Zbójnicy 04





ROZDZIAŁ IV - "ORGANIZACJA NAPADÓW ZBÓJNICKICH"

            Wraz z nadejściem wiosny wzrastała aktywność zbójników. Członkowie towarzystw stałych śpieszyli się na miejsca zbiórki wyznaczone wcześniej lub też porozumiewali się za pomocą sobie tylko znanych sygnałów umownych.



Władysław Skoczylas - Zbójnicy z kotlikiem, drzeworyt
Muzeum Żup Krakowskich w Wieliczce
źródło: www.pinakoteka.zascianek.pl/Skoczylas/Index.htm

            Górale, pragnący pójść "poza bucki na zbój" dobierali sobie towarzyszy czyli "zmawiali się", tworząc grupy zbójnickie jednorazowe lub sezonowe.
            Kto był głównie narażony na napady zbójnickie? Każdy, kto posiadał więcej niż potrzeba dla zaspokojenia swych potrzeb, każdy bez wyjątku, kto żył z wyzysku innych ludzi, kto swe bogactwo zbudował z krzywdy ludzkiej. W ten sposób zbójnicy pragnęli "równać świat". Dawali temu wyraz, napadając nie tylko dwory szlacheckie i folwarki, lecz także na plebanie, bogatych kupców, Żydów, rzemieślników i bogatych gazdów.
            Naświetlenie problemu napadów zbójnickich zgodnie z posiadanym materiałem źródłowym pozwala doskonale zorientować się w charakterze napadów na poszczególne grupy ludności.
            Szlachta będąca głównym uosobieniem wyzysku i szczególnym przedmiotem nienawiści ze strony biedoty wiejskiej, siłą rzeczy była najbardziej narażona na ataki "dobrych chłopców". Ich napady miały na celu nie tylko grabież mienia napadniętego, ale były też często aktem zemsty wobec ciemiężycieli. W tym celu zbójnicy nie cofali się nawet przed zabójstwem. I znowu wypada odwołać się do "Akt spraw złoczyńców miasta Żywca", wszak Żywiecczyzna uchodziła w Polsce przedrozbiorowej powszechnie za specjalnie niebezpieczne "gniazdo rozbójnicze".
            Już w r. 1589 znajdujemy charakterystyczną wzmiankę w zeznaniach Grzegorza Knota: "Jano Czykiel stary z Czyżyny mści się i mścić obiecał na pana Komorowskiego grunciech, że syna jego pobito tam i dlatego jest pojmany". W r. 1593 Stefan Tomczyk alias Butorczyk z Rabki napadł wraz z towarzyszami na dwór pana Jerzego Podwysockiego niedaleko Starego Sącza. Właściciela dworu od śmierci uratowała tylko nieobecność w domu. Do napadu namówił poddany pana Podwysockiego, który widocznie miał z nim porachunki. Także pan Czaniecki musiał jak sądzimy wyrządzić wielką krzywdę swemu woźnicy Wojtkowi synowi Toczipytków z Kobiernic, skoro ten namówił kilku zbójników do napadu na niego. Tym razem napadnięty poniósł śmierć z rąk zbójników. Jakub Huba ze Skawy w swych zeznaniach przed sądem żywieckim w r. 1605 przyznał się do napadu na pana Jana Porębskiego i wymienił nazwiska wspólników. Dwa lata później został skazany na śmierć przez ćwiartowanie sługa pana Myszkowskiego z Bestwiny. Wiedział on bowiem o planowanym napadzie na swego pana, czyli tym samym uznany został za współwinnego. Szlachcic ten od dawna okrutnie znęcał się nad poddanymi. Zbójnicy nieraz przepowiadali, że nie umrze on śmiercią naturalną. Mówili: "...zabić go! - kiedy kogoś bił", a zbójnik Wilk powiedział: "zabić go, sku*wegosyna pańskiego". Wynika z tego, że służba i poddani skarżyli się zbójnikom na nieludzkie postępowanie Myszkowskiego. "Dobrzy chłopcy" mszcząc się na skrzywdzonych własną ręką wymierzali im sprawiedliwość.
            Na postawie akt sądowych stwierdzamy, że w latach 1618-1619 odbyło się dużo rozpraw o rozboje w związku z napadem na panią chorążyną Witkowską i pana Rogowskiego. Podobnie rok 1622 obfitował w sprawy o napad na panią Suską w Nowym Rychwałdzie i na dwór pani Strzalinej w Dąbrówce. Głośny był w roku 1697 napad familii Mateusza Klimczaka na dwór pani Domiceli z Wielkiego Chrząszczowa, wdowy po Michale z Warszyc Warszyckim w Palczowicach. Zdobyte łupy musiały mieć nie lada wartość, skoro zeznania tegoż Klimczaka na ten temat zostały oblatowane w księgach grodzkich w Oświęcimiu. Kronikarz żywiecki także odnotował pod rokiem 1600 wypadek zabójstwa dokonanego przez poddanych na osobie pana Andrzeja Bibersztyna Starowiejskiego we Starej Wsi. Dla zmylenia śladów ciało zabitego wrzucono do rzeki w Pisarzowicach. Za jakieś nieokreślone krzywdy próbował zemścić się na swym panu Mikołaju Komorowskim jego służący Teofil. Przystąpił on bowiem do zbójników, za co został skazany przez sąd żywiecki na śmierć. Szkoda, że pisarz miejski przemilczał w tym wypadku najbardziej nas interesujące motywy działania owego służącego.
            Następstwem objęcia rządów w państwie żywieckim przez Mikołaja Komorowskiego w r. 1608 był szybki rozwój gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej. Ku folwarkom też kierowała się nie mniejsza nienawiść i zawziętość ludności góralskiej. Rzecznikami ucisku i wyzysku pańszczyźnianego stali się tu urzędnicy folwarczni. Od początku więc XVIII wieku mnożyły się napady zbójnickie na folwarki, a prawie każdy z nich kończył się śmiercią sługusa pańskiego (patrz rozdział II).
            Czasem większa nienawiść otaczała tych, którzy byli posłusznym narzędziem w ręku swego pana. Chodzi w tym wypadku o hajduków i sługi dworskie. Powodem napadów na nich była oprócz zemsty, także chęć zysku. Jurzyk Głuchowski z Biecza okradł sługę pana Komorowskieo Chrystopha Rychalskiego. Zebrał tam nie mało łupów. Zresztą nic dziwnego, skoro sługa ten żył z rozboju i zbił na tym ogromny majątek. Przyszłość zgotowała mu zresztą mrożącą krew w żyłach śmierć, zginął bowiem na rozpalonym koniu. W r. 1611 Jan Kucharz zabił hajduka pana Komorowskiego, niejakiego Wojciecha Paskowskiego. Napad na hajduków wydarzył się także w r. 1621. Obrabowanie hajduków o tyle się zbójnikom opłacało, że zdobywali wówczas tak bardzo cenną dla nich broń.
            Religijność zbójników nie powstrzymywała ich od napadów na plebanie, a nawet kościoły. Księża byli przecież także przedstawicielami niesprawiedliwego porządku społecznego i żyli kosztem pracy innych. Niestety "Akta spraw..." dostarczają bardzo skąpych wiadomości na ten temat. Dopiero pod rokiem 1676 figuruje krótka wzmianka o kradzieży obrazu w kaplicy i "karbony brackiej" przez Jędrzeja Ociepkowicza z Żywca, który za ów występek został ścięty. W r. 1709 odbyła się egzekucja Wojciecha Bulaka ze Spytkowic skazanego za "różne zbójstwa i nachody gwałtowne dworów i kościoła wilkowskiego". Stanisław Rusek alias Kuś z Lesznej i jego syn Izydor skazani zostali w r. 1741 za grabież kościoła radziechowskiego. "Dziejopis żywiecki" zawiera liczniejsze, aczkolwiek krótsze wzmianki i bez podania nazwisk sprawców. W r. 1569 okradziono kościół farny żywiecki, w r. 1580 kościół w Cięcinie. Rok 1587 przyniósł dwa wydarzenia: okradziono kościół w Czańcu, a żywiecki spalono. Poważny napad na plebanię miał miejsce w r. 1709, podczas którego towarzystwo złożone z 12 zbójników obrabowało ks. Jana Józefa Polaka, plebana lipnickiego i dziekana żywieckiego. Tyle kronika żywiecka.
            Ciekawie opowiada o podobnym jak powyższe wydarzeniu hetman Józef Baczyński, który w r. 1736 zorganizował napad na księdza w Inwałdzie. Odbyło się to w oryginalny sposób, bowiem zbójnicy zanim dostali się do środka najpierw wycięli drzwi od plebanii. Plebana wzięli między siebie, bo się szarpał, ale go nie bili. Otrzymali od niego "kamyczki węgierskie" (100 funtów). Baczyński nie tknął jednak ani kielichów w zakrystii ani pieniędzy ze skrzynki, przeznaczonych na "chwałę Bożą", jeszcze dołożył tam te, które otrzymał od plebana. Nie wszyscy jednak postępowali w taki sposób, w dużym stopniu zależało to od ich humoru, fantazji i w swoisty sposób pojmowanego honoru. Jakże inaczej wyglądał napad towarzystwa Jerzego Proćpaka na plebanię w Zawoi. Zbójnicy najpierw podstępem wywabili organistę, rzekomo do chorego i zmusili do wywołania księdza. Tym razem jednak źle trafili, pleban był biedny, posiadał tylko 112 złotych. Wpakowali go więc razem z gospodynią do skrzyni na zboże, splądrowali cały dom i odeszli w kierunku Babiej Góry. Aby opóźnić wszczęcie alarmu zabrali organistę ze sobą i wypuścili dopiero przed świtem.
            Spośród wszystkich diecezji w Polsce przedrozbiorowej, najwięcej ucierpieli od zbójników księża diecezji krakowskiej. Świadczy o tym skarga księży dekanatu pszczyńskiego, która wpłynęła do biskupa krakowskiego w r. 1694, z prośbą o interwencję u panów Wielkopolskiego i Warszyckiego, by zechcieli zwalczać zbójnictwo bardziej skutecznie. Jest to ciekawy przyczynek do dziejów zbójnictwa, gdyż jak wynika z dokumentu był to okres aktywnej działalności familii Klimczaków i ich podherszta Talika. "Wspomnieni zbóje zestawiają swoją szajkę z obwodu żywieckiego oraz łodygowickiego, a jak powszechnie podawają, ma ich być przede wszystkiem dwóch, zwanych Klimczykowie, a trzeci Talik, ich podherszt, wraz ze swym krewnym, zw. Franciszkiem, ci z państwa żywieckiego pochodzą, z dziedziny łodygowskiej pochodzi zaś niejaki Pietruszka, który to wraz z innymi zbójami był u wspomnianego proboszcza miedźwińskiego w naszym dekanacie". Znajdujemy tu w żadnym dotychczas źródle nie notowaną wzmiankę o zbójniku zw. Pietruszką, który musiał się dać porządnie we znaki całej okolicy, skoro nazwisko jego czy też przezwisko znalazło się we wspomnianym liście na równi z nazwiskiem Klimczaków. Cała treść listu tchnie oburzeniem na świętokradzkie uczynki "siumnych chłopców", od których kler i kościoły doznają "prześladowań i szyderstw". Sytuacja musiała być niewesoła, dalej bowiem księża donoszą, iż cierpienia ich stały się przyczyną opuszczenia przez księży probostw i szukania ochrony w miastach. "To tylko nadmieniamy" - czytamy w dokumencie - "że z naszego dekanatu dwu proboszczów, miedźwiński proboszcz oraz proboszcz z Niemieckiej Wisły, ograbieni z swych rzeczy, ledwo przy życiu zostali, a to przy zastosowaniu ze strony ze strony urzędu pszczyńskiego wszelkich środków do ujęcia zbójów..."
            Dr Władysław Ochmański na kartach swej monografii dokonał na podstawie samych tylko "Akt spraw..." krótkiego zestawienia ilości napadów przypadających na poszczególne grupy ludności. Ogółem wszystkich napadów było 119. Oczywiście trzeba pamiętać o tym, że jest to liczba względna, gdyż na pewno nie wszystkie sprawy trafiały do sądu. W każdym razie jedno natychmiast rzuca się w oczy - największa ilość napadów przypada na bogatych chłopów (40).
            Zamożni górale skupiali w swych rękach znaczne bogactwa. Szeroko też stosowali w swoich gospodarstwach pracę najemną. Niejeden z komorników i najemników doznawał od nich krzywdy. Np. Wojtek Pobiodro z Jeleśni postawiony przed sądem żywieckim w r. 1607 przyznał się do zabójstwa na osobie chłopa Janka za to, iż ów bił go za młodu.
            Ciągła chęć pomnożenia dobytku uczyniła z bogatych gazdów ludzi skąpych i dusigroszy. Narażali się przez to często na "męczenie" ze strony zbójników, którzy tym sposobem zmuszali opornych do wskazania schowka z pieniędzmi. Baczyński opowiadał, że na Obidzy przypiekali kobiecie podeszwy, bo nie chciała powiedzieć, gdzie są pieniądze. Nie pomagały nawet namowy męża. Wolała narażać się na przeokropny ból, niż wydać choć jeden grosz .
            Zbójnicy zwykle byli dobrze zorientowani w stanie majątkowym chłopów i trudno było ich oszukać. Od bogatych gospodarzy uzyskiwali nie tylko gotówkę, ale też dostawały się im obfite łupy w postaci ubrań, naczyń itp. Nie gardzili też jedzeniem. Niejednokrotnie napad na wiejskiego bogacza stokroć im się bardziej opłacał, niż "najście" na dwór szlachecki.
            Grzegorz Tyc zeznał w r. 1616, że zabrał w Jeleśni u Walków "pół siągi sukna, koszulę, kabatek i masła kęs". U Łysienia Jędrysa dostało się mu "pół siągi sukna i koszulę". Stanikowi Pawlicy w r. 1618 lepiej się powiodło. Z dwoma towarzyszami obrabowali chłopa Kurka na Grojcu, przy czym dostały im się dwa garnki masła, pszenica, pięć łokci cienkiego sukna, koszula "śmiertelna", 20 groszy, proso, wiertel jęczmienia i owsa. U szewca Wantoły w Cięcinie wzięli cholewę pieniędzy, a u Ryszki w Żabnicy "dwa dosiepy skórek, rusznicę, kilka par cholew i 10 złotych".
            W tym samym roku zbójnicy dokonali napadu na starą kobietę w Straconce, którą jak zeznali "umęczyli i wzięli niemałą sumę pieniędzy". Podobnie napad na bogacza Jędrysa Handerka w Wilkowicach w r. 1622 przyniósł "pieniędzy sumę niemałą".
            Czasami opór napadniętego stawał się przyczyną jego śmierci. Za przykład służyć może wydarzenie z r. 1624 w Janowicach, gdzie męczonemu chłopu zbójnik Targosz gardło poderżnął.
            Zdarzało się, że chłopi nie posiadali pieniędzy. Wówczas zbójnicy zadawalali się tym, co im wpadło w ręce. Gdy np. okazało się, iż gospodarz Koszczałka z Zubrzycy nie miał gotówki, towarzystwo Baczyńskiego piło tylko wódkę. Podobny zawód spotkał ich u chłopa Dudka w Leńczach (pow. wadowicki). Chłop przestraszony napadem uciekł, więc związali jego żonę i piekli świecą po udach. Powiedziała tylko o 13 złotych pod sąśnikiem. "Dziewkę bili postronkiem, ale miejsca schowania korali nie chciała im zdradzić, które sami znaleźli jednak w oborze"
            Niekiedy zbójnicy mieli okazję powetować sobie niepowodzenie u innych gospodarzy. Gorzej, gdy rozczarowani wyładowywali się na ofiarach swego napadu. W r. 1697 familia Mateusza Klimczaka dokonała "najścia na młynarza Pawła Creyssa zw. Troczem z Kamienicy. Nie znaleźli u niego pieniędzy, zabrali więc fuzję ze ściany i wszystkie siekiery znajdujące się w izbie, chłopa obili, a następnie związawszy chcieli go zabić. Prosił ich jednak o życie, przysięgając, że nie posiada żadnych pieniędzy".
            Do kategorii ludzi niezwykle zamożnych zaliczyć należy też niektórych Żydów. Byli to dzierżawcy folwarków, arendarze w browarach, karczmach itp. Baczyński z towarzyszami przeprowadzić musiał formalne oblężenie domu żydowskiego w Tłuczani (pow. wadowicki). Żyd się tak mężnie bronił, "że pięć godzin go zdobywali i okna wycinali". Napadnięci posunęli się do tego, że lali na zbójników wrzącą wodę. Potem okazało się, że Żyd ma pieniądze u pana we dworze. Prawdopodobnie tak było, gdyż bogaci Żydzi często udzielali szlachcie pożyczek. Tenże Baczyński brał udział w r. 1732 w napadzie na browar w Dobczycach. Nie był on wówczas hetmanem, lecz pełnił rolę wartownika. Zabrali tam dużo wartościowych rzeczy, jak srebrne naczynia, klejnoty srebrne i z drogimi kamieniami, adamaszek itp. Zamożność Żydów w tym wypadku jest aż nadto rzucająca się w oczy, a to tylko zawartość jednej skrzyni.
            "Akta spraw złoczyńców miasta Żywca" wspominają o dwóch napadach na Żydów. Pierwszy zdarzył się w Bulowicach w r. 1591, gdzie łupem dwudziestoosobowego towarzystwa zbójnickiego padły liczne szaty, srebra, futra oraz znaczna ilość złotych monet. Drugi napad w Brzeźnicy w r. 1624 nie przyniósł zbójnikom żadnych korzyści. Trzy dni czatowali nad wsiami, lecz w nocy nie mogli trafić do upatrzonych domów. Zmuszeni byli w końcu porzucić zamiar i odejść z niczym.
            Niektórzy zbójnicy rozpoczynali swą karierę od rabowania kupców, handlarzy, kramarzy i różnego rodzaju rzemieślników.
            Przez Żywiecczyznę przechodziły drogi handlowe wiodące z Polski przez Orawę na Węgry, a także na Śląsk. Jedna z nich znana już w średniowieczu wiodła z Krakowa przez Oświęcim, Zator, Kęty, Bielsko do Żywca, a stąd przez Przełęcz Jabłonkowską do Cieszyna, Opawy i przez granicę śląsko-morawską do Brna.
            Szlaki handlowe owych czasów nie gwarantowały bezpiecznego przejazdu dla podróżnych. Większe karawany kupieckie chronione były przez liczną straż najemną, tzw. glejtarzy. Przykładowo w r. 1714 przyjechało do Żywca 200 kupców po sól. Przed napaścią strzegło ich stu uzbrojonych w strzelby pachołków. Dlatego napady tego rodzaju były dowodem szczególnej odwagi i znajdowały głębokie uznanie w oczach ludności.
            Były wypadki, że glejtarze tak skutecznie bronili karawany albo też byli liczebnie silniejsi, iż zbójnicy musieli zrezygnować z rabunku. Janek Krawcowic alias Podgórczyk z Suchej został raniony w walce z glejtarzami. Ze względu na liczebną przewagę nie udał się zbójnikom, jak zeznał w r. 1624 Matus Szczotka starannie przygotowany napad na Słowaków wracających z bielskiego jarmarku.
            Często jednak kupcy i kramarze wędrowali bez obstawy, bądź też straż była zbyt słaba, a wtedy ich towary lub pieniądze stawały się łatwym łupem dla familii zbójnickich. W r. 1617 podczas odbywającego się w Żywcu jarmarku został w Roztokach obrabowany kupiec w Warzina, któremu zbójnicy zabrali 60 złotych i 5 węgierskich. Widocznie wracał po sprzedaniu towaru. Podobna przykrość spotkała kramarzy wracających z jarmarku żywieckiego do Kęt. W r. 1618 Pawlica Stanik zeznał "na gorącym prawie żywieckim", że "Biernatków syn Janek z Łupieżowej i Stanik Zająców syn kupcom pieniądze odjęli za Sołą" i powiedzieli, "że się tam dobrze pożywili". Dwaj kramarze idący z Wawrzyna musieli czymś rozgniewać zbójników. Zostali bowiem zamordowani u potoka Kortysiego. I co ciekawsze zabrali tylko pieniądze, resztę rzeczy wrzucając do wody.
            Bezwzględnie postępował z broniącymi swego mienia kupcami hetman Proćpak. Dwaj kupcy słowaccy niosący z Polhory toboły pełne materiałów i jedwabiu zostali zabici przez zbójników familii Proćpaka w r. 1795, gdy na żądanie oddania pieniędzy zaczęli stawiać opór. Głośny był napad tegoż towarzystwa na Żyda - handlarza płótnem z Mistku wracającego z Orawy przez Jeleśnię na Śląsk Cieszyński, po którym ślad zaginął. Może z tych czasów pochodzi powszechnie znana na Żywiecczyźnie i Śląsku Cieszyńskim, a występująca w różnych wersjach pieśń o napadzie na furmana. Może jechał on na Śląsk przez Przełęcz Jabłonkowską.



 
"Wyjezdzoj furmanku bo juz na cie cas,
bo tam nie przejedzies
bo tam nie przejedzies
przez ten gensty las.Furmanek wyjechoł, z bica wytocył
juz mu rozbójnicek
juz mu rozbójnicek
droge zaskocył.Furmanie, furmanie, gzdie piniondze mos?
am w zadku na wozie
tam w zadku na wozie
to je ik weźcie.Zbójnicy, zbójnicy! Boga sie bójcie!
konia i wóz weźcie
konia i wóz weźcie
życie darujcie!Zbójnicy, zbójnicy! Źle słychać na was
na Podolu kowal kuje
na Podolu kowal kuje
gajdany na was."


Na napady zbójnickie narażone były także kobiety-handlarki, były to jednak jak wynika z przekazów źródłowych wydarzenia raczej odosobnione. Akta sądu miejskiego żywieckiego odnotowały taki wypadek pod r. 1716. Wówczas to za okradzenie kobiet żywieckich na drodze został ścięty, a potem poćwiartowany na górze Miejskiej Balcer Chutyra z Ujsół.
            Nie wiadomo pod jaki rodzaj napadów przyporządkować zdarzenie z r. 1602. Otóż Klimek Kucyfajek przyznał się przed sądem do napadu na "aptykarkę". Jakie to mogło zbójnikom przynieść korzyści nie wiemy.
            Od czasu do czasu miały miejsce wypadki obrabowania Niemców, którzy przeważnie także trudnili się handlem. Niestety nie dysponujemy żadnymi danymi źródłowymi na ten temat. Pod r. 1601 znalazła się tylko krótka wzmianka w zeznaniach Janka ze Skawy o napadzie w jabłonkowskich górach na dwóch Niemców, którym zbójnicy wzięli 30 złotych, oraz pod r. 1622 o "najściu" w Wapienicy na dom Niemca.
            Odmienny rodzaj incydentów stanowiły napady na szałasy pasterskie. Zwykle nie były to napady, lecz przyjacielskie wizyty, podczas których zbójnicy urządzali sobie uczty. Szałasy i stada owiec były przeważnie własnością panów lub bogatych gazdów, biedakom więc nie działa się żadna krzywda. Baca czy juhasi nie czynili przeszkód, nieraz też podjedli sobie zdrowo na konto zbójników.
            Zdarzało się, iż baca sam namawiał do rabunku. Bywało też odwrotnie, gdy bacą był sam właściciel szałasu czyli przedstawiciel bogaczy wiejskich. Nie witał on wtedy zbójników przyjaźnie i życzliwie. Na przykład Stefan Tomczyk alias Butorczyk z dwoma towarzyszami poszedł na szałas orawski. Baca broniąc się wziął go pod siebie i zaczął wiązać. Na szczęście pośpieszyli na ratunek pozostali zbójnicy. O niecodziennym wypadku donosi nam testament z r 1621 Stanika Paszkowskiego z Rycerki, który przyznał się, że namówił Jana Roznowskiego i jego szwagra do rabowania dwudziestu owiec Kotrysich na górze Pochodzitej. Ale baca Kotrysi Roznowskiego zbił i musieli się ratować ucieczką.
            Co zabierali zbójnicy w szałasach? Przede wszystkim zarzynali owce i barany oraz zdobywali grudy sera. Czasem nie było jeszcze co brać, więc tylko się najedli i napili żętycy. Znany nam już Wojtek Pobiodro z Jeleśni zeznał w r. 1607, że było ich dziewięciu w szałasie Długosza, gdzie ukradli dwie grudy sera. Potem byli w szałasie Pawła Grudnego, gdzie wzięli rusznicę i 1 grudę. Następnie jedli w szałasie Gutzkiego i jak zaznacza - nie kradli. U Pawlaka nie było co brać, więc znowu jedli, a w szałasie Martynkowa z Ciśca zarżnęli owcę. Czy dla dziewięcioosobowego towarzystwa był to łup wystarczający? Bardzo wątpliwe. Trudno sobie nawet wyobrazić w taki wypadku podział zdobyczy. Księga Czarna żywiecka obfituje w takie przypadki, nie będziemy się więc powtarzać.
            Powstaje pytanie: czy napady na szałasy opłacały się? Musimy odpowiedzieć negatywnie. A jednak były one tak częste, jak na zamożnych gospodarzy. Fakt łatwy do zrozumienia, gdy weźmiemy pod uwagę, że szałasy były zawsze ulubionym schronieniem dla zbójników, miejscem odpoczynku i wesołej zabawy, gdzie mogli w razie niepowodzenia zaspokoić głód i pragnienie.
            Należy rozważyć jeszcze stosunek zbójników do miast. Miasto było siedzibą władz miejskich, sądowych, tam znajdowało się więzienie i miejsce kaźni. Silą rzeczy nastawienie więc zbójników do miast, reprezentujących system nakazów i zakazów było wrogie. Mieszczanie, zwłaszcza ci majętni drżeli ze strachu o swoje mienie. Tłumnie też uczestniczyli we wszystkich egzekucjach zbójników skazanych na tortury i śmierć. Napady na miasta zdarzały się jednak rzadko. Były to bowiem przedsięwzięcia niezwykle trudne, jako że towarzystwa zbójnickie były zbyt małe, aby porwać się na taki krok. Poza tym nie tak łatwo było przedostać się do miasta, dobrze strzeżonego i zabezpieczonego. Wewnątrz, wśród domów schwytanie zbójników nie przedstawiałoby żadnego problemu dla straży miejskich, a na wypadek alarmu wszyscy mieszkańcy pośpieszyliby z pomocą.
            W stanie ciągłego zagrożenia w okresie działania familii Klimczaków znajdowało się miasto Bielsko. Władze miejskie nawoływały stale do czujnej gotowości i przedsięwzięli daleko idące środki ostrożności. Strażnicy dzień i noc musieli pilnować bram miejskich i po zamknięciu nikogo nie wpuszczać, przy czym klucze do bram miały być oddawane burmistrzowi lub zarządcy. Ostrożność posunięto do tego stopnia, że ustalono specjalne sygnały. Gdyby coś się działo w mieście, stróż miał zatrąbić cztery razy w róg, jeżeli na górnym przedmieściu to trzy razy, a na dolnym obowiązywał sygnał dwukrotnego trąbienia.
            Nie mniej jednak trafiali się śmiałkowie, których ryzyko takiego napadu nie odstraszało. Głośnym stał się napad 17 zbójników na Żywiec 17 września 1695 r. Wyrabowali oni młyn miejski podzamkowy Jakuba Golca i dom Szymona Namysłowskiego na Rudzy. Śmierć przy tym poniósł mieszczanin Jan Bielowicz alias Walantusz. Odezwały się dzwony na trwogę, mieszkańcy widocznie sądzili, że to pożar, więc zamiast za broń chwytali za konwie. To małe nieporozumienie ułatwiło zbójnikom ucieczkę. W rok później zostało straconych dziewięciu zbójników, którzy dopuścili się tego wyczynu. Błażej Furtak, Wojciech Kaleta, Augustyn Zawada i Jan Łekawa najpierw mieli obcięte ręce, a potem byli ćwiartowani. Natomiast Walek Czupel i Jakub Motyka jako wspólnicy uzyskali mniejszy wymiar kary, mianowicie najpierw byli ścięci, a dopiero później ćwiartowani. Najsrożej został ukarany pryncypał Tomasz Masny ze wsi Szare, który jako przywódca został wbity na pal.
            W r. 1706 na okrutną śmierć skazany został Łukasz Pawlus z Milówki za rabunki w mieście Jordanowie. W dwa lata później odbyła się egzekucja Piotra Tanistra z Ujsół, sądzonego za rabunek tegoż miasta Jordanowa. Pod rokiem 1714 notatkę, że "Marek Wojciura ze Szczerku o rabunek Skoczowa miasta rękę miał uciętą wprzód, a po ścięciu ćwiartowan." Niepodobieństwem jest, aby wspomniani wyżej zbójnicy działali samodzielnie, akta jednak nie podają nazwisk współwinnych tych napadów.
            Widocznie Skoczów cieszył się szczególnym powodzeniem u zbójników, bowiem w r. 1715 znowu zdarzył się napad na to miasto. Sprawcami byli Jakub Wojciura i Jan Tomasik z Łodygowic. W tym samym roku "o rabunek skocowski" byli egzekwowani Mikołaj Bożek z Rybarzowic i Jakub Trząsała.
            W przytoczonych przykładach uderza prawie jednakowy wymiar kary za napady na miasta. Były one niezwykle surowe. Charakterystyczne jest to, że najpierw ucinano rękę, którą potem przybijano do szubienicy. Widocznie miało to odstraszyć tych, którzy w przyszłości zamierzali popełnić podobny występek.
            Zastanówmy się teraz nad problemem organizacji napadów zbójnickich i metodami postępowania zbójników. Sądzimy, że plany napadów były omawiane wspólnie przez członków towarzystwa. Oczywiście zdarzały się napady przypadkowe, po prostu zbójnicy wykorzystywali jakąś nadarzającą się okazję w sprzyjających im okolicznościach. Do ataków na szałasy przygotowania nie były potrzebne, gdyż w ogóle trudno to nawet nieraz nazywać napadami. Nie było tam bowiem z kim walczyć ani nie trzeba było stosować represji.
            Natomiast ważne było ustalenie metod postępowania przy napadzie np. na dwór czy kupców chronionych przez straż. Przekazy źródłowe pozwalają sądzić, że ważniejsze akcje poprzedzane były przez wywiad stały lub dorywczy. Było to konieczne dla zorientowania się w możliwościach obronnych mieszkańców, warunkach terenowych i pozwalało wykorzystać jak najlepiej moment zaskoczenia. Ważne było też rozeznanie w stanie zamożności przyszłych ofiar. Za przykład służyć może znany już napad na urzędnika Wojnarowskiego w folwarku wieprzskim. Wojtek Klimasik postawiony przed sądem podał szczegóły przygotowania tego napadu. Zbójnicy nie byli pewni czy urzędnik nie wniósł pieniędzy do miasta, jeden z nich Bartosz Rurka rzekł - "pójdęć ja tam pod zamek, poniosę zająca, dowiem się u Janka Mikota". Okazało się, że pieniądze nie zostały wyniesione. Janek Mikot powiedział wówczas: "Są kmocheczku, chleba byście nie godni, jeżelibyście tego złodzieja z pieniędzmi puścili, jakby kamień w wodę wrzucił".
            Po uzyskaniu takich wiadomości zorganizowanie napadu nie stanowiło problemu. Ileż bowiem było takich wypadków, że zdobyte łupy nie warte były zachodu. Najmniej podejrzeń budziły kobiety i zbójnicy chętnie się nimi posługiwali. Matusz Szczotka podał w swych zeznaniach z r. 1624, że niejaki Witek Janczy z Ujsół nie tylko przechowuje zbójników, ale też "Chodzi na przesłuchy z żoną swoją". Istotną rolę odgrywała tu więc pomoc ludności przyjaźnie odnoszącej się do "dobrych chłopców". Z resztą zbójnicy bardzo honorowo wynagradzali oddawane im przez górali przysługi.
            Bardzo często ten co namawiał do napadu, już wcześniej przeprowadzał wywiad. Tomek Tetłaczek zeznał w r. 1615, że do napadu na orawski szałas pod Pilskiem namówił Paweł Wrzeszczek i przeprowadził wywiad.
            Na sprytny pomysł wpadł harnaś Wojciech Klimczak, posługiwał się bowiem żebrakiem. Któż podejrzewał zwykłego dziada chodzącego po prośbie? Taki wywiadowca nie wzbudzając podejrzeń przepatrywał wszystkie kąty, a jego sprytnym oczom nie uszedł żaden godny zauważenia szczegół. Mało tego, prosząc o nocleg w różnych domach, w nocy zbójnikom drzwi otwierał. Nic dziwnego, że został potem surowo potraktowany przez sąd i skazany na śmierć przez ćwiartowanie.
            Nawet najlepiej przeprowadzony wywiad nie wystarczał, jeżeli zbójnicy nie mieli sojuszników wśród służby dworskiej. Trudno im bowiem było z braku należytego uzbrojenia pokusić się o zdobywanie nieraz dobrze zabezpieczonych dworów. Inaczej sprawa wyglądała, gdy byli w zmowie ze służącymi i dwornikami pańskimi. Zostawiali wówczas drzwi lub okno otwarte, a dostanie się cichaczem do wnętrza to była tylko kwestia chwili. Zapobiegało to możliwości podniesienia alarmu, a działanie przez zaskoczenie było gwarancją powodzenia. W źródłach znajdujemy liczne przypadki, gdy dwornik lub służący "nawodzili" zbójników do napadu na dwór. W znanej nam sprawie "najścia" na dwór pana Myszkowskiego zbójnicy współpracowali z jego służbą, a nawet jak zeznał jeden z nich, Jędzrej Krajowski, zostawili im pewną sumę pieniędzy.
            Jak ważną rzeczą był wywiad, można się przekonać na podstawie zeznań Kuby Cyganika. Trzy dni zbójnicy czatowali niedaleko Brzeźnicy, a w nocy uderzyli na domy żydowskie. Niestety za każdym razem nie mogli trafić do miejsca przeznaczenia. Wynika z tego, że dwaj bracia Świętek i Walek Stańcowie, którzy nawiedli na Żydów, nie określili dokładnie położenia tych domów.
            Zdarzało się, choć rzadko, że właściciele byli nieobecni podczas "wizyty" zbójników. Miało to miejsce np. w czasie napadu na dwór pana Podwysockiego. Z jednej strony była to okoliczność sprzyjająca, lecz z drugiej strony nie był rzeczą łatwą odkrycie schowka z pieniędzmi. Uciążliwe poszukiwania zabierały zbyt wiele czasu, mogły też się skończyć fiaskiem. Oto co opowiada Baczyński o nieudanym napadzie na pana Lipnickiego w Łętowni (pow. myślenicki). Państwa w domu nie zastali, wyłamali drzwi do komnaty, rozwalili skrzynie, ale pieniędzy nie znaleźli. Musieli zadowolić się winem w piwnicy i podręcznymi przedmiotami.
            Dla właściciela nieobecność natomiast była często wybawieniem, gdyż zbójnicy nader często łączyli wyprawę zorganizowaną dla korzyści materialnych z zemstą nad ciemiężącym swych poddanych panem lub jego urzędnikiem. Tego rodzaju akcje cieszyły się u służby dworskiej uznaniem, nawet niewtajemniczeni nie czynili zbójnikom żadnych wstrętów. Jeszcze na tym zyskiwali, gdyż zbójnicy część zdobyczy pozostawiali swym sprzymierzeńcom.
            Niektórzy z napadniętych zawzięcie się bronili, wtedy cierpliwość "chłopców honornych" wystawiona była na ciężką próbę. Gdy mieli dość siły, zdobywali dom przemocą, prowadząc formalne oblężenie. Były wypadki, że robili także podkop, albo wycinali otwory w drzwiach. Metodę tę zastosował Baczyński podczas wspomnianej już akcji na plebanię w Inwałdzie. Podobny wypadek zdarzył się w Mszanie, gdzie ksiądz krył się przed familią Baczyńskiego w zakrystii. Zbójnicy musieli więc wyrąbać drzwi.
            Trzeba też brać pod uwagę, że opór napadniętych rozjątrzał zbójników i utwierdzał ich w przekonaniu, że ofiary ich muszą posiadać większą ilość "dutków". Nie ułatwiały też zbójnikom sprawy ucieczki napadniętych. Na opornych mieli swoje sposoby. Poddawali ich męczeniu. Spotykało to zwłaszcza bogatych chłopów, szczególnie przywiązanych do swych bogactw. Najczęściej spotykanym sposobem "męczenia" było przypiekanie różnych części ciała. Do przypiekania służyły tzw. "ślajsze" lub "fakły", pochodnie, świeczki itp. Niezwylke bolesne było palenie w podeszwy i uda, a także sadzanie na ogień kuchenny. Tylko ktoś bardzo wytrzymały mógł znosić takie męki. Niejednokrotnie taka wytrzymałość przyprawiała męczonych o śmierć. Trudno się temu dziwić, jeżeli ciało było tak spalone, że żebra na wierzch wychodziły. Tak postąpiło towarzystwo Baczyńskiego w r. 1735 ma Obidzy z Wojciechem Łysopolem. Inną metodą bardzo rzadką było wkręcanie palców w kurek, a także wiercenie świdrem w kolanie. Obok przypiekania często stosowano bicie. Ofiarę wtedy najczęściej wiązano. Zbójnicy z towarzystwa Mateusza Klimczaka zbili podczas napadu Pawła Creyssa zw. Troczem, młynarza z Kamienicy. Ciż sami pobili niemiłosiernie pana Łodzińskiego z Palczowic i zabrali mu rzeczy wartości ok 15000 guldenów polskich.
            Napadniętych, którzy okazywali dobrą wolę i sami wskazywali miejsce gdzie ukrywali pieniądze, nie spotykała żadna krzywda. Gdy hetman Baczyński napadł z towarzyszami na jednego chłopa, o sam pokazał im 500 tynfów ukrytych w drzewie. Nie bili go więc, ani o więcej nie pytali.
            Nie można przypisywać zbójnikom zamierzonego okrucieństwa, chyba, że w grę wchodziła zemsta. Zbójnicy bez powodu nie zabijali nikogo. Najlepszym dowodem na to jest wydarzenie przedstawione w zeznaniach Matusa Szczotki w r. 1624. Podczas, gdy gromada zbójników oczekiwała w ukryciu na pojawienie się kupców słowackich, w lesie ukazał się jakiś mieszczanin. Okazało się, że człowiek ów znał szwagra zbójnika Borsuczka, który obawiając się zdrady, żądał jego śmierci. Wówczas towarzystwo rzekło: "Porwon diabłu, nic nam nie winien, zabij go sobie, jeślić trzeba". Kazał go potem Borsuczek Uherkowi zabić. Uherek rzekł: "Chceszli szwagra ochronić, zabijże go sam sobie".
            Wprawdzie Stanisław Szczotka wyraża opinię, że zbójnikom nie brak było czasem okrucieństwa, to jednak jest w tym chyba trochę przesady. Z resztą na każdym kroku doznawali krzywd ze strony szlachty i urzędników. Żywot zbójnicki był zwykle krótki, prawie każdy z nich dostawał się w ręce sprawiedliwości. Czyż kary stosowane przez ówczesne prawo nie były stokroć okrutniejsze?
            Nie wydaje się słusznym także stanowisko zajmowane przez Krzyżanowskiego, który wystrzeganie się przez zbójników zabójstwa określa jako ich specjalną taktykę, aby uniknąć sroższych represji karnych. Nie miało to przecież żadnego wpływu na wymiar sprawiedliwości. W tamtych czasach za najmniejsze tylko podejrzenie o zamiar pójścia "na zbój", za najdrobniejszą kradzież, groziła kara śmierci.
            Śmieszy nas protekcjonalny stosunek Baczyńskiego do ofiar "najścia", którym starał się imponować swą wyższością, a nawet zwracał im zrabowane przedmioty. Żonie właściciela dworu w Sidzinie, pani Lisickiej, polecił przysłać do lasu dwa garnce wódki, za co otrzymała zrabowaną jej wilczurę. Po jakimś czasie zjawili się znowu w dworze pana Lisickiego, "...gdzie zastawszy go skarżyliśmy się przed nim, że nam rzeczy pokradziono. Gdzieśmy pili, tańcowali, broń moję Imci pan Lisicki oglądał, ja też jego i oddałem jego czapkę alias magierkę, którą byłem przedtym u niego wziął i więcej bym mu był oddał, ale to pokradziono".
            Nie zdziwi nas zbytnio "hojność i gościnność" szlachty, gdy uzmysłowimy sobie jaką grozą musieli ich przejmować niecodzienni goście.
            W niektórych okolicznościach zbójnicy stosowali podstęp. Szczytem przebiegłości był wspomniany wyżej napad Proćpaka na plebanię w Zawoi.
            Moment zaskoczenia był tym większy, gdy napad odbywał się w nocy. Noc była z resztą ulubioną porą działania zbójników. W dzień istniało zawsze większe ryzyko, trudniej było się po napadzie ukryć, a poza tym zdradzały ich łupy. Nie można jednakże wykluczyć napadów także w ciągu dnia. Zależało to od wielu czynników. W dzień wygodniej było uderzać np. na kupców, handlarzy. Miało to swoje znaczenie w wyborze odpowiedniego terenu i przygotowania zasadzki. W nocy natomiast czujność straży siłą rzeczy zaostrzała się. Podobnie i napady na szałasy łatwiejsze były w dzień, odpadała bowiem możliwość zabłądzenia w ciemności w górach, o co nie było trudno. Poza tym stanowiły one jakby zaplecze dla zbójników, gdyż dostarczały pożywienia i często właśnie w dzień udzielały zmęczonym schronienia.
            Zbójników cechowała daleko posunięta przezorność. Nie tylko przeprowadzali wywiady, ale podczas napadu pamiętali o zabezpieczeniu sobie odwrotu. Dlatego zawsze wyznaczali jednego lub kilku wartowników. Była to funkcja bardzo odpowiedzialna. Pełnili ją zwykle młodsi chłopcy, wprawiający się w rzemiosło zbójnickie.. Byli oni poszkodowani przy podziale łupów, gdyż zawsze dostawała się im mniejsza część. W czasie zabaw i pijatyk wartownicy ubezpieczali ucztujących. Oczywiście ze zrozumiałych względów musieli oni zachować trzeźwość, podobnie jak harnaś.
            Łatwo jest ustalić, co padało łupem zbójników. W pierwszym rzędzie poszukiwali pieniędzy i tylko w tych wypadkach poddawali opornych męczeniu. Pieniądze było łatwo ukryć i wydać, przechowanie innych łupów wiązało się z dużym ryzykiem, a sprzedaż czy też przeróbka przedmiotów pochodzących z rabunku zwracała uwagę otoczenia, gdyż w sposób prosty można było ustalić miejsce ich pochodzenia.
            Bardzo cenne były dla "siumnych chłopców" wszelkie kosztowności ze złota, srebra i kamieni szlachetnych. Gorzej natomiast było z ich sprzedażą czy wymianą.
            Niemal w każdym wykazie zdobyczy, jaki zawierają testamenty zbójnickie, specjalne miejsce zajmuje wszelka broń, która była szczególnie przydatna na silnie strzeżone karawany kupiecki. Bez broni zbójnik był bezsilny, stanowiła ona zawsze cel jego pożądania, był z niej dumny.
            Osobną kategorię łupów stanowiła odzież. Zbójnicy lubili ubierać się dostatnio, strojem swym pragnęli imponować ludności, wyróżniać się wśród niej. Stąd stroje męskie poddawano odpowiedniej przeróbce, a kobiecymi obdarowywano swe żony i kochanki. Znaczną część ubiorów sprzedawano.
            Zbójnicy nie gardzili pożywieniem, co wskazuje na to, że ich warunki bytowe mimo tak różnorakiej zdobyczy nie musiały być najlepsze. Kryjącym się po lasach przed pościgiem harników i gajnych albo czatującym na zdobycz zapewne nieraz doskwierał głód.
            W szałasach zdobywali "grudy sera", u bogatych chłopów głównie słoninę, mąkę, masło, czasem "wiertel" zboża, a dwory dostarczały soli, masła, mięsa, serów, ryb, korzeni i in. W dworach też najczęściej, karczmach i browarach czekały różne napoje. Rekord w piciu wódki pobił ze swymi towarzyszami hetman Baczyński. W jego zeznaniach stale napotykamy na ślady wesołej pijatyki, którą zbójnicy wieńczyli swe sukcesy.
            W jaki sposób towarzystwa dzieliły się łupami? Równy podział pieniędzy nie był sprawą trudną. Po napadzie na starą kobietę w Straconce podział zrabowanych pieniędzy był mniej więcej sprawiedliwy. Świadczą o tym zeznania Andrzeja Jeżyka, Maćka Słowiaka, Kasperka Tomasika i Stanika Dudy, którzy dostali "półdziewiąta złotego", a Bartek Kotman otrzymał dziesięć złotych. Niestety zbójnicy nie wymieniają sumy zrabowanych pieniędzy, jedynie stwierdzają "wzięliśmy niemałą sumę".
            Gorzej, gdy wśród zdobyczy była odzież, klejnoty, broń itp. rzeczy. Zbójnicy zazwyczaj takie łupy sprzedawali, a otrzymane pieniądze dzielili. Bywało i tak, że każdy wybierał sobie rzecz, która mu najbardziej odpowiadała. Zdarzało się nawet, że niektóre łupy rozcinano na połowę lub więcej części. Przykładowo Marcin Klimasik przy podziale łupów po napadzie na urzędnika Wojnarowskiego "szubę wielką pociął i dał trochę Wojtkowi Klimasikowi na kabatek".
            Najwięcej zdobyczy z racji swego stanowiska otrzymywał hetman. Niekiedy dział przypadał także na nieobecnych przy napadzie członków familii. Trudno dociec dlaczego tak było. Czasem dział był wybitnie nierówny, gdyż niektórym za jakieś szczególne usługi wyznaczano większą część. Oto typowy przykład nierównego podziału: Wojciech Paszkowy przyznał się w r. 1618 do napadu na kupca w Rożnowie z Piotrem Wazonkiem, Stanikiem Dudą i Stachem. Wzięli wówczas czterdzieści złotych, jemu dostało się sześć, a pozostali wzięli po dwanaście.
            Pewnej ilustracji podziału łupów dostarcza testament Łukasz Oparza. Na dworze pana Suskiego zabrali dwanaście ort śląskich, każdy dostał dwa (było ich sześcioro), wałek sukna szarego, z czego każdy otrzymał po "siądze". Poza tym zrabowali tyle płótna, że każdemu starczyło na koszulę. Wantolik wziął "półfaskę" masła i bryndzy. Rozbili beczkę soli, zabrali z niej po cztery "kruski". Z broni jeden półhak dostał Hubczyk alias Szydło, drugi Łoparz. Przy okazji wypili "konew" miodu, a resztę wziął Krzos do flaszy cynowej.
            Mimo, że w "Aktach spraw złoczyńców..." nie znajdujemy takich przykładów, nie wątpimy, że niejednokrotnie przy podziale łupów dochodziło do kłótni, a nawet zabójstw. Bywało, że w czasie rabunku zbójnicy ukrywali niektóre skradzione rzeczy, aby w ten sposób zatrzymać je wyłącznie dla siebie.
            Jeżeli nie mogli od razu sprzedać lub wykorzystać w odpowiedni sposób zrabowanych rzeczy, wtedy składali je w specjalnym schowku lub u przyjaznych ludzi. W zeznaniach zbójnicy często wymieniają nazwiska osób, u których miewali "skład". Przykładowo Jakub Huba podał, że "skład miewali" u Marczinka ze Skawy. Szymon Gura zakopał swój dział w ziemi u Grabia w Brzezince. Maciej Dziatkowicz z towarzyszami mieli skład u Stańcowego syna w Kamesznicy, a suknie schowali na Pochodzitej w jodle.
            Pewne wzmianki w księgach sądowych pozwalają przypuszczać, że znane z podań ludowych słynne skarby zbójeckie naprawdę istniały. Niektórzy bowiem ukrywali swoją zdobycz w sobie tylko znanych miejscach. Szymon Czaniecki zeznał w r. 1599, że Kępysz ma ukryte pieniądze na Pochodzitej. Wojtek Paszek z Rajczy dostał przy podziale dwieście złotych, które schował nad potokiem Czałujchowskim w "gielatce". Posiadaczem niemałej ilości pieniędzy okazał się Jurek Draharz z Czadcy, który był przywódcą napadu na Białej Górze w r. 1625. Zbójnik z jego towarzystwa Jan Cebula wymienił przed sądem sumę 500złotych, a srebra do 200 złotych, które Draharz ukrywał u bacy w bielskim szałasie.
            Najlepszym schronieniem dla łupów i pieniędzy zbójnickich były spróchniałe wewnątrz drzewa. Nazywano je w gwarze góralskiej jaworem lub bukiem "dudławym", a także "dupniastym". Z zeznań Grzegorza Knota w r. 1589 wynika, że wraz z towarzyszem schowali zrabowane rzeczy w Długiej Jaworzynie nad Żylicą w buku.
            Dla łatwiejszego odnalezienia kryjówki drzewa takie znaczono specjalnymi znakami przez nacinanie, czyli tzw. "krzosanie".
            Komoniecki w swej kronice opisał jeden jedyny wypadek odnalezienia skarbów zbójnickich w r. 1723 przez dwóch pasterzy Szymona Sabela i Marcina Kozubka w Ujsołach na Koconiowym zarębku. Było tego "talerow bitych starych 30okrom inszych srebrnych piniędzy i rzeczy". Skarb ten oddali do zamku, ale w zamian zostali uwięzieni, gdyż podejrzewano ich o ukrycie części łupów. Była to nauczka dla innych szczęśliwych znalazców skarbów w przyszłości - zachowanie tajemnicy dla siebie.
            O tym jak głęboko zakorzenione było przekonanie o istnieniu skarbów świadczy fakt, że jeszcze w XIX w. można było spotkać w górach poszukiwaczy skarbów.
            Ciekawa była etyka zbójników tatrzańskich związana ze skarbami, o której wiadomość przechowała bogata tradycja ludowa. Ukrytego przez zbójnika działu nie wolno było zabierać jego towarzyszom nawet wtedy, gdy właściciel skarbu umarł. Na to składali znający miejsce ukrycia towarzysze przysięgę, a za jej złamanie mszczono się w okrutny sposób. Zaprzysiężeni mogli jedynie po śmierci właściciela wskazać postronnym ludziom drogę do skarbów. Panowało też powszechne przekonanie, że pieniądze dobre i sprawiedliwe "przesusajom" się w ziemi, a dopiero potem wyrzucane są na powierzchnię. Urocze i pełne tajemniczości legendy góralskie na ten temat są doskonałym materiałem dla ludoznawców, my musimy niestety powrócić do faktów historycznych. Zbójnicy bowiem bardzo krótko cieszyli się swą zdobyczą , żywot ich był burzliwy, a jutro niepewne. U kresu ich wędrówki przeważnie czekał kat i z chwilą schwytania kończyło się wszystko. Prawo nie znało litości.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz