piątek, 8 marca 2019

Trzy dni w Galicji
8 - 10 marca

Pierwszy od dawna dłuższy wyjazd weekendowy. Odrobina szczęścia i dobrej woli przełożonych i wolny piątek dla mnie i Darka krystalizuje plan od dawna tłukący się w głowie. Prognozy pogody na weekend ostatecznie potwierdzają założenie, że kierunek jest jak najbardziej właściwy, jak również plan wyjazdu.


  Dzień pierwszy, piątek, podróż się zaczyna…
Kiedy człowiek wstaje codziennie przed 5 rano do pracy, marzy o tym, by wyspać się w weekend. Nam nie było dane. W końcu nie będziemy wypoczywać dla przyjemności. 5:50, Dworzec PKS w Bielsku-Białej, szczęka urywa się z zawiasów od ziewania, autobus do Krakowa… Za szybą powoli i niemrawo budzi się szary i pochmurny dzień. Droga dłuży się jak zwykle na tym odcinku i kiedy tylko mijamy Tychy i wznosimy się A4, zaczyna wstępować w nas nadzieja, że dalsza część dnia obfitować będzie w niezwykłe spektakle pogodowe. Na horyzoncie nieodległe Beskidy, a tuż za nimi widoczne przez chwilę Tatry! Wiatr pędzący po niebie stalowo-sine chmury robi robotę. Za tymi chmurami mdłe i żółte światło oznajmia nam, że słońce wstało już na dobre, ale jeszcze ma ochotę pobawić się w chowanego. Świat jeszcze nie wiosenny, szarobury i bez wyrazu. Na wyblakłych polach i łąkach ciągnących się wzdłuż autostrady pasą się i odpoczywają stadka saren.
Na dworcu w Krakowie wiatr wyrywa pospiesznie palonego papierosa z ust. Chwila przerwy w podróży i już pędzimy Szwagropolem do Nowego Sącza. Natomiast celem głównym, ostatecznym i definitywnie najważniejszym jest Stary Sącz. Tam zamierzamy się zakwaterować i tam głównie spędzić czas. W połowie drogi przykra niespodzianka – telefon z kwatery – niestety udzielenie noclegu nie będzie możliwe ze względu na awarię rurociągu. Zonk! I co teraz? Cóż, będziemy improwizować…
Za Brzeskiem zaczyna się już jakiś normalny krajobraz. Malownicze wzgórza, Beskid Sądecki coraz bliższy i bliższy oraz Jezioro Czchowskie i Rożnowskie, wysoko i zakosami pnąca się szosa, nad którą zawieszone na skarpach stoją dwa zamki – Czchów i Tropsztyn. I Tatry, granatowe i okryte śniegami, jak na wyciągnięcie ręki, jakby wprost z parku, znad Dunajca w Nowym Sączu miało się pójść na wspinaczkę… Słońce wypalające źrenice i zimny wiatr tarmoszący człowiekiem. Jest pięknie…
Improwizujemy. Głównym założeniem było ostanie się w Starym Sączu. Zza szyby autobusu wita nas widok na klasztor klarysek z pasmem Przehyby i Radziejową przyklejonymi w tle oraz twarz księdza Tischnera wymalowana na murze jednej z kamienic przez Magistra Morsa (o tym panu jeszcze będzie).




Wyboru na zakwaterowanie nie ma w tym momencie innego, jak Zajazd U Misia położony tuż przy Rynku. Spokojny i miły, czysty pensjonat, miła obsługa i wszędzie blisko. Ok., zostajemy. Pogawędka z szefową, dwa słowa zamienione z rybkami w oczku wodnym, ostatnie resztki snu spędzone z powiek…

Zajazd U Misia


Słońce miło rozgrzewa gnaty, budzi się rozleniwienie, ale trzeba wziąć się w garść. Chwila wytchnienia, rzucamy bety w pokoju i wychodzimy na Rynek.
Przedpołudniowe słońce maluje stare kamieniczki i domki pastelowymi barwami. Fenomenem miasteczka jest jego kameralność i zachowany średniowieczny układ zabudowy. Małe domki, przytulone jeden do drugiego, w zwartym szeregu biegną wzdłuż ulic, dookoła Rynku i odnosi się wrażenie, że nie służą ludziom, tylko krasnoludkom. Jedynymi wybitnymi budowlami są wieże kościołów. Chrobot kół samochodów na wybrukowanym Rynku i gwar piątkowy. Trzeba naprawdę uważać, żeby coś człowieka nie rozjechało. Nagromadzenie samochodów na Rynku odbiera być może urok, jednak wiemy, że ten codzienny rozgardiasz umilknie jeszcze przed nocą, a już na pewno w weekend.
Nasz plan: dziś ruszamy do pobliskiego Rytra. Na nacieszenie się Starym Sączem jeszcze przyjdzie czas…

   Dzień Kobiet po rytersku…
Do tej pory mieliśmy do tej miejscowości jakiś szczególny sentyment, jednak po tej kolejnej i specyficznej wizycie czujemy się jak tubylcy. Nie pierwszy raz zresztą w Beskidzie Sądeckim. Może właśnie dlatego tak lubimy wracać w te strony? „Dlatego”? No właśnie, dlaczego?
Zaraz po wyjściu z autobusu zagaduje nas jeden pan. Może zwracamy uwagę plecakami i uzbrojeniem w kamerki i aparaty fotograficzne? Krótka rozmowa, przystajemy obok Zajazdu Pod Roztoką, gdzie już bywaliśmy (pyszne jedzonko), kręcimy pierwsze próbne ujęcia zamku i zauważamy, że wygląda jakoś tak… inaczej niż w 2017 roku, kiedy byliśmy tu ostatnio… Hmm…

Zajazd Pod Roztoką



Przechodzimy obok sklepu „Słoneczko” tuż przy głównej szosie na Piwniczną i z uśmiechem zauważamy miłą, swojską rzecz – o! Tu też pod sklepem ławy i stoły i można kulturalnie przysiąść i spożyć jakiś napój chłodzący/rozgrzewający (do wyboru). Czyli jak przystało na prawdziwe beskidzkie zadupie. Ze sklepu wytacza się wąsaty jegomość i woła do nas wesoło: „A wy gdzie?!” „Jak to gdzie – na piwo!” – odpowiada Darek. I tak poznajemy Janusza, Mirka, Tadka i Gienka, miejscowych wojowników o wolność przetrwania, ikony survivalu życiowego żywcem jakby wyjęte z sądeckich tym razem opowieści Andrzeja Stasiuka… Trzy minuty wspólnego posiedzenia „z tyłu sklepu” (tu – z boku) i już wiemy o sobie wszystko, idą na tacę życiorysy zakapiorskie, wszyscy natychmiast wiedzą gdzie są Kęty i Andrychów (poparte faktami), Straconka w Bielsku-Białej, elektrociepłownia w Czechowicach i zapora w Porąbce. Z okazji Dnia Kobiet zostaję obcałowana, wyściskana i sfotografowana w zacnym towarzystwie i powiem tylko tyle – jest to naprawdę fajne spotkanie. Fajne to złe słowo. Najlepiej ująć to słowami Janusza – nieważne skąd jesteś, jakie masz wykształcenie itede, ważne, czy umiesz z człowiekiem porozmawiać, czy o głupotach, czy o poważniejszych rzeczach, w jaki sposób… Wiele razy już zasiadaliśmy na tych ławeczkach przysklepowych na beskidzkich zadupiach i wiele razy zasiadać będziemy, bo takie są specyficzne te momenty, kiedy się w tym klimacie zasiądzie, wśród „tych, co stąd”, (choć nie zawsze przyjaźnie nastawionych do otaczającego świata) i wysłuchać kolejnych historii, dowiedzieć się na swój temat kilku rzeczy, bądź rzeczy na inne ciekawe tematy, jakich nie piszą w przewodnikach. I tutaj właśnie dowiedzieliśmy się zupełnie przypadkiem, bo na doczytanie w domu nie było czasu, że zamek ryterski jest właśnie częściowo rekonstruowany.
Czas nieubłaganie płynie, a my nawet nie wyszliśmy z poziomu doliny. Za to panowie skupieni nad płynnymi przyjemnościami zapewne już od dłuższego czasu powoli wykruszają się od stolika, zatem żegnając się zarządzamy ewakuację. Przekraczamy most nad szarym i zimnym Popradem i wspinamy się mozolnie na Górę Zamkową, 150 metrów podejścia od doliny pod ruiny zawieszone na skarpie wśród lasów.


Poprad



Rzeczywiście niezły szok. Mury zamczyska zostały zrekonstruowane i podniesione o 2 metry wzwyż, nadbudowano mur przy bramie i części mieszkalnej, zamontowano galerie i schodki, jeszcze nieczynne dla zwiedzających, ale już bardzo dużo się tutaj pozmieniało. Panorama z zamku jak zwykle urzeka. Nie będę opisywać jego historii, ponieważ to każdy może doczytać, jeśli będzie go to interesowało (krótka historia opowiedziana jest w filmie na samym końcu relacji).








Nadszedł czas zasłużonej chwili odpoczynku po kilku tygodniach wytężonej pracy, niedospanych nocy, po dzisiejszym równie intensywnym dniu. Pierwszy dzień tego roku, kiedy można wystawić uśmiechniętą mordę do słońca prażącego niezłomnie i tworzącego na nosie purpurowy makijaż. Zimne podmuchy wiatru z doliny Popradu i znad gór tłumią poczucie, że już na dobre zagościła wiosna, śnieg w przesiekach i w okolicach szczytów nie pozwala nam o tym zapomnieć. Nie chce się stąd odchodzić…
  Z doliny odgłos odjeżdżającego pociągu, mieliśmy na niego zdążyć. No i co z tego. Schodzimy z zamku tą samą drogą, wraz z pogłębiającym się cieniem nad doliną Popradu narasta chłód. Ostatnie spojrzenie na ruiny, złote w gasnącym świetle zachodzącego słońca i purpurowa łuna na niebie, gdy wracamy na nocleg do Starego Sącza. Szkoda, że nie zostaliśmy chwilę dłużej na górze… Głód i zmęczenie zwyciężyły.



Jeszcze tylko potężna porcja na kolację w Misiu (pyszne, dużo, niedrogo, palce lizać!) i nawet Gałgan poczuł niemoc tego dnia. Kładziemy się wcześnie, by nazajutrz kontynuować plan, który de facto i tak okazał się na tamte strony zbyt krótki…

„To już pierwsze dnia przebłyski
  Stary Sącz o czwartej rano
  Góry, słońce i klaryski
  Już niedługo wstaną…”
Chciałoby się zaśpiewać z Arturem Andrusem. W końcu przez niego (albo raczej dzięki niemu), zainspirowani cyklem filmów „Z Andrusem po Galicji” jesteśmy tutaj i teraz. W chłodzie i słoneczności poranka pożeramy jajecznicę i popijamy kawę a w oczku wodnym rozbudzone karasie mówią nam dzień dobry. 
Rynek o poranku tętni życiem. Na placyku targowym zwanym maślanym rynkiem krzątają się handlarze i baby objuczone siatami. Trzaskają drzwi samochodów, na przystankach gwar, spożywczaki pękają w szwach. Bardziej na miejscu byłoby tu gdakanie kur czy rżenie koni przy targowisku, ale cóż, mamy 21 wiek… Środek rynku ma ponad hektar powierzchni, na jego środku stał ratusz, który spłonął w 1795 roku, obecnie jego rekonstrukcja zdobi plac rynkowy w Miasteczku Galicyjskim w Nowym Sączu. W Starym Sączu natomiast rynek zdobią cztery lipy, z których najstarsza z nich została posadzona w 1877 roku oraz zabytkowa studnia.

Rynek
Restauracja Marysieńka

Wyruszamy na pierwsze zwiady. Dom nr 21 przy rynku, czyli Oficyna Raczków. Założona tutaj w latach 70. XX wieku przez artystę malarza, fotografa i rzeźbiarza Józefa Raczka galeria przedstawia w obrazach i rzeźbach dzieje Starego Sącza i sceny z życia mieszkańców. Mówiono, że Raczek naśladował w swojej sztuce Nikifora Krynickiego.

Oficyna Raczków




Jan III Sobieski w Oficynie Raczków

Dalej kierujemy się obok maślanego rynku w stronę Kościoła Św. Elżbiety Węgierskiej i Małgorzaty z przełomu XIV i XV wieku. Niestety jest zamknięty, udaje się zrobić zdjęcie wnętrza jedynie przez szybę.

Przy Rynku
Kościół p.w. św. Elżbiety Węgierskiej
Kościół pw. św. Elżbiety Węgierskiej
Stąd niedaleko już do klasztoru klarysek. Przechodzimy obok domu należącego kiedyś do ojca śpiewaczki Ady Sari wąskimi, brukowanymi uliczkami przemykamy pod Bramę Szeklerską. Postawiona w 1999 roku obok murów klasztoru na pamiątkę kanonizacji św. Kingi przez papieża Jana Pawła II jest darem Siedmiogrodzkiego Stowarzyszenia Światowego Związku Węgrów. Podobno ci, którzy przejdą przez nią, zapewnią sobie szczęście i dobrobyt w życiu. Nie kuszę losu, przechodzę, na wszelki wypadek.

Dom ojca Ady Sari

Brama Szeklerska

Wystarczyło odejść kilkaset metrów od rynku, a już ucichł gwar i poranny zgiełk. Pod murami klasztoru jest cicho, słońce operuje mocno i wyciąga ze świata najpiękniejsze, mocno nasycone barwy. Przekraczamy bramę klasztoru klarysek. Został założony w XIII wieku przez księżną Kingę. Stąd pochodzą najstarsze w Polsce nutowe zapisy muzyki wielogłosowej („Omnia beneficja”). Prawdopodobnie w klasztorze powstała też słynna „Bogurodzica”. Od 1975 r. w mieście odbywa się Festiwal Muzyki Dawnej. Przyklasztorna kaplica w kościele Świętej Trójcy zdobiona jest pięknymi freskami przedstawiającymi sceny z życia św. Kingi. Niestety w środku nie wolno fotografować. Postanowiliśmy nie łamać zakazu, zwłaszcza pod bacznym okiem księdza łypiącego na nasze aparaty.

Kościół pw. św. Trójcy i św. Klary
Klasztor klarysek - podwórko

Chwila zastanowienia co do dalszego planu dnia. Dochodzi 10 rano, niby dzień długi, ale tyle jeszcze do zobaczenia… Rezygnujemy ze spaceru wzdłuż murów, ku baszcie i Źródełku św. Kingi oraz ołtarzowi papieskiemu na przyklasztornych błoniach. Innym razem. Wsiadamy w autobus i zasuwamy do Nowego Sącza. 
Wysiadamy przy PKP i fundujemy sobie ponad czterokilometrowy spacer do skansenu. Przekraczając most nad Kamienicą podziwiamy widok na starówkę, niestety dziś nie widać na horyzoncie ostrego zarysu Tatr. Wyraźnie zmienia się pogoda…
Sądecki Park Etnograficzny zaczął powstawać w 1969 roku i jest największym skansenem w Małopolsce. Ma 20 ha wielkości i jest podzielony na klika sektorów: Lachów, Górali Sądeckich, Pogórzan, Łemków, Cyganów Karpackich i Niemców Galicyjskich. Na dzień dobry rozczarowanie – przejście bezpośrednie do Miasteczka Galicyjskiego, gdzie znajduje się duża część obiektów do 1 maja jest nieczynne i trzeba dostać się tam od drugiej strony. Sporo kilometrów i czasu dla osób niezmotoryzowanych a autobusy kursują co kilka godzin z tego zadupia. Wygląda na to, że Miasteczko zostawimy sobie na inną wizytę.
Skansen zwiedza się z przewodnikiem i dobrze, bo nasza pani przewodniczka jest bardzo wesoła, umie świetnie opowiadać i „sprzedaje” nam wiele ciekawostek na temat życia i zwyczajów mieszkańców tych stron od XVII do początku XX wieku.

Spichlerz z Gostwicy 1861r.

Stajnia i wozownia z Mokrej Wsi

Chałupa z Gostwicy nr 2 zbudowana ok. 1850 roku

Wiatrak z Kaniny ok 1920 r.
Nalypa


Spichlerz z Kiczni ok. 1870 r.

Kościół pw św. Piotra i Pawła. Zbudowany w 1739r., z Łososiny Dolnej

Chałupa Wincentego Myjaka z Zagorzyna 1884r.




Łyżnik

Spichlerz z Zagorzyna 1880r.

Szkoła ludowa z Nowego Rybia 1926-1932


Krzyż z Bodaków
Zagroda maziarska z Łosia k. Gorlic, z pierwszej połowy XIX w




Św.Mikołaj - patron Karpat


Cerkiew greckokatolicka z Czarnego lata 50 XVIII w.



Plebania rusińska ze Szlachtowej XIX w.

Dwór szlachecki z Rdzawy XVII w.




Kościół pw. św. Piotra i Pawła z 1739 r. z Łososiny Dolnej



Opuszczając Sądecki Park Etnograficzny zaciskamy ręce w kieszeniach, bo gwałtowne zimno, wiatr i szare chmury postanowiły zdominować pogodę. Poznane podczas zwiedzania małżeństwo z Krakowa podwozi nas kawałek bliżej do centrum, dzięki czemu zaoszczędzamy klika kilometrów deptania. Głód zagania nas do miłej knajpki niedaleko kolegiaty, „Syta”. W karcie intryguje zapiekanka ziemniaczana z boczkiem, serem i sosem. Zamawiamy po małej i ledwo możemy ją dojeść. Pychota. Miły pan kelner proponuje jeszcze szarlotkę, ale do tej wyżery to trzeba by było mieć zapasowy żołądek. Posileni aż do przesady wyruszamy na krótki spacerek. Co dziesięć minut inna pogoda. To pada deszcz, to świeci słońce. Aby zwiedzić porządnie cały Nowy Sącz, trzeba by było jeszcze ze dwa dni, więc odwiedzamy tylko Rynek i pozostałości kazimierzowskiego zamku z ruinami Baszty Kowalskiej.

Parafia św. Kazimierza


Dom Gotycki – siedziba Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu

Bazylika kolegiacka św. Małgorzaty

Ratusz

Rynek



Mury obronne miasta Nowego Sącza i ruiny zamku kazimierzowskiego





Dawna synagoga

Spojrzenie w dół, ku wodom Dunajca, na groźne niebo rozciągnięte ponad Beskidem Sądeckim, ku rozświetlonym popołudniowym słońcem wieżom kolegiaty i wsiadamy w autobus powrotny dostanego Sącza, bo i tam dużo jeszcze pozostało nam do zrobienia…

  „A jak patrzy się z Przehyby
   Widać prawie cały świat…”


Prawda, panie Arturze, prawda… Na Przehybę się dziś co prawda nie wybieramy, za to ona patrzy na nas zza klasztoru klarysek, jeszcze w śniegu, wraz z najwyższą w Beskidzie Sądeckim Radziejową. A my dziś popatrzymy jeszcze na prawie cały świat Starego Sącza z Miejskiej Góry.
Rynek rozświetlony ciepłym światłem późnego popołudnia. Cały zgiełk minął, zniknęły prawie wszystkie samochody. W ogródkach przy domach w bocznych uliczkach rozleniwionym pieskom nawet nie chce się na nas szczekać. Wspinamy się bardzo stromą drogą na Miejską Górę, wzgórze nad miasteczkiem z punktem widokowym, skąd rozpościera się panorama na widły Dunajca i Popradu, w których Stary Sącz jest położony, dalekie aż po Nowy Sącz okolice i prawie już nie zimowy Beskid Sądecki. Światła dnia powoli dogasają, pastelowe chmury skrywają blady zachód słońca. Zmienia się wyraźnie pogoda...







Widok z Miejskiej Góry





Na górze spotykamy dwie starsze panie. Z jedną z nich udaje nam się dłużej i bardzo sympatycznie porozmawiać. I tutaj należy się zupełnie osobna historia. Znów z Panem Andrusem w roli głównej.
Przybywając do Starego Sącza, zastanawialiśmy się, czy uda nam się odnaleźć mural wykonany przez współpracowników wspomnianego wcześniej Magistra Morsa, autora m.in. murali księdza Tischnera oraz wielu innych, wspaniałych, w tym trójwymiarowych murali w całej Polsce. Ten, który nas szczególnie interesował jest skromny, aczkolwiek wiele znaczący, ponieważ został wykonany za plecami (dosłownie) mistrza Andrusa, podczas nagrywania wywiadu z Mgr Morsem na potrzeby cyklu „Z Andrusem po Galicji”. Podczas rozmowy z Panią na Miejskiej Górze, z głupoty zapytałam, czy nie wie, gdzie ów szacowny portret się znajduje. Pani rozpromieniła się i odrzekła, że oczywiście, wie, bo tam mieszka i nawet widziała jak kręcili odcinek i malowali ten portret. W takiej sytuacji nie pozostawało nam wiele, jak tylko znaleźć drogę na skróty na widoczne u stóp góry jedyne niewielkie blokowisko na obrzeżach miasteczka – Osiedle Słoneczne. Uprawiamy zatem chaszczing przez las na azymut i wychodzimy z krzaków wprost na osiedle. I tak oto, pomiędzy blokami numer 5 i 6, na tyłach sklepiku, znajdujemy naszego Mistrza…



Ciemność zapadła w Starym Sączu. Teraz trzeba dopytać o drogę powrotną. Zagadujemy jakichś blokersów (może nie dostaniemy łomotu, skoro też mam kaptur na łbie i bliznę na nosie, wtapiam się w tłum…). Panowie okazują się bardzo sympatyczni i tłumaczą drogę do rynku, a tymczasem zza rogu wyłania się… nasza Pani z Miejskiej Góry! Nie omieszkaliśmy się podzielić wiadomością, że znaleźliśmy Pana Artura. Pożegnanie jest bardzo sympatyczne i tylko szkoda, że nie zabraliśmy żadnego kontaktu do tej Pani. Z pewnością miło by było odezwać się co jakiś czas bądź spotkać przy kolejnej okazji…
W Starym Sączu cisza jak makiem zasiał i ciemność rozrzedzona jedynie złotym światłem latarni. Mijamy budynek Urzędu Miasta i zasiadamy na moment na pogrążonym w wieczornym uśpieniu rynku. Pałętają się tu jeszcze tylko lokalne pijaczki w drodze na grubszą imprezę i jakaś zakochana parka i tyle luda widzieli…

Ratusz




Pod klasztorem klarysek

Brama Szeklerska
Intensywny i długi był ten dzień. Zmęczenie i trochę kilometrów w nogach, zapiekanka z „Sytej” trzyma głód w ryzach. Wieczorne piwko zagryzamy tylko cukierkami. Sen przychodzi zaraz po zamknięciu powiek…

   Dzień trzeci – ostatni niestety

Cytując byłego chatara spod Potrójnej – niedziela dniem wyjazdu. Ale my mamy tu jeszcze coś do zrobienia. Kawa, naleśniki z przepyszną domową konfiturą i cukrem pudrem, słońce chowające się za chmurami i zimno coraz bardziej przenikliwe.
Nie pozostało nam wiele czasu do autobusu, odwiedzamy zatem jeszcze cmentarz wojenny nr 348 z 1914 roku.







Mijamy kolejne domki, urocze, malutkie, a co drugi ma w oknie całą kolekcję storczyków. Przebiegła przez głowę myśl – Stary Sącz storczykami i grzebokami stoi (co druga uliczka „Tania Odzież”). Wracając z cmentarza opłotkami miasteczka, po torach, przez oranki, pod mostem, przez krzaki i błoto, patrzymy po raz ostatni na klasztor klarysek i Przehybę pod burym, wietrznym niebem. Jeszcze tylko obiad w Misiu, podziękowania za gościnę i trzeba pożegnać to piękne, przyjazne miasteczko…






Jestem pewna, że jeszcze tu wrócimy. Jest jeszcze tyle do zobaczenia… W wielkim skrócie – weekend wspaniały, ciekawy i mimo odpoczynku – pracowity. Jeśli kiedykolwiek będziecie w tych stronach, zatrzymajcie się w Starym Sączu, popatrzcie w stronę Przehyby i posłuchajcie odgłosu kroków na bruku, spójrzcie w koślawą  twarz świętej Kingi wymalowanej w Oficynie Raczka, zjedzcie obiad U Misia i zajrzyjcie w okna i bramy domów przy rynku. A jak ktoś będzie w Rytrze, niech pozdrowi Janusz i Mirka ze „Słoneczka”. The End.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz