Było lato. Do chaty przybyło dwóch młodocianych, na oko siedemnastolatków. Wyglądali, jakby stoczyli bój z dzikim buszem, rozczochrani i poszarpani, z liśćmi w przydługich włosach. Poprosili o nocleg.
Był akurat środek tygodnia i turystów brak, jedynie starzy dobrzy Znajomi. Chłopcy po rozpakowaniu zdezelowanych plecaków, zniknęli w modrzewiowym młodniku, by po jakiejś półgodzinie wyparzyć spośród drzew zaśmiewając się do łez. Jasne było, że zadziałała tu magia zwinięta naprędce w maszynce do robienia skrętów.
Dzień minął bez innych ekscesów. Przygotowałam wieczorny posiłek dla psa składający się z kaszy i tłustego mięsa i odstawiłam, by przestygło na ladę kuchenną. Zgrzytnęły drzwi. Zamiatając salę kominkową kątem oka zauważyłam jednego z chłopaków, który rozejrzawszy się niepewnie dookoła, począł rękami zgarniać psią kaszę i ładować sobie do ust. Na mój widok zdębiał, po czym najzupełniej w świecie uciekł.
Nie miałam serca powiedzieć mu, że właśnie objadł psa.
Dzień później wyszło szydło z worka. Panowie o świcie stawili się w kuchni i przyznali, że tak bardzo podoba im się to miejsce, że zostaliby tu jeszcze dłużej, ale nie mają już pieniędzy. Postanowiliśmy dać im jakieś resztki jedzenia pozostałe po turystach a do ręki piłę i siekierę. Narąbcie drewna, odpracujcie nocleg, skoro wam tu dobrze. Do wieczora drewutnia pękała w szwach od naciosanego drewna.
Nastał weekend. Nadjechali Znajomi, w tym jeden z najlepszych Biznesmenów, jakich ziemia śląska nosiła. Szybko też się z panami głodomorami zaprzyjaźnił, nawet obdarował wódką czystą. Wtedy też z ust młodocianych padło wyznanie, że oto zaopatrzenie rozweselające zostało do ostatniego kłębka puszczone z dymem w modrzewiowym młodniku i jakoś im teraz smutno na sercu. Biznesmen szybko podchwycił temat. Zostawił chłopców przy stoliku pod jabłonką, gdzie odbywała się uczta niemal weselna, po czym zniknął w kuchni na dłuższy czas, by po chwili konspiracyjnie zakraść się pod jabłonkę i wyjąć z kieszeni mały woreczek z zamknięciem strunowym oraz lufkę. Radość rozbłysnęła w oczach młodocianych drwali. Biznesmen z dumą wręczył im woreczek i lufkę, dając do zrozumienia, że to prezent. Młodzi bez namysłu, wychyliwszy jeszcze kielona, zniknęli w młodniku, skąd po kilku minutach zaczęły dochodzić dzikie krzyki i szaleńczy śmiech.
Zastałam Biznesmena w kuchni zaśmiewającego się do łez. Pytam, w czym rzecz.
- Te dwa gamonie naćpały się oregano!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz