Góra, dół, góra, dół, i nagle z lasu, ni stąd, ni zowąd słychać zajadłe ujadanie. Zawijamy. Kuchnia sklecona z kilku fosztów, trzeszczące pod piecem polana, zaproszenie na kawę o zapachu dymu i w ten oto sposób zostaliśmy tam na noc. Na noc przy nikłym płomieniu naftowej lampy. Noc, która zapadła zbyt wcześnie i zbyt szybko się skończyła.
Rankiem obudził nas okrutny hałas. W postaci ujadania psa wielkości małego kucyka. Pozbieraliśmy się jakoś i w kuchni zaczęliśmy coś pichcić. Ujadania był ciąg dalszy, w nieskończoność beskidzkich świerków, aż hen daleko poza słowacką granicę.
Z ciekawości zapytałem Janusza (gospodarza).
Z ciekawości zapytałem Janusza (gospodarza).
- Co ten Skaut taki dziś niespokojny?
Janusz po krótkim namyśle bełtając w talerzu poranną jajecznicą odparł.
Janusz po krótkim namyśle bełtając w talerzu poranną jajecznicą odparł.
- No bo wiecie. Dziś jeszcze nie przyniósł w zębach ze szlaku żadnego turysty...
I weź tu chodź po górach...
I weź tu chodź po górach...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz