piątek, 2 maja 2025

Kolejna świeczka na torcie
1-4 maja, Beskid Niski

 


Majówka. Ulubiony weekend w roku. Po pierwsze dlatego, że od X lat zawsze był to pierwszy dłuższy wyjazd, jeśli nie z namiotem, to gdzieś w nowy, zazwyczaj nieznany rejon. A po drugie – mam wówczas urodziny i to już powód, by sobie zrobić prezent. W tym roku padło na Beskid Niski, rejon co prawda znajomy, ale wybieram cele, które były zawsze na liście „must visit/must do”, ale z różnych przyczyn nie udało się ich zrealizować. Jak poszło tym razem?... 

Dzień 1 – Niby znane, a jednak…

Oczywiście, jak to w moim przypadku zazwyczaj bywa, nie mogło rozpocząć się normalnie a główne zasługi należą się PKP. Już Polregio z Bielska-Białej do Krakowa daje popalić, albowiem temperatura na zewnątrz powyżej 10 stopni a w pociągu grzeją na całego!!! Dopiero w okolicach Andrychowa obsługa chyba się sama ugotowała żywcem, bo wyłączyli. O dziwo w stacji docelowej tylko 2 minuty opóźnienia. I tu zaczyna się cyrk. „Bieszczady” do Łupkowa oczywiście stoją, ale… ogłasza się, że opóźniony (ze stacji początkowej). Na peronie setki ludzi z bagażami, rowerami… Idzie pan i wydziera się wniebogłosy, że podstawione będą autobusy. Nie, no to są jakieś jaja. Czy nikt przy zdrowych zmysłach nie przewidział, że jest długi weekend? I jak w takim układzie sprzedawane są bilety? Nie po to do cholery ciężkiej kupuję z wyprzedzeniem bilet kolejowy, by tracić cierpliwość w korkach! Pani „przewodniczka” prowadzi część dzikiego, wściekłego tłumu na MDA, gdzie po półgodzinie łaskawie podjeżdżają autokary opisane na kartkach za szybą długopisem „Gorlice”, „Jasło/Krosno”, „Sanok”. Całe szczęście, że ja tylko do Gorlic, bo bym osiwiała.
Pełna partyzantka… Nawet jadą żołnierze, w wełnianych mundurach i czapach z czasu Wielkiej Wojny, będzie inscenizacja Bitwy Gorlickiej z 1915 roku. Dobrze, że w autobusie jest klimatyzacja, bo chłopcy polegliby jeszcze przed przystąpieniem do boju. Pan kierowca z powodzeniem zastępuje radio. Jakoś zleciało…
W Zagórzanach, z godzinnym opóźnieniem, na ławce przed Restauracją Dworcową z pełną nonszalancją pożeram swoją bułkę (jeszcze zamknięte) i czekam na Dziadka Mariusza, z którym będziemy się dzisiaj wspólnie włóczyć objazdowo i dzięki któremu odwiedzę kilka miejsc zazwyczaj omijanych mniej lub bardziej świadomie. Szybkie zakwaterowanie – agro na granicy Gorlic i Ropicy Polskiej, tanio, spokojnie, blisko przystanek i sklepik czynny 7 dni w tygodniu. Kawa, bez której dalsza egzystencja nie miałaby prawa bytu i ruszamy…
Na początek most kamienny na potoku Małastówka, ponoć uwielbiany przez miłośników Beskidu Niskiego (że niby „jak z Narnii”) i wcale się nie dziwię. Mostek wybudowany podczas I WŚ w 1915 roku rzeczywiście prezentuje się urokliwie, chociaż jest już praktycznie w ruinie, w wielu miejscach prowizorycznie zdrutowany. Jest w planie jego renowacja, byle prędzej jakaś duża woda nie zabrała go ze sobą. Łatwo do niego trafić, znajduje się zaraz naprzeciwko skrętu z drogi Gorlice-Konieczna na Bartne, chociaż w wybujałości wiosennej zieleni wcale nie tak łatwo go dostrzec. Za mostkiem znajduje się ścieżka do cmentarza wojennego nr 68 w Ropicy Górnej. 






Za Małastowem odbijamy na Pętną i tu nareszcie czuć Beskid Niski… Dużo tu jeszcze stoi drewnianych chyży, zamieszkałych, częściowo lub całkowicie wyremontowanych, co napawa optymizmem, że nie brak tu ludzi szanujących kulturę i kochających te ziemie. A jest co kochać. Tu, na tej łące po lewej, na Banicy młode boćki ponoć uczą się latać. Dziś nie ma jeszcze młodych boćków, ale z każdego gniazda wystaje jakiś łeb a gniazd przy domostwach co niemiara… Na połaciach zielonych pastwisk wylegują się leniwie łaciate cielska mlecznych krów, to znów chronią przy cienistych wodopojach w gorące popołudnie… A wzdłuż drogi w Krzywej rozciągają się hektary bobrowisk, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Historia swojska  – była sobie rzeczka, przyszły bobry, zrobiły swoje i powstał taki oto ekosystem…









Błądzę po chaszczach ostrożnie i nie zagłębiam się zbyt daleko w głąb, ale już zapaliła się lampka w mózgownicy, że trzeba tu wrócić w odpowiednim outficie, z odpowiednim naręczem sprzętu szpiegowskiego (czyt. teleobiektyw) i w odpowiedniej porze, nie w środku dnia, gdy cała słoneczność odbija się od tafli rozlewisk. 
Zjeżdżamy wolno wśród łąk wyszytych złotymi guzikami mniszków. W Gładyszowie cerkiew prawosławna w budowie; jest odwzorowaniem nieistniejącej cerkwi z Nieznajowej.




A dalej przez znajomy Smerekowiec (dziś nie było pod sklepem roweru z drewnianym dyszlem) do Regietowa Wyżnego. Jeszcze tu nie byłam. I wiem, że przy następnej okazji polezę przez ten uroczy zakątek wzdłuż i wszerz. Przepięknie tu, cicho i jeśli ktoś szuka prawie doskonałej harmonii krajobrazu – znajdzie ją właśnie tu… Prawie, bo przy zabytkowej dzwonnicy stoi dom prywatny. Nie będę komentować kto i komu dał w łapę, by to powstało właśnie w tym miejscu. 








Tylko paść teraz na soczystą trawę i liczyć chmury… Biała, zakurzona droga prowadzi do kaplicy Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja Cudotwórcy i cmentarza łemkowskiego. 







Wracając drogą, w Regietowie pod numerem 17 znajduje się „Skansen” u Włodzia, lokalnego pasjonata i kolekcjonera narzędzi i sprzętów rolniczych i gospodarskich. Generalnie stara chałupa obwieszona od podmurówki po dach wszelakiego rodzaju badziewiem, które służyło w nie tak dalekiej jeszcze przeszłości każdemu człowiekowi mieszkającemu i pracującemu  na wsi. Jest sielsko, pasą się koniki, przyczepia się do nas przyjazne kocisko a psina – niestety na łańcuchu – ma na wszystko wygwizdane…








Koniki w ilościach hurtowych spotkać można kawałeczek poniżej, mianowicie w stadninie. Wyciągają mordy bynajmniej nie do głaskania, byle za jakimś kąskiem, podszczypują i prychają. Z tyłu przedszkole, z dala od ludzi, źrebaczki na koślawych nóżkach, przy nich mamuśki, do „głaskania” -  szczypiące ogierki o pięknych oczyskach. 




Przelatujemy przez Kwiatoń i tu teoria wysnuta kilka lat wcześniej potwierdza się. Jest mianowicie dom, przed którym stoi buda z napisem „BIMBER”. Tak, sprzedawano tu ów nieszlachetny trunek w latach, gdy było to zakazane a w razie wpadki – no cóż – pies nazywa się bimber… A więc, jak się okazuje, słusznie się domyślaliśmy genezy tej budy.
Przystanek na obiadek. Uście Gorlickie. „Klimkowskie smaki”, niegdysiejsza „Homola”, w której w 2017 roku z Dariuszem kończyliśmy trzytygodniowy maraton rozpoczęty w Ustrzykach Górnych. Gierkowskie klimaty zastąpił fajny, swojski, kwiecisty i rustykalny wystrój. Żarcie pyszne – haluszki z sosem grzybowym i grybowski pilzner 0% (naprawdę dobre piwo). 





Najedzeni, lecimy dalej, drogą na Kunkową. Nad Polaną Radwanówką smutny widok na wyschniętą Klimkówkę (pod słońce zdjęcie nie wyszło). A chwilę później i kilka zakrętów dalej to samo słońce oświetla morelowym światłem przedwieczornym cerkiew św. Łukasza w Leszczynach, zatopioną głęboko wśród wzgórz… Coraz mocniej pochłania ją zieleń. 






Zwieńczeniem dnia jest wizyta w miejscu budzącym od razu ponure skojarzenia. I chociaż jest przepiękny, ciepły wieczór majowy, przez moment ciarki przechodzą mnie mimowolnie. Jakby zaraz zza chałupy miał wybiec nawalony Dziędziel z zakrwawioną siekierą. Budynek, w którym toczyła się makabryczna akcja filmu Wojciecha Smarzowskiego „Dom zły”. Dom trzyma się tylko na słowo honoru, bo jest to już tak ogromna i posunięta w rozpadzie ruina, że tylko patrzeć, kiedy się po prostu rozleci na strzępy. Strach włazić do środka, co prawda mam ubezpieczenie podróżne, ale raczej nie obejmuje rozwalenia sobie łba w scenografii filmowej. Praktycznie nie ma podłogi, dach wisi na jakimś strzępie i wielka to szkoda, że ktoś dopuścił do tak kompletnego zrujnowania tego budynku, bo widać, że był to kiedyś bardzo ładny dom. Z bliska wcale nie jest taki zły, otacza go zaniedbany sad i plątanina zarośli. Być może gdy zajrzę tu znów za jakiś czas, nic już z niego nie zostanie, zetnie go zima lub wiatr…








Dobrze jest wracać w stare miejsca i przekonywać się, że wcale tak dobrze się ich nie znało albo obserwować, jak się zmieniają. I dobrze jest odkrywać nowe, by wrócić do nich za kilka lat i zastanawiać się przez ten czas, co się zastanie…

Dzień 2 – Policyjna świeczka na torcie

Pobudka bladym świtem. Chociaż nie zamierzam się dziś spieszyć, chcę zacząć jak najwcześniej. Przed domem na dzień dobry wiewiór, dzięcioł, stado bogatek i bocian. Pierwszy bus na Wysową, po drodze zerkam na tę nieszczęsną Klimkówkę – tu od strony Ropy jeszcze trochę wody połyskuje, ale im dalej ku Uściu – po prostu łąka… 
Wyskakuję w Hańczowej. Jeszcze przed chwilą myślałam – zobaczę banie cerkwi, to znak, że trzeba wysiadać. Żadnych bani nie widać już z drogi, cerkiew zarosła. 6:20… 







Poranne światło tworzy bajkowy krajobraz, razi prosto w oczy. Nad łąkami pod Skałką przepływają fosforyzujące mgły. Światło przesącza się przez płatki kwiatów na drzewach, prześlizguje po krzyżach cmentarnych i przydrożnych, wylewa na taflę zieleni rozpościerającą się od drogi na Ropki po błękitniejące szczyty. Jedyna napotkana żywa dusza ma różki i kopytka… Druga – niewielki plecak. I cisza… Bezbrzeżna, bezludna, wszystko śpi, jedynie ptaki harcują. Jest rześko, jest energia, jest życie…












Pod drogowskazem z żabą w Ropkach para szczygłów odbywa zaloty. Niestety jedynie żaba była na tyle statyczna, by dać się sfotografować…






Cisza jak makiem zasiał… Przysiadam w wiacie na skrzyżowaniu szlaków na szybkie śniadanko. Jeszcze chwila na cerkwisku i następuje start właściwy. 8:00.






Idę sobie żółtym szlakiem wzdłuż potoku o wdzięcznej nazwie Od Huty. Rejon opuszczonej wsi, stara podmurówka i zmurszała cembrowina studni, przydrożny biały krzyż… Stary, zdziczały sad przy rozstaju dróg, szpaler brzóz… Po tym wszystkim biega ożywczy, poranny wietrzyk, tak sprzyjający na podejściu pod Przełęcz Przehyba. 






Przełęcz Przehyba, w lewo na Ostry, w prawo na Stożek, prosto w dół - do Bielicznej.

Generalnie sprawnie poszło, od Ropek niecałe 40 minut (po drodze źródło niedaleko przełęczy, cenna informacja). Od przełęczy szlak dalej idzie na Ostry, ale ja mam inne plany. Wzdłuż linii lasu biegnie na wschód ścieżka, która mnie dziś interesuje. I kiedy na nią wychodzę, zatyka dech w piersiach.
Wysokie łąki nad Bieliczną… Bezkres oszałamiającego spokoju, Kraina Łagodności ma chyba swoje centrum właśnie tutaj… Nad bujnymi łąkami rozlało się cielsko Lackowej a za jej masywem sterczy sobie z jednej strony zadziorny Busov, a z drugiej – Tatry! Wiosenna pstrokacizna wspina się na zbocza, ale sam wierzchołek jeszcze bez kolorów. Nie mogę nacieszyć oczu tymi obrazkami i myślę sobie, że to chyba najładniejsze miejsce w Niskim, w jakim byłam (a byłam w wielu pięknych miejscach). Poniżej, gdzieś w odmętach zieleni stoi cerkiew, do której docelowo zejdę sobie na mały chillout – taki plan. Ale najpierw…


Lackowa

Busov, najwyższy w całym Beskidzie Niskim


Tatry Słowackie



Nie chce się stąd odchodzić, ale robota czeka. Za chwilę wrócę, jeno tylko… Nad głową furka mi sójka, wyżej krąży kruk, brzęczą pszczoły. Ścieżka wskakuje w zarośla i za ambonką jeszcze parę minut i jestem na Przełęczy Pułaskiego. 9:35. I człowiek – pierwszy napotkany od trzech godzin! No tak, teraz zaczęli się ludzie, z oczywistych powodów… Nikt nie idzie tędy przypadkowo: najwyższa w Beskidzie Niskim, nieco łaskawsza od tej strony. Czy aby? Nie jest źle. Trzeba się troszkę wysilić, parę razy górka staje przez chwilę dęba, ale idzie się dobrze. Po krótkim podejściu wychodzę na „grań główną” ;) I bardzo mi się ta grańka podoba! Przypomina trochę grańki pienińskie koło Czertezika albo zejście z Kl’aka Luczanskiego na Fackov (takie jakieś skojarzenia). Po lewej niezła lufa w dół, nie chciałabym tam polecieć. Od doliny biją podmuchy zimnego wiatru. Kamienista ścieżka, korzenie, wykroty i bukowy, ładny, jeszcze nagi las zamykający się nad głową.







I już widać koniec, już flaga i banda strzelających sobie selfie z tabliczką szczytową turystów. 10:19. Szczyt Lackowej oficjalnie zdobyty. Taki sobie prezencik na urodziny wymyśliłam i sprawiłam. 997 m n.p.m. „Ratunku!! Milicjaaa!!!” Sorry, Maurycy. Tak mi się skojarzyło… :P





20 minut przerwy i sru z powrotem, bo tłumek narasta. Zarządzam odwrót natychmiastowy, bo już mi się chce z powrotem do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, szeroko nad błękitną Bieliczną rozciągnionych… Przez chwilę poluję na przepięknego polowca szachownicę, ale fruwa jak porąbany i odpuszczam, żeby się nie zabić na zejściu. Zbiegam z powrotem do Przełęczy Pułaskiego, byle uciec już od ludzi i… byle do jakiegokolwiek źródła wody, bo niespodziewanie od rana „wyszło” mi prawie całe 1,5 litra! A więc – z powrotem w znajome krzaki (zdziwienie pana idącego z naprzeciwka, kiedy tak na pewniaka nagle znikam) i już jestem sama… Uff…  
No pięknie tu… Kadry same wchodzą do obiektywu… Co tu dużo gadać…










Tak sobie zaplanowałam, że poleżę sobie odłogiem gdzieś przy cerkwi (tak się złożyło, że jeszcze nie byłam w Bielicznej), ale z tej całej euforii zapomniało mi się, że jest majówka. Czyli tabun turystów niedzielnych. Do tego zrobił się upał, który tam nieco wyżej nie był odczuwalny. Póki co: misja „woda”… 12:15…


Cerkiew św. Michała Archanioła w Bielicznej z 1796 roku.






Za cerkwią stoi van i namiot wielkości cerkwi. Piknikuje tu młoda rodzinka z dzieciakami i pieskiem. Pytam, czy jest tu jakie źródło a oni po prostu wręczają mi butlę mineralnej! Chcę im dać kasę, nie ma mowy, bierz  kobieto, my mamy pół auta wody! No kochani… W ogóle fajna rodzinka. Bez wrzasków, dzieci przygotowują z mamą obiad, śmieci do wora, brudna woda w krzaki z dala od strumienia, „dzień dobry, do widzenia, szerokiej drogi”, żadnych komórek, ognisko, rowery… Wielkogabarytowi, aczkolwiek niewidzialni. Da się? Swoją drogą, myślę, takie dzieciństwo i wypad z rodzicami – w dzisiejszych czasach to skarb. 
Przysiadam sobie w cieniu i wyżeram resztę kawy z termosu oraz bułkę zgniecioną aparatem, roztopiony żółty ser i wędlinę, która uciekła z opakowania i przykleiła się z jednej strony do sera a z drugiej do batonika. Cóż, jaki Amaro, takie „momenty”… Obok przycupnęło dwoje rowerzystów i po chwili rozmowy okazuje się, że są z Bielska-Białej :D Mały ten świat… Patrzę na mapkę w telefonie i rozważam opcje powrotu, ale chyba zostanę przy wersji pierwotnej, czyli tą samą drogą, biorąc pod uwagę wzmagający się upał, uzależnienie od komunikacji publicznej (bus za 3 godziny lub za 7) i konieczność dokonania jakichś zakupów na trzy dni z uwzględnieniem dwóch dni świątecznych. No i czynnik decydujący: przeludnienie na szlaku. Co chciałam osiągnąć na ten dzień – osiągnęłam. Z przytupem. 
A więc – z powrotem na przełęcz Przehyba. Na łące za cerkwią jak na patelni. Cisną kolejne tłumy. Tam, gdzie o poranku była tak wspaniała cisza i towarzyszyły mi jedynie ptaki, teraz jak na Hulance. Zbiegam do Ropek i… po obu stronach drogi samochodów jak pod centrum handlowym. Ewakuacja! Natychmiastowa! 13:40.
Idę sobie w pełnym słońcu zakurzoną drogą. W wodach rozlewiska odbija się błękit nieba. Były tu kiedyś bobry, widać obżarte pale wystające z wody. Pliszka postanowiła sobie popozować do zdjęcia…







Kawałek za rozlewiskami skręcam w prawo. Nie chce mi się leźć asfaltem w tym gorącu. Ścieżka wzdłuż Ropskiej Wody to zdecydowanie przyjemniejsza opcja. Tutaj bobry także urzędują – żeremia mają wysokość około 2,5 metra!





Do Hańczowej jeszcze kawałeczek, mam czas. Przysiadam więc na ławeczce nad rzeczką, przy jakiejś działce, po której łażą sobie kury i właściwie – czemu by się na niej nie wyłożyć…? Nad głową płyną chmury, zamykam oczy, mało bym komara nie przycięła… 



Nie obracać nośnika. Perspektywa jest właściwa...;)

Stąd już 10 minut na przystanek. 14:45. Pętelka zamknięta. W busie nawalony jak stodoła żołnierz z I WŚ z walizką, któremu zebrało się na pogaduszki i najwyraźniej nie chce mnie wpuścić do środka, zbiera ochrzan od kierowcy, któremu w ramach przeprosin daje koszulę z Wólczanki o 4 rozmiary za dużą. Coś ta rekonstrukcja bitwy gorlickiej ma daleki i najwyraźniej równie niszczycielski przebieg co prawdziwa…
Dobry dzień. Można było dłużej i dalej, ale po co. W głowie już sobie uknułam, że trzeba wrócić ponownie na te wysokie łąki. I to nie raz… Póki co, wracam do swojego 1-osobowego apartamentu, który jest niewiele większy od łóżka w mojej sypialni i obwieszam go artystycznie praniem. Zamiast tortu funduję sobie zupkę chińską, co jest zadziwiające, bo nie jadam takich wynalazków od dawna, ale cóż począć, że znienacka zachciało się na pierwszy głód akurat takiego świństwa. Sprawdzam prognozy na jutro i… cóż, chyba trzeba będzie lekko improwizować. Pożyjemy, się prześpimy, zobaczymy…






Dzień 3 – W poprzek albo tam i z powrotem

Wczorajszy rekonesans jakichkolwiek połączeń z Gorlic w jakimkolwiek interesującym mnie kierunku wykazał, że nie ma innej opcji, jak klasycznie wyciągać kciuk. Ale uparłam się. A jak się uprę, to nie ma przebacz. Bo mi chodziły Kornuty po głowie i chciałam pójść już od dawna, co prawda nie tak, jak wyszło, ale wyszło, jak wyszło.
Niebo o 5 rano jest złowieszcze… Nic to, pałatka do plecaka i w długą. Dosłownie długą, bo odcinek między kwaterą a pierwszymi światłami, gdzie należy gdziekolwiek dalej się przedostawać to raptem 1,5 km. Z buta. Będę próbowała dostać się dziś na Bartne, bo w jakąkolwiek inną stronę nie ma sensu. Złapię coś – super, nie pójdzie mi – odwrócę się i porzeźbię coś na okolicznych pagórach, takie założenie. Mijam przystanek na Sękową i za skrzyżowaniem czwarty machnięty samochód okazuje się strzałem w dziesiątkę. Państwo też idą na Kornuty. Z Bartnego. No i pięknie :D 
7:35, Bartne. Leje. Wieje. Założenie pałatki w pojedynkę w takich warunkach powoduje niekontrolowany wyciek nadzwyczaj finezyjnej wiązanki wulgaryzmów. Przysłuchuje się temu łaciata krowa. „Co się gapisz bucu, pomogłabyś!…” Zanim się opałatkowałam na dobre i wylazłam chociaż kawałek ponad wieś, przestało lać. 





Nie ma nic bardziej ożywczego i energetycznego niż las świeżo po deszczu o poranku wiosennym, kiedy wychodzi słońce… Natychmiast zwalniam i pozwalam się światu dookoła dziać… Ściółka pachnie intensywnie, mlaszcze błotko (e, takie błotko…) pod butami, lśnią krople wody na mchach i krzewinkach, na wściekle zielonych młodych listkach buków… Kilkanaście metrów przede mną przemyka wielkie, płowe cielsko – łania lub jeleń i znika bezszelestnie w gęstwinie. Obudził się dzięcioł i wali jak natchniony tuż nad moją głową, ale nie widać go w szalonych koronach drzew. Tu i ówdzie rozrzucone pierwsze kamole wielkości ciężarówki. 





Docieram do zielonego szlaku i tym samym granicy Magurskiego Parku Narodowego. Przepięknie tu. Poskręcane drzewiska chylą się nad ścieżką, młody, histerycznie zielony las zmieszany ze starą, poczciwą buczyną nadłamaną czasem, przeżartą kornikiem, obrosłą siwymi hubami. Jest ożywczo, witalnie, chłodno, przez sitwy gałęzi przesącza się słońce, dające nadzieję na kolejny pogodny dzień.





Spotykam swoich dobroczyńców od podwózki – oni już wracają. A, taka tylko szybka przebieżka z rana. No tak, tylko ja jestem tak nawiedzona, że chodzę stylem oblężniczym z termosami, aparatami, wałówą, jakbym się miała z tym plecakiem okopywać. Ale ja tu nie jestem na 5 minut, przebiec, cyknąć fotkę i resztę dnia siedzieć na Netflixie. Chociaż w sumie - u siebie po okolicznych pagórach też sobie łażę po obiadku na takie spacerki... W każdym razie...
9:10. Rezerwat „Piekiełko” na Kornutach. Skalny, śliski po deszczu, omszały świat. Jak zawsze w podobnych miejscach wrażenie, jakby mieszkały tu jakieś krasnale czy inne baśniowe stworki i tylko patrzeć, jak powyłażą ze swoich dziur pod kamieniami i zaczną we mnie rzucać czymś groteskowym. Pachnie mokrą skałą i grzybami…











No i cóż dalej zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Mogłabym złazić teraz na Gorlice przez te wieże widokowe na Ferdlu i Łysuli, ale nie mam najmniejszej ochoty. Mogłabym wrócić i pójść w drugą stronę, ale tam nie ma zasadniczo nic ciekawego. Decyduję się schodzić do Folusza, podejść sobie na Wodospad Magurski a potem zobaczymy. Godzina jeszcze młoda. Tak więc idę sobie przepięknym zielonym lasem aż do czarnego szlaku. Pierwsi ludzie. Przy wiatce kawa i śniadanko, po czym złażę w dół. 



Slow Beskid... Odniesiony z drogi na trawkę, żeby nie przetoczyła się po nim kawalkada rowerów.

Ludzie, ludzie, ludzie… No tak, wstała szlachta, to hajda na wieżę! Bardzo ładna ta dolina, generalnie zachodnie źródliska Kłopotnicy; w jednym miejscu spotykają się trzy strumienie walące z góry i tworzące malowniczy, przepaścisty kanionik, po chwili dołącza czwarty i wyhamowuje to wszystko dopiero na rozwidleniu dróg i potoków w Foluszu, gdzie dołączają wody z południowych źródlisk tej samej rzeki wypływającej spod Wątkowej. Gdy wychodzę z lasu przed skrzyżowaniem szlaków, uderza we mnie fala gorąca i duchoty na otwartej przestrzeni. Oszałamiająco pachną trawy i jakieś zielsko, aż gryzie w gardło. Przy mostku na potoku miejsce na odpoczynek. Nie omieszkam. 




Robi się gorąco. Nie wróży to niczego dobrego. Dochodzi południe. Szybka kalkulacja: stąd na północ do drogi nie ma co się pchać, bo się nie wydostanę niczym na Gorlice. Muszę wrócić na Bartne. Przez wodospad jakieś 4-5 godzin. Ciężkie powietrze i pęczniejące nad lasem bałwany chmur wieszczą jedno… Decyzja: szybszy powrót przez Magurę zielonym szlakiem. Cóż, niektórzy chodzą po górach wzdłuż grani, ja chodzę w poprzek… ;)





Przyjemny szlak, znów, jak wspomniałam, wzdłuż źródlisk Kłopotnicy. Lubię takie górskie kaniony potoków, lubię chodzić z szumem wody. Duszno i porno. Szlak pnie się w górę, nabieram trochę Kłopotnicy do butelki, kiedy strumyk przecina szlak. O jak dobrze, zimne, mokre… Niebo poburkuje nad głową. Lezie, nie ma co. Para, która od rozstajów idzie przede mną rozważa odwrót. Chcą mnie nawet podwieźć do Gorlic! Nie nie, dziękuję, to tak sobie postraszy, idę dalej. Oni wracają a z nieba spływa nieboski gniew. Przyobleczona w pałatkę, przysiadam na plecaku w jakimś wykrocie. Przynajmniej sobie dychnę przed ostatnim podejściem. 15 minut i po burzy. Wyłażę na GSB i jestem po chwili na szczycie.


Za tą instalacją jest źródełko

Ciekawe, kto tu mieszka. Czyżby rosomak?...




Rozpaczliwie chce mi się kawy, ale widzę ponad lasem, że ta chwilowa histeria pogodowa to nie koniec. Powietrze jest ciężkie i nieruchome. Jest tu co prawda wiata, ale zamarudzić tu i czekać aż pieprznie to się kompletnie mija z celem. Ruszam od razu w dół, do Przełęczy Majdan i dalej żółtym do Bartnego. Już się zasnuło w tym czasie, już polewa. I oto oczom mym ukazał widok, obok którego przejść obojętnie ani nie chciałam, ani nie zamierzałam…




Siedzą sobie trzy rodzinki i smażą kiełbaski, boczki i chlebki. To ja się do was przysiądę, można? Kawy się w końcu napiję. A proszę, proszę! Natenczas lunęło. Miało wyczucie czasu, trzeba przyznać. Siedzę sobie póki co beztrosko i wędzę się w dymie a towarzystwa nader wylewnie dotrzymuje mi upasiony buldożek francuski. Plądruje moje siatki, pakuje mi się nonszalancko tłustą dupką na kolana i daje buzi, wydając przy tym odgłosy, jakby ktoś z niego spuszczał powietrze i na zmianę pompował. Na koniec puszcza bąka, który na szczęście dość szybko rozpływa się w zapachu dymu i wędzonki. 
Spędzam w wiatce prawie godzinę, w końcu postanawiam ruszyć. Polewa jeszcze co prawda, ale do chałpy daleko… Cerkiew prawosławna wbita w mokry świat. Kawałeczek dalej druga – greckokatolicka, niedawno wyremontowana. Chciałam ją jeszcze zobaczyć od zewnątrz, bo na razie środek pojechał do konserwacji i teraz już można machać. 



Cerkiew prawosławna śś Kosmy i Damiana z 1928 roku.


Cerkiew greckokatolicka śś Kosmy i Damiana z 1842 r.



Do strzału. I w samą porę, bo zanim docieramy do Ropicy Górnej, świat pochłania ściana deszczu. To mi się znowu udało. Od krzyżówki w Gorlicach to już sobie swoją długą prostą dolecę. 
Tak więc trzeci cel na ten wyjazd – Kornuty – obalony. Popołudnie i wieczór nie przynoszą nadziei na lepszą prognozę. Cóż, trzeba ustalić plan awaryjny…







Dzień 4 – Impro

Po spojrzeniu za okno o poranku i w telefon na prognozę, odpuszczam wszelkie góry. Planem awaryjnym było odwiedzenie Biecza i pozwiedzanie Gorlic czy poszwędanie się po najbliższej okolicy. Pojechałam zatem porannym Misiem do tego Biecza i szczerze – myślałam, że dłużej tam zagoszczę. Cóż, ładny ten ryneczek, ale po 40 minutach miałam pozwiedzane i dziurę z deszczem nad głową. Oraz zero połączeń powrotnych.


Ratusz z wieżą z 1450 r.

Kolegiata Bożego Ciała (1490 - 1510)

Dom Barianów-Rokickich z 1530 r. z basztą radziecką.


Zespół klasztorny reformatów (1645-63 r.)


Baszta kowalska





A więc kciuk. I tu przekonuję się, że mój limit szczęścia przewidzianego przez opatrzność na tę wycieczkę chyba się wyczerpał. Tak więc idę z tego zasmarkanego Biecza wzdłuż 28-ki i macham (nawet z rozpędu na policję, też mi pokazali kciuka, fajne poczucie humoru) i moknę i nie mam kurtki, bo stara szmata się rozleciała a nowej nie zdążyłam kupić i żaden s…. yyympatyczny człowiek nie chce się zatrzymać. Tak więc doszłam kuźwa z tego cholernego Biecza do Gorlic z buta. Już mi się nawet nie chciało nic więcej oglądać. Myślałam tylko o tym, że w końcu zjem sobie dobry obiad po kilku dniach. W Tarasowej. Naprzeciwko kwatery. Bo w centrum same pizzerie i lodziarnie. Ale machnęłam kawę i nabrałam ochoty, aby trochę pospacerować. 






Pan Łukasiewicz pod ratuszem


Kościół NMP



Zdecydowanie najfajniejsze miejsce w Gorlicach

Ul. Kręta

Najstarsza kapliczka w mieście

Cerkiew prawosławna pw. Świętej Trójcy


Gorlice - Glinik



Przebrałam się tylko szybko i lecę na jakiego kotleta, a tam… Rezerwacja! Tak, zdecydowanie to był koniec szczęścia. Skończyło się na kiełbasie z mikrofali i ciastkach z Żabki. Głupi to był pomysł z tym Bieczem, ale cóż. 

Powrót dnia kolejnego z rana. Pogoda zdecydowanie pod psem. Albo pod zmokłym i zmarzłym bocianem sztuk dwie nad sklepem przy przystanku. 
Ale nie ma co marudzić. Każda chwila w Niskim jest cenna. Nowe ścieżki przetarte, kilka planów „na zaś”. Poza tym, ja nigdy nie potrzebuję pretekstu, by w Niski przyjechać. Choćby po to, żeby sobie poleżeć w trawie na uroczym zadupiu i popatrzeć na krowy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz