Była to niedziela. Po sobotniej libacji w chacie na końcu świata beskidzkiego nie zostało już nic „na klina”. Hart ducha i przemożne pragnienie „dolania do dupy” zmotywował towarzystwo do jakże wczesnego powstania z martwych i zwleczenia zwłok na pierwszy autobus odjeżdżający ze wsi w stronę miasta.
Oprócz kilku słaniających się na nogach i patrzących nieprzytomnym, jeszcze pijackim spojrzeniem dookoła typów w naciągniętych swetrach, na przystanku, w słusznej od pospólstwa spod ciemnej gwiazdy odległości, cierpliwie na autobus wyczekiwały starsze panie odziane w swe najlepsze galanterie. Trzeba było bowiem jechać do kościoła. We wsi kościoła jeszcze wtedy nie było. Tak więc stała sobie podejrzliwie łypiąc grupka eleganckich starszych pań i kilku skacowanych obdartusów ze zmiętymi papierosami zwisającymi z ust, niecierpliwie spoglądając w kierunku, z którego nadjechać miał wytęskniony autobus, mający delikwentów zawieźć na najbliższe skrzyżowanie, gdzie już o ósmej rano otwarta była restauracja serwująca złocisty płyn kojący wszelkie smutki i pobudzający do życia.
Wreszcie autobus nadjechał. Panie, niemal rozpychając się łokciami, zajęły miejsca na przedzie, element skacowany natomiast grzecznie przycupnął na ostatnich siedzeniach, jak na wyrzutków przystało. Droga dłużyła się niemiłosiernie i suszyło coraz bardziej. Po lewej stronie drogi las. Po prawej stronie drogi – las. Aż nagle autobus wziął zakręt i minął kapliczkę świętego upadku Pana Jezusa, wkomponowaną w krajobraz jakby znikąd. To nagłe urozmaicenie monotonii drogi obudziło nagle w Wojtusiu dziki zew.
- Patrzcie, ósma rano a on już taki najebany, że na czworakach idzie! – wrzasnął na cały autobus.
Jak na komendę wszystkie przystrojone w odświętne ciuszki pańcie obejrzały się ze zgrozą i przeżegnały. Uradowany Wojtuś z nosem przyklejonym do szyby zaglądał jeszcze za figurą na skrzyżowaniu. Widać cieszył go fakt, że w ten niedzielny poranek nie tylko on ma modelowego kaca giganta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz