Fraktale

   To była wiosna. Kilka miesięcy po studniówce. Wybrali się w pęczniejący zielenią górski świat we czwórkę, niosąc w plecakach zakupione ostatnimi zaskórniakami z kieszonkowych jabcoki i papierosy. Było ich czworo – Pszczółka, Margaret, Rózia i Chudy. I ten ostatni niósł w swoim plecaku, oprócz gitary,  jeszcze jedną niespodziankę na wieczór…
   Przybyli do chaty po szkole, pod wieczór. Był piątek, powoli zaczęły się zjeżdżać  weekendowe ekipy, jednak tego wieczoru zaplanowany był ledwo wstęp – w miarę grzeczne ognisko ze śpiewaniem klasyków polskiego rocka. Prawdziwa impreza miała zacząć się w sobotę wieczorem. I zaczęła się.
   Dzień spędzili grzecznie, przy puzzlach 1000 sztuk, bez wzorcowego obrazka (chytry plan chatkowego), siląc się co niemiara z ułożeniem tajemniczego pejzażu i spędzili nad tą zabawą 10 godzin. Kiedy wreszcie powstała cała układanka, postanowili się napić i pograć na poddaszu schroniska, na którym spali. W ruch poszły butelki ze szlachetnym siarkowym trunkiem i wówczas Chudy zaproponował małą przekąskę, a raczej kolację. Z plecaka wyjął dziesięć jajek i tajemniczą torebkę z czymś brązowym w środku.
   - Zaraz was zawołam, tylko zrobię.
   Ok. Dziewczyny nie oponowały – jedyny facet w towarzystwie robi trzem damom kolację – skarb! A damy to były iście pasujące do lat 90. – hippiska, punkówa i miłośniczka muzyki grunge. Czekały cierpliwie, dopóki nie zawołał z kuchni Chudy.
   Jajecznica smakowała wyśmienicie. Dodatkiem do niej były – no tak, grzyby. Tyle że… halucynogenne…
   Po posiłku cała ekipa znów zwinęła się na „Szpakówkę”, gdzie niski, skośny dach nie pozwalał nawet stanąć w pozycji wyprostowanej, trzeba się było przemieszczać czołgając bądź na kolanach, po czym zaczęły się znów śpiewanki.
   Pszczółkę pierdolnęło jako pierwszą. Znienacka zaczęła cytować z pamięci natchnionym głosem „Statek pijany” Rimbauda, aż towarzystwo zamilkło. Po hucznej owacji na koniec wiersza ekipa stwierdziła, że trzeba to „obkurzyć” i zlazła po drabince na dół i na przyzbę. Natenczas nastąpił przeskok w czasoprzestrzeni i Rózia zdała sobie sprawę z otaczającej ją rzeczywistości. Skończył się bowiem dzień i nastała noc, nieprzenikniona i nadzwyczaj przyjemna, wiosennie ciepła. Znikł gdzieś Chudy a ona siedziała na przyzbie zaledwie w towarzystwie Margaret. Tymczasem z chatki wychynęła Pszczółka i waląc w denko jakiegoś wielkiego garnka zanosiła się dzikim śpiewem, prawdopodobnie było to coś z repertuaru Janis Joplin. Tłukąc się wciąż o czerwoną emalię drewnianą łyżką, podążyła w ciemny las i tylko z dala słychać było czasem jakieś pojedyncze pacnięcie zanikające w głuszy.
   Natenczas Rózia usłyszała znajomy głos dobiegający z pobliskiego młodnika:
   - Róziaaaaa! Róziaaaa! Ratunkuuuu!
   Nie namyślając się długo, na szeroko rozstawionych nogach i bez latarki podążyła za źródłem dźwięku. Kilkanaście kroków od chatki zastała Margaret leżącą na ziemi pod modrzewiem i zaśmiewającą się do łez.
   - Co ci? – zdołała wydukać.
   - Róża, fr..aktale mi z nieba lecą – czknęła Margaret wskazując niebo nad ich głowami.
   Rózia zerknęła w górę, ale zobaczyła tylko gwiazdy, co próbowała przetłumaczyć koleżance. Bez powodzenia.
   - Fraktale kurwa i już – chichrała się Margaret, po czym podniosła się do pionu znienacka i orzekła: - Muszę się wyszczać – po czym znikła w ciemności młodnika.
   Rózia została sama z fraktalami i cieszyła się, że zjadła tylko dwie łyżki jajecznicy, dzięki czemu grzybki nie siadły jej tak mocno jak reszcie towarzystwa. Była tylko śpiąca, toteż powlokła się na puste poddasze i zaległa, dopijając resztki siarkofruta.
   Gdy zbudziła się o poranku, wszyscy grzecznie spali obok, wydając dzikie pomruki. Nie wiedzieć nawet jak się tam znaleźli.
   Widocznie jajecznica podziałała wybitnie nasennie…

1 komentarz:

  1. O, matulu, świetne. Tacy właśnie byliśmy, chociaż lata siedemdziesiąte, to był dopiero odlot. Bieszczady bez prądu, pomylone szlaki, moc wrażeń, nawet bez grzybków halucogennych. Za to z jointami, gitarami.

    OdpowiedzUsuń