piątek, 27 kwietnia 2012

Majówka u Janosika - Mała Fatra
27 kwietnia - 1 maja



   No i oczywiście wszyscy mnie wystawili i na wyjazd zostałam sama. Determinacja jednak jest wielka, chęć odwiedzenia konkretnych miejsc w górach i wyciszenia się z dala od wszystkich i wszystkiego. Po latach znów nie zastanawiam się, tylko pakuję plecak i jadę całkiem sama.


   27 kwietnia, piątek
 
   4 rano. Urlopu dzień pierwszy. Ledwo żyję, ale gnam na pociąg. Świat pączkuje, zielenieje, kwitnie. Błękit nad górami wyostrza się. Męcząca podróż polską koleją - przy 18 stopniach C włączone ogrzewanie i światło zapalone w biały dzień.
   7:48. Uśpione Skalite Serafinov. Maszeruję obok baru Śneżenka i uśmiecham się do wycieraczki, na której kiedyś spałam. Na zastavce zonk! Pociąg źle odpisany - dziś nie odchodzi! Perspektywa dymania asfaltem do Skalitego jakoś mało przeraża. Serafinov opustoszały, jakby nikt tutaj nie mieszkał. Tylko wszystkie burki mnie obszczekują. Miły starszy pan wygrzewa się w słoneczku, kieruje mnie na przystanek autobusowy. 20 minut i odjeżdża autobus do Czadcy. Może nie będzie tak źle czasowo? Panie przybywające na przystanek grzecznie się witają - zupełnie inna kultura, myślę, niż u nas - tu nikt nie stara się być anonimowy a ja przecież jestem tu zupełnie obca...
    Autobus wlecze się jak flaki z olejem. Już wiem, że w Czadcy nie zdążę na swój ekspres, brakło 5 minut. Mówi się trudno... Za oknem ponuro, rozpieprzone przemysłowe ostępy kysuckie. Dworze SAD opustoszały, ponury, odwiedzany jedynie przez żuli. Połączeń na Żylinę jak na lekarstwo-szok! Po 45 minutach wsiadam do busa, który jedzie przez wszystkie możliwe hasioki. Upał i niewyspanie doprowadzają do tego, że łamie mnie drzemka. Aż tu nagle Budatin i moje ulubione domki - działeczki ponad dworcem w Żylinie. Godzina oczekiwania na dworcu na autobus do Stefanovej i tak ogólnie dwie opóźnienia...
   Za oknem wiosna fatrzańska dudni kolorami. Niebo bajkowo błękitne, zieleń drzew pełna soczystości. Horyzont opasany górami, z których wytapiają się ostatnie plamy śniegu. Rozmarzona, przygnieciona plecakiem, zbliżam siędo celu. I już znajome strony, Tiesnavy i wysokie turnie skałek, z których wyrasta cała grań fatrzańska. I ulubiona Stefanova.

Witamy w Stefanovej!

   Do dwóch razy sztuka - kwatera miła, z kuchnią, 5 minut od przystanku, zaraz przy węźle szlaków. Na razie cisza i spokój, polaczki zjadą pewnie jutro. Kawa stawia na nogi, nie tracę więc czasu ani dnia i zasuwam na spacer rozgrzewkowy do Janosikowych Dier.
   Zębata korona Rozsutca na tle błękitu. Ulubione obrazki słowackie - łąki nieśmiało nakrapiane pierwszymi wiosennymi kwiatkami, strumyczki wijące się w trawie, kaczeńce w swoim błotku i skały nad głową. Wspinam się łąkami, szerokimi i malowniczymi, na przełęcz Vrchpodziar. W dole koliba obsadzona bukami, szmer potoku odbija się od ścian dolin, od skał wgryzających się w strome stoki. Wznoszę się lasem. Cicho ciurka woda ze źródełka. Skalne wychodnie widokowe odsłaniają przepaściste przełomy u stóp. Idę pomału i myślę - dobrze,że nie pojechałam gdzie indziej. Jest pięknie.

Koliba na Podziarom

   Tiesnavy - Dolne Diery. Znajome manewry - mostki, kładeczki, spacer potokiem, kakofonia wodospadów w cieśninach skalnych bram, wreszcie drabinki, kilkanaście metrów w dół nad wodospadem. Basiu, jesteś twardziel, dasz radę. Jasne, że dam! Pochylnie, platformy, znów drabinki... Piękne miejsce. Woda pryska ze skał nad głową, pod słońce drobinki kropel wyglądają jak sypiące się z nieba diamenty.
   Zataczam kółeczko ku Podziarowi i rozwlekam się na łące zlanej słońcem z książką. Zamiast krótkich spodenek i bezrękawników zabrałam polar i zimowe spodnie. Cała ja. Pozwalam się bezkarnie oślepiać słońcu i patrzę w dal ku Krywaniowi... Coś dużego trzaska i szeleści w lesie, ale co tam, najwyżej jakiś niedźwiedź wyjdzie na polankę, myślę sobie - i co? Ucieknę bez butów? Trudno. Z tej euforii robię się podejrzanie odważna.

Krywań z Vrchpodziaru

   Popołudniowe słońce przygrzewa niemiłosiernie i nie wytrzymuję długo na tej odkrytej łące. Do głosu dochodzi też pusty brzusio. Niechętnie zwlekam się. Noga za nogą w dół i myślę z radością - nareszcie przełom - znów potrafię i chcę chodzić sama. I chrzanię namawianie ludzi, odtąd jak tylko będę miała ochotę, pakuję manatki i nie ma mnie. Ot co.
   Obchód wsi. Jest zajebista. Domy wyrastają wprost z ulicy a ulica ma szerokość 1,5 samochodu i jeden zakręt za drugim. Uwielbiam to miejsce i był to dobry wybór na samotny powrót w góry. Senne piwko i pyszna micha własnej produkcji dopełnia dnia. A dzień był długi. Kolejne będą podobne i z pewnością ich nie zmarnuję. Zasypiam z rozkoszą. Jaka tu cudna cisza...

  28 kwietnia - sobota, Dzień Superbohatera

  5:45 ryczy budzik. Nie ma wyjścia, trzeba zebrać odwłok i jechać do Terchovej po piwko i chleb, bo przecież w Stefanovej nie ma sklepu! Odsuwam zasłony: widok motywacyjny, czyli Sokolie pomalowane blaskiem wschodzącego słońca na karminowo...
  W Stefanovej cisza jak makiem zasiał. Wszystko śpi. O siódmej rano prawie nikogo, jakiś dziadziuś tylko czeka na autobus. Zwyczajem kłaniam się, panu obsługującemu parking też, wszystkim się już kłaniam, pająkowi na moście i Janosikowi nad Terchovą...
  We Wsi Większej błyskawiczne zakupy. W kantorze oprócz Pana Z Okienka obsługuje głowa psa - brązowy ratlerek zawinięty w koszulkę termoaktywną. Mega widok. Autobus dopiero za 40 minut, więc decyduję się nie tracić czasu i ruszam z buta z powrotem, w rześkości powietrza, przez Tiesnavy, chłodną, okrytą cieniem doliną, nad którą wystrzeliwują bajeczne skalne iglice upstrzone plamami słońca. Pan ze psom zbiera kamienie nad Varinką. Przemyka jakiś rowerzysta. Sobotni poranek w Krainie Nigdy-Nigdy...
  Długa prosta do Stefanovej. Iść, czy czekać na autobus? Wybieram to pierwsze i przybywam przed autobusem.Kilka minut po 9-tej popijam kawę i pożeram rożka z czekoladą na drogę w góry.
  9:36 wyjście. Plan - Rozsutce. Wspinam się rozległą, długą polaną w stronę Sedla Medziholie. Pamiętam ten szlak pewnej ponurej, szarej zimy, kiedy szliśmy tędy z Bartkiem. Dziś jest zielono, słońce praży prosto w nos, słychać głosy z przodu. Nogi nie rozchodzone, trochę czuję kolano. Dobrze, że mogę iść swoim tempem i nie forsować zastanego organizmu. Pół godziny, łapię swoje tempo i już jest dobrze.
  Pod siodłem pinczerki - bliźniaczki i bajeczny widok na Rozsutca. Długie cienie drzew odbite na śniegach naprzeciwległych stoków. Ludzie rozwleczeni w słońcu i krokusy między plamami śniegu. I niespodzianka - szlak na Rozsutec w remoncie do 15-go lipca! Zdjęli zabezpieczenia. Znów muszę obejść się smakiem (cholera). Trudno. Będzie powód, by znów wrócić do Stefanovej...

Sokolie

Rozsutec z Sedla Medziholie

Wiosna


Stoh

  Przeskakuję między krokusami na trawersie pod Rozsutcem. Ładnie tu. Do pasa przytroczone aparat i obiektywy, czuję się jak Rambo. Pozytyw chodzenia w pojedynkę: nikt nie musi czekać, aż zmienię obiektyw, nikogo potem nie muszę gonić. Przedzieram się przez wykroty i osuwiska trawersu i przypomina się jak mordowaliśmy się tu wtedy zimą... Potężne skały wyrastają z lasu. Coraz więcej ludzi. W końcu weekend...
  Sedlo Medzirozsutce. Zgraja wycieczek. Tumult i pastwisko. Na Małego na łańcuchach kolorowa kolejka. Odechciewa się. Słychać ich aż tu na dół. Chowam się w choinki i odpalam palnik gazowy. Chinolek. Bufet Pod Rozsutcom ;) Z widokiem na Tatry-Zachodnie i Niskie, a pośrodku majestatyczny Choczyk. Miły wiaterek orzeźwia, bo upał południa nie do zniesienia. Pożeram i przenoszę się na chwilę lenistwa i prażenia w słońcu nad skałki Tanecznicy, ale zbyt na to gorąco.W dół, po śniegu, potokiem, mijając podchodzące tłumy w adidasach.

Vel'ky Choc z Sedla Medzirozsutce

Bufet pod Rozsutcom

  I tu przygoda. Tesna Riżna. Eksponowana cieśniawa o stromych, śliskich zboczach, łańcuchy, drabinki i inne atrakcje, o których niżej - początek bądź koniec niesamowitych Hornych Dierów. Nad błotniste urwisko na czworakach schodzą pani i 7-8- letnia wystraszona dziewczynka. Trzeba pomóc, bo nie wiem, kto bardziej wystraszony. Schodzę pierwsza, podają mi plecaki. Podpowiadam dziewczynce, gdzie postawić nogi, gdzie się złapać łańcucha, ściągam ją w końcu jedną ręką w dół, bo drugą trzymam się wolnych skał. Ciąg dalszy. Długi ciąg łańcuchów nad kaskadą potoku. Krok po kroku, jakoś sobie radzi, siada mi na głowie i na ramieniu, ale schodzi na szczęście. Po panice. Teraz już dadzą radę, odpoczywają, zapewniają, że teraz już ok, a tu najlepsza atrakcja: Hlboky Vodopad i drabinka na wysokość pierwszego piętra. Przez którą wali z hukiem ów vodopad świeżo wytopiony z fatrzańskich śniegów. Lodowy prysznic aż dech zapiera. Dziewczynkę trzeba było wziąć na plecy, bo by się pewnie utopiła. Mokra od stóp do głów ze śmiechem zbiegam błotami i potokiem w dół. Niezła frajda. I znów drabinki, łańcuchy, skakanie w wodzie, gimnastyki i akrobacje. Czuję się jak wodny kamzik, ale masę radochy sprawia ta ekwilibrystyka. Zwłaszcza, kiedy można przy okazji komuś pomóc.

Horne Diery

Horne Diery

  Babcia i wnuczka żegnają mnie i dziękują przy odgałęzieniu szlaku do Stefanovej. Okazuje się, że to Czeszki. Już są spokojne. A ja cisnę dalej Dierami. Z wolna gaśnie huk wodospadów w skalnych przełomach. Naprawdę spektakularna zabawa. Chyba więcej gimnastyk niż w Słowackim Raju. Chętnie przeszła bym to jeszcze raz. Zwłaszcza drabiną na wodospadzie.
  Wychodzę z wolna ku kolibie na Podziarom. Tłumy. Jakieś laski zaopatrzone w różowe torebki i baleriny. Spotykam swoje znajome. Dziękują mi jeszcze raz i "oby mi się darilo"...
  Spacerkiem ku Stefanovej. Na Stohu i Krywaniu o wiele mniej śniegu niż wczoraj. Po raz setny spotykam faceta w białym kapeluszu. Nie może paraglajdować, bo vietor fuka, to łazi po górach. Niech łazi. Noga za nogą, buty umyte,może nie wlezę znów w jakąś gnojówkę tuż pod kwaterą...? Jedna myśl - piwo! Zawijam do Penzion Sagana za mną leci właściciel. "Zobaczył samotną blondynę, to leci w te pędy". Gada jak karabin maszynowy, ale jest bardzo miły. Dostaję wizytówkę, zimnego pilsnera w męskim kuflu i po wszystkim zaproszenie na zaś. Zobaczymy...
  Dopiero po prysznicu odważam się zajrzeć w lustro. I spogląda na mnie znajomy indyk. Na szczęście bez opalonych okularów, bo przyzwyczaiłam oczy do słońca. Na rękach opalone rękawiczki rowerowe z kółkiem pośrodku i fioletowy nos. No, ale o to chodziło. Do lata będę jak Murzyn. Obiecuję sobie wykorzystać każdy okruch słońca w górach.
  Koryto, piwko i zasiadam na balkonie. Słońce niży w dół, jest przyjemnie ciepło. Czuję, że jestem szczęśliwa, tu, sama ze sobą, z książką, z fajką, z ponożkami i triczkiem zapiętym na karniszu (suszarnia),z tymi górami i polanami za oknem, dymem z ogniska unoszącym się nad wsią, piekącą twarzą i najedzonym brzuchem. Z całym moim wyjazdem...

Kolacja mistrza - pseudoleczo z parówką

Suszarnia

  29 kwietnia - niedziela, Wielki Wiatr

  Plan na dziś to odwlekane Boboty i Sokolie. Wyruszam o 9-tej, bo nie muszę się dziś spieszyć. Niebo słoneczne, choć dmie mocny i chłodny wiatr, co budzi jakiś wewnętrzny niepokój. Czyżby miała zmienić się pogoda? Na Vrchpodziarom wirują liście, tarmosi mną na wszystkie strony,ale ruszam dzielnie stromym zboczem na piramidę Bobotów. Jakaś para idzie przede mną. Dobrze, będzie do kogo krzyczeć jak mi gałąź spadnie na łeb...

Stoh

Vrchpodziar

  Wznoszę się ponad doliny stromo, po słowacku, czyli na krechę, a wiatr urywa głowę. Momentami jest tak silny, że wytrąca równowagę na pionowym podejściu. Wysusza gardło i utrudnia oddychanie. Ułamek sekundy i myśl - iść, czy zawrócić? Opamiętuję się na szczęście i przypominam sobie inne, rzeźnickie i gorsze wiatry, po czym cisnę dzielnie w górę. A jest pod co cisnąć. Na szczęście nogi przypomniały sobie, jak się chodzi po słowackich górach i niosą mnie ku szczytom Bobotów. Witam parkę przede mną, teraz chwilę będziemy się mijać.
  Grań najeżona skałkami. Po drugiej stronie głębokiej doliny cudowny widok na prawie całą główną grań Małej Fatry: Rozsutce, Stoh, Południowy Gruń, Steny, Chleb, Krywanie, Piekielnik i boczne ramię Baraniarek i Kraviarskiego. Zębate ostrza skał opadają w dół, biorą w swoje ramy te urocze widoki, dekorują świeżą zielenią pąków na drzewach. Grańka jest urocza, wąska perć nad przepaścią upstrzona skałkami, ścieżynka klucząca wśród kamieni, korzeni, wiosennych kwiatków (sasanka, niezawodny urdzik karpacki, zawilce, pierwiosnki i fiołki). Wiatr wpycha się w dziury w grani i tarmosi, ale już zdążyłam się do niego przyzwyczaić.

Widok z Bobotów

Stoh

Rozsutec z Bobotów

  Ścieżka niży w dół. Bardzo w dół. No tak, było hurra w górę, teraz trzeba zejść. Burczy w brzuchu. Z drugiej strony masywu nie wieje, włażę więc w las, z dala od ścieżki, stawiam palnik za drzewem i gotuję zupkę.Chwila odpoczynku i najtrudniejszy element trasy - pionowy, usypisty żleb na 30-centymetrowej szerokości ścieżce kluczącej pod skałkami wieńczącymi Boboty. Lufa w dół, piękne skały Sokolich po drugiej stronie doliny i nitka szosy kilkaset metrów poniżej. Początek trasy biorę w większości na tyłku, trzymając się korzeni i zjeżdżając na butach, bo skalna platforma z łańcuchem średnio nadaje się do schodzenia - nie widać, gdzie można by stanąć. W drugą stronę byłoby ok. Jeszcze kilka zakosów usypistym piarżyskiem, mocno w dół podciętą ścianką zasypaną piaskiem. Idę jak kot po ścierni - powtarzam w duchu -kurwa, gorzej bywało, dałaś radę w pieprzonych korabskich piarżyskach i w Retezacie, tu też musi być dobrze. Uff, poszło. Czuję autentyczny strach, tym bardziej, że jestem sama a podłoże na każdym kroku wyjeżdża mi spod butów. Jeszcze tylko druga tura łańcuchów, ale tu już jest łatwiej, skała dobrze urzeźbiona, widzę co robię i nie ma lufy. Gładko poszło i zbiegam brązową ściółką ponad drogę przy Tiesnavach...

Tiesnavy

Tiesnavy

  Siadam na trawie i myślę - czy chce mi się dalej iść na Sokolie? Zrobił mi się bąbel i średnio mam znów ochotę walczyć z usypiskami. Trzeci dzień z rzędu rzeźbienie po jakichś łańcuchach. Nie bardzo. Poza tym woda się skończyła, trzeba nabrać, a tam sucho wszędzie jak pieprz. I rodzi się plan...
  Odchodzę od Tiesnav, jakoś bez żalu. Nieopodal drogi słyszę wodę pluszczącą w żlebiku pełnym kaczeńców, nabieram całą butelkę i obieram cel na Stary Dvor, skąd przez Chatę Na Gruni przejdę do Stefanovej. Jest upalnie i duszno, jakby miała przyjść burza. Odwracam się ku przełomowi doliny i jest naprawdę malowniczy. Varinka przebija się przez dolomitowe wrota skalne uformowane w przedziwne kształty - ucha, głowy, grzebienie... Chwila dreptania asfaltem ze słońcem prosto w twarz i kiedy wreszcie ślepnę, docieram do Starego Dvoru. Tu niebieskie znaki wyprowadzają w trawers wiodący ku Chacie Na Gruni.
  Wąska ścieżka wznosi się parnymi przecinkami, schodzą z lasu ludzie. "Czy nie boję się niedźwiedzia?" - pyta para w średnim wieku w koszulkach "Martinske Hole". Nie - odpowiadam. Hm... czy naprawdę? No i co, jak na niego wlezę, to już trudno. Po prostu o tym nie myślę. Zresztą gdzież tu med'ved przy takiej ilości turystów?
  Końcówka podejścia wychodzi mi jakoś mozolnie. Nudny ten trawers. Wreszcie pojawia się cały industrial okoliczny Chaty Na Gruni i cały piękny widok - na Krywań, na zadziorny Południowy, na Rozsutce, które stąd przepięknie się prezentują... Myję ręce w potoku i gnam na piwo. Kupa ludzi, nie to, co kiedyś w kwietniu, gdy sarny biegały pod wyciągiem. Chcę się gdzieś schować, ale nie mam ochoty biegać z kuflem po łące, więc przysiadam się do jakiegoś sympatycznego gościa. Pięć minut fajnej atmosfery i kulturalnej rozmowy, dopóki nie przybywa jego towarzyszka. Słowo daję, tak wrednej, gniewnej i rozjuszonej suczy jeszcze nie widziałam. Są z Nowego Targu, coś tam burkamy o górach, ale widzę, że kłótnia wisi w powietrzu, a raczej zaczyna się przy świadkach, więc uciekam.

Rozsutce z Chaty Na Gruni

Chata Na Gruni

Na Gruni

  Jeszcze chwila na podsmażenie nosa u góry polany. Wiatr od grani dmie porywami, coś tam nagonił na niebo, ale dziś pogoda i tak murowana. Byle jeszcze jutro się utrzymała...
  Schodzę pomału do Stefanovej. Obolałe pięty. Raczej od ostrych zejść i przegrzanych stóp. Pomalutku, bo też nigdzie się nie spieszy.
  Na kwaterze zonk. Gospodarze imprezują na całego. Z otwartej klapy bagażnika sączy się słowackie dicho, rozrabia banda bachorów, drą się pijane baby, tańce na podwórku... Ja p***ę! Marzenie o zaszyciu się z książką w ciszy balkonu pierzchło. Na szczęście wódka i słonka działają ze sobą na zasadzie katalizatora i około 19-tej jest już po wszystkim. Pijany gospodarz ledwo wchodzący po schodach wybekuje mi dobranoc. No. Cisza. Spokój, książka, piweczko i nogi do góry... Obolałe mięśnie po zapieraniu się na Bobotach i twarz pieczonego indyka. Jutro ostatni dzień przed wyjazdem. Trzeba dać popalić i wykonać coś bardziej spektakularnego. Howgh!

  30 kwietnia - poniedziałek, Wielki Dzień Słońca na Głównej Grani

   Jako postanowiłam, tako się stało! Ale po kolei...
  5:20. Budzę się wyspana przed budzikiem. Za oknem znajomy widok, bezwietrznie. Wiadro kawy, szybkie pakowanie i w chłodzie poranka równie szybki kurs do Vratnej - mojej bazy wysuniętej. Chłód okazuje się być jednak tylko chwilowy i pozorny - jedna plama słońca i zakasuję wysoko rękawy. A jest dopiero 7:20 rano! Ładnie da mi popalić na grani...
  Start Doliną Starą, zielone znaki ku Przełęczy Za Kraviarskim. Łagodnie, szeroką drogą, wzburzony potok wytopiony ze zboczy krywańskich huczy głośno, zagłusz myśl o pustce i niedźwiedziach. Bo cholera, cóż może się stać w tak piękny poranek? Woda płynie szlakiem, ciurka ze wszystkich stron i nagle zamienia w niczego sobie wzburzony potok a ja jestem po jego niewłaściwej stronie! Trzeba przekroczyć wartki, wcale nie płytki nurt. Chwila kontemplacji, jak po półgodzinie trasy nie mieć rzeki w butach, wreszcie decyduję się przeleźć po niby-tamce, w połowie na kijach (głęboko, toną do połowy) i udaje się. Superhero jest po drugiej stronie. Nie koniec przygód - zwalone drzewa, podrapane ramiona, ufajdana koszulka, trochę rzeźbienia, najpierw usypiście, potem po rozmiękłym śniegu, przez jakieś krzaki (jak ja nie lubię takiego łażenia, marudzę pod nosem). Wreszcie przy głośnym wtórze burczenia w brzuchu, pomiędzy kosówkami, dochodzę do ramienia Kraviarskiego.
  8:50. Trochę się pobawiłam. Szybka kanapka i chwila wytchnienia. Na ostrzu Kraviarskiego malowniczy światłocień. Tylko ptaki, góry i ja... Jest przepięknie i cicho. Taki uświęcony moment. W dolinach "turyści" dopiero otwierają oczy a ja już na grani, ponad nimi wszystkimi. Kontempluję znajome pagóry przed sobą, jeszcze godzinka rzeźbienia po roztopionej śnieżnej brei będę na przełęczy Bublen, na głównej grani. Potem już łatwo, miło i z płatka. Do roboty!
  Widać, że nikt tędy nie szedł, co najmniej od wczoraj rana. No, może oprócz pokaźnego jelenia, po którego tropach idę, mijając kolejne tyczki, którymi znakowany jest szlak. Rozmiękły śnieg opalizuje na zboczach, poprzecinany nitkami przedeptanych trawersów. Słońce wznosi się na błękitniejącym niebie, przylatuje miły wiaterek znad grani, owiewa plecy. (Boszsz, jakie ja mam brudne okulary...) Wyostrzają się barwy wiosennych, wyliniałych, białobrunatnych gór. Chrapaky - niecka pod wzniesieniem Koniarek, skąd do przełęczy już tylko 20 minut i na grani jestem jeszcze przed 10:00. Wszystko perfekcyjnie i zgodnie z planem.

Mały Krywań z Sedla Bublen

Grań do przejścia

  Mija mnie schodzący z Krywania samotny turysta. Idzie ku Małemu Krywaniowi i jakoś z lekkim przestrachem patrzy w tamtą stronę. Też bym nie chciała tam dziś iść, mimo że szczyt piękniejszy od Wielkiego. W głębokiej przełączce międzywierzchołkowej przewieszony śnieg, którym trzeba przejść, by dostać się wyżej. Niebezpiecznie byłoby wyjechać z tym w dolinę. Niemniej widok piękny. Pożeram garść orzechów, smakują fenomenalnie, obsikuję kosówkę, za którą spałyśmy z Haliną i punkt 10:00 wyruszam ku Vel'kemu Krivaniowi.
  Zaczynają się ludzie. Cóż począć. Znów jakieś słowackie pary z pieskami, w śniegu... Jakaś nowa moda tu chyba nastała - małe pieski, najlepiej pinczerki albo coś pekińczykopodobnego i wio przeciorać toto po górach. Ostatki roztopionego śniegu dają się przejść całkiem przyjaźnie. Podejście na Krywań to kwestia czysto formalna, aby nie przejść obojętnie. Pędzą tu ludzie, głównie polskie, nieme i napuszone tabuny. Są wyjątki, to fakt, ale w pewnym momencie myślę - szkoda się odzywać. Podziw budzi kobieta ok. 50-tki z nartami do freeridu i para (kawał chłopa i solidna baba) z niespełna rocznym dzieckiem w nosidełku - ale tacy wiedzą, co robią. Reszta rozwrzeszczanej stonki wokół Snilovskiego Sedla to dramat. Pożeram gulasz, zapijam 0,5 l Kofoli, dycham kwadrans i spierdalam. Jest południe, więc idzie mi świetnie.
  Na Chleb jeszcze maszeruje kolorowa stonka spod kolejki, więc w wietrze urywającym głowę biorę go dzikim kłusem. Dalej idą już nieliczni - dwójki, trójki, sympatyczni, opaleni, wiedzą po co idą. A jest po co. Grań pęcznieje majestatycznymi kopami nakrapianymi płachtami śniegu i kosówki, zwieńczona potężnym, rozłożystym Stohem i cudownie wyrzeźbionym Rozsutcem. Słońce pali niemiłosiernie i mimo kilogramów kremu czuję, jakby mi wypalało dziury na skórze. Wiatr wędzi, wysusza pot, wytrąca się sól na skroni a ona wżera się w świeżo upieczoną twarz. Dżizas! Smażony indyk!

Rozsutce

Chleb i grań główna



Rozsutec i Stoh

  Idzie się wspaniale. Grań poddaje się sama. Jest cudowna energia a gulasz i kofola dały zamierzonego kopa. Na lekko to tak można iść od świtu do nocy, kiedy nogi rozgrzane i rozchodzone i dopinguje własna energia. Na Południowym Groniu jestem ciut po pierwszej. Niemożliwe! Już wiem, że choćby się waliło i paliło, punkt honoru - Stoh - będzie dziś zdobyty.
  Sympatyczne małżeństwo w średnim wieku popyla od Krywania, robią sobie fotki gdzie popadnie. Dziarscy i roześmiani, przeplatamy się na szlaku. Nie zatrzymuję się nawet na Południowym, bo i po co. Głupi kazałby mi z niego schodzić tą pionową skocznią. Jak myśmy tam wtedy wylazły z Haliną z batożinami spakowanymi na 4 dni, pod górę, w śniegu wiosennym? Ledwo. Dziś trasa granią to czysta przyjemność i ładowanie baterii, tym bardziej, że z powodzeniem robię za kolektor słoneczny...
  W końcu nie wytrzymuję spiekoty i chowam się w zacisznym cieniu jedynych na trasie rachitycznych choinek, obok krokusów i przebiśniegów pod Stohem. Sik-stop z dupą w gałęziach, 700 kalorii w słodyczach i przygotowania do wielkiego podejścia na ogromnego Stoha. 400 metrów stromego podejścia na odcinku może kilometra. Znajome małżeństwo też ładuje kalorie, wybierają trawers, kilka zdań, do zobaczenia! Może kiedyś... 14:20.
  Zasadzam się dzielnie pod pionową platformę wyślizganego śniegu. Jakaś ekipa 20-latkó patrzy w górę i rezygnuje, idzie tylko dwóch facetów. Co, ja nie dam rady?! Wykopuję stopnie okrakiem, jak w rakach, podciągam się na kijkach i jakoś śnieżne pole niknie w oczach... Dalej już połogo, wyliniałe trawy i rząd tyczek niknący wysoko na stromym wybrzuszeniu. Garb przesłania mrówki ludzi na szczycie. Noga za nogą, ale idę wciąż przed siebie. Kilka postojów na złapanie tchu, Stohove Sedlo, coraz dalej i głębiej w dole. W łydkach czuję, że teren wypłaszcza się. Jeszcze kilka chwil i... stoję na szczycie Stoha! 15:13...

Widok ze Stoha

Vel'ky Rozsutec



  Na rękach i twarzy ogień piekielny.Zakrywam się kurtką, ale jest jeszcze gorzej. Papieros, chwila kontemplacji przebytej trasy (kawał drogi), kolej na smarowanie. Leżałabym tu i do wieczora, tak tu cudownie i pięknie, ale jedynym marzeniem w tym momencie jest zejść już ze słońca. Zbiegam przez śnieg ku widniejącemu głęboko w dole Medziholiu. Ponad przełęczą cudny, majestatyczny Rozsutec. Doliny wyszyte czerwonymi dachami domów. Łąki - rudymi nitkami młodych gałązek. Lasy - jeszcze bez listowia, odsłaniają zieleń runa - pewnie za niedługo czosnek niedźwiedzi...
  Susami na przełęcz, przez śnieg, trochę na tyłku. I od razu w dół. Przegrzane podeszwy. Płonące ramiona i czoło. Jak na złość - słońce w twarz. Kiedy wreszcie docieram do pensjonatu u wylotu doliny, chowam się w cieniu z zimnym piwem i marzy mi się kompres z lodu albo kąpiel w tym piwie... 17:13...
  Równe 10 godzin. Od momentu wystąpienia z autobusu. Co do minuty. Szło się świetnie, nie dałam się dzisiaj niczemu. I bardzo się chciało. Wspaniały dzień, w którym udowodniłam sobie, że jak chcę, to potrafię, że warto, że wróciłam do formy, jest pęd i motywacja i warto żyć dla takich chwil...

  1 maja - wtorek, powrót

  Jeszcze bym gdzieś ruszyła, jeszcze mam kilka dni wolnego... A jednocześnie przyda się chwila wytchnienia, kontemplacji i utrwalenia ostatnich obrazów w pamięci. Wracam spokojnie, wyciszona i pełna harmonii, z obłędnym słońcem fatrzańskim w oczach i siłą w sercu i ciele.
  W oczekiwaniu na powrotny pociąg ruszam na Żylinę. No tak, Żylina w maju... Plakat na latarni sprawia, że śmieję się na głos: "Strasne zraloki w mobilnym aquarium". Czyli rekiny. Różowe kwiaty japońskich wiśni... Kolorowe lody zawsze w tym samym miejscu. Jakiś koleś gra na ulicy i śpiewa "Nights in white satin"... Idę na Vysne Namestie, dzieje się tam jakiś festyn a dookoła wszystkie restauracje pozamykane! Przez namestie paraduje pochód kolejarzy; gwizdki, chorągiewki, niebieskie kamizelki... Uciekam do "Karoliny", jak zwykle niezawodnej pod względem żarcia. Pyszna lazania i czapowane Kruszowice... Jeszcze czas do pociągu, pyszna kawa i...
  Przemiłe dni dobiegły końca. Zostały w sercu i w duszy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz