Zbójnicy 05




ROZDZIAŁ V - "ZAKOŃCZENIE KARIERY ZBÓJNICKIEJ"

            Kariera zbójnicka była zwykle krótkotrwała. Świadczą o tym częste posiedzenia sądu żywieckiego szafującego wyrokami śmierci za napady.


Władysław Skoczylas - Janosika imię, drzeworyt
Muzeum Żup Krakowskich w Wieliczce
źródło: www.pinakoteka.zascianek.pl/Skoczylas/Index.htm

            Bardziej doświadczeni zbójnicy, dla których "zbójowanie" było zajęciem stałym grasowali przez kilka lat, ale były to rzadkie wypadki. Józef Baczyński np. chodził "po złej robocie" przez 4 lata. Nazwisko Matusa Kępy występuje w zeznaniach zbójników począwszy od r. 1594 przez lat siedem.
            Hetmana Mikołaja Targosza po raz pierwszy wymienia Wojtek Paszek w r. 1618. Jeszcze w r. 1624 pojawia się w zeznaniach Matusa Szczotki, w związku z nieudanym napadem na Słowaków. Brał wówczas także udział w niecodziennym, nie wyjaśnionym do dziś napadzie na wieś Rzyki koło Andrychowa, gdzie zbójnicy wymordowali wielu ludzi. W rok później Jan Cebula podaje ostatnią już wiadomość, tym razem o śmierci tego "żelaznego zbójnika": "O targoszowych pieniądzach nie wiedział, tylko brat jego i był tam pod Jałowcem, gdzie zabity jest, płakał go".
            Niektórzy zbójnicy wpadali w ręce sprawiedliwości już po jednym napadzie. Bartosz Gąsierzyk zeznał w roku 1616, że wzięty przez towarzystwo zbójnickie tylko raz z nimi chodził. Niewiele dłużej, bo tylko dwa dni zbójował Wojtek Pobiodro.
            Dla sądu nie miała żadnego znaczenia ilość dokonanych napadów. Sędziowie byli ludźmi bez skrupułów, nieraz niewspółmiernie do winy skazywali uwięzionych na tortury i śmierć. Srogość prawa była mniejsza w większych miastach, gdzie ławnicy byli bardziej wykształceni, umieli przynajmniej pisać i czytać. Świetnie charakteryzuje ten stan rzeczy dr Józef Putek: "Sędzia głupi, przesądny, zaciekły i okrutny był istnym panem rzeźni zwanej sądem. Wyroki jego wykonywał kat i jego pomocnicy zwani hyclami, osobnicy wstrętni, pozbawieni ludzkich uczuć..."
            W przypadku zbójników działała dodatkowo chęć ich wytępienia, zduszenia ich działalności, aby więcej nie zagrażali porządkowi społecznemu.
            Aż do drugiej poł. XVIII w. w sądach miejskich stosowane było okrutne prawo magdeburskie sięgające czasów kolonizacji na prawie niemieckim.
            Prawem tym posługiwał się również sąd kryminalny miasta Żywca, który po podziale państwa żywieckiego w połowie XVII w. był wspólny dla czterech państw: łodygowieckiego, ślemieńskiego, suskiego i żywieckiego. Należy dodać, że Żywiec jako miasto lokowane na prawie magdeburskim otrzymało przywilej od księcia oświęcimskiego Przemka 13 września 1448 r. Według tego prawa istniały w Żywcu dwa rodzaje sądów:
  • radzieckie - dla spraw mniejszej wagi;
  • wójtowskie-ławnicze - dla spraw kryminalnych i ważniejszych cywilnych
Te ostatnie, złożone z ławników, nie urzędowały stale, ale były zwoływane czyli "zagajane" w razie potrzeby, stąd zwano je sądami "gajonymi".
            Oczywiście szlachta i duchowieństwo sądowi temu nie podlegały. Sąd często stosował wobec zbójników "gorące prawo", coś w rodzaju postępowania w trybie doraźnym. Szczególnie energicznie wykorzystywał to prawo dla tępienia zbójnictwa generalny administrator państwa żywieckiego Aleksander Drozdowski po zabójstwie Marcina Jaszka w r. 1688. Z pomocą wówczas przybył mu z Krakowa oddział piechoty liczący 40 żołnierzy, który przeprowadził faktyczną pacyfikację żywiecczyzny. Niewiele to jednak dało. Do więzienia dostało się dużo niewinnych ludzi, których trzeba było wypuścić z braku dowodów. Ni mniej wystawiono wówczas wiele szubienic i w krótkim czasie "dosyć złoczyńców poginęło".
            Normalnie jednak procesy o napady wyglądały inaczej. Dla sądu nie miało znaczenia skąd zbójnik pochodzi, ani w jakim miejscu przestępstwo zostało popełnione. Mógł on być z Orawy, ze Śląska Cieszyńskiego czy innej części Polski, wystarczył fakt, że zajmował się rozbojem i jako taki musiał ponieść najsroższą karę.
            W procesach o zbójnictwo, które były przeważnie procesami inkwizycyjnymi, nie brał udziału oskarżyciel publiczny czyli tzw. insygator. W jego roli czasem występował "actor" czyli powód, np. sam dziedzic lub jego urzędnik, którzy obwiniali oskarżonego o dokonanie przestępstwa. W sprawie Gaula Lorasa o morderstwo Wojciecha Habdasa, młynarza z Wieprza, wystąpili z oskarżeniem bracia zabitego Szymon, Marcin i Jakub.
            W większości wypadków w obawie przed zemstą nikt oskarżenia nie wnosił i wówczas sąd sam zajmował się ustaleniem okoliczności przestępstwa i orzeczeniem stopnia przewinienia. Czynił to na podstawie indicjów czyli poszlak. Była to więc część wstępna zwana inkwizycją generalną.
            Najważniejszym, decydującym momentem było uzyskanie od oskarżonego przyznania się do winy. Była to tzw. inkwizycja szczegółowa.
            Wszystkie sądy w Polsce posiadające "prawo miecza" czyli prawo wydawania wyroków śmierci prowadziły specjalne księgi zwane "czarnymi" lub "smolnymi", w których pisarze spisywali zeznania obwinionych.
            Sąd żywiecki również posiadał taką "Czarną Księgę" zatytułowaną "Akta spraw złoczyńców miasta Żywca". Zeznania zapisywane nie były w formie pytań i odpowiedzi, lecz w formie testamentów, w których zawarto dokładne szczegóły wszystkich poczynań zbójników, ich długów, posiadanego majątku itp. Później to zarzucono, a od r. 1672 do 1783 pisarze ograniczali się tylko do krótkich zapisków o lakonicznej treści, informujących kto, za co i kiedy został skazany z podaniem rodzaju śmierci, np. "Eodem anno die 9 Julii Adam Kubala z Czerku w Łodygowicacho rabunkowy zamysł i najście (...) ścięt".
            Jak wyglądał przewód sądowy? Najpierw sąd wysłuchiwał dobrowolnych zeznań zbójników. Każdy z ławników miał prawo zadawać oskarżonym pytania. Jeżeli występował oskarżyciel prywatny, również przysługiwało mu to prawo.
            Jak wynika z ksiąg sądowych państwa bielskiego przy zeznaniach zbójników mogli być obecni przedstawiciele miast, pokrzywdzeni lub też ich wysłannicy. Gdy w r. 1695 osadzono w więzieniu oświęcimskim Wojciech Klimczaka z Bielska, wysłano tam pomocnika i zarządcę kancelarii Andrzeja Nitscha, aby byli obecni przy "łagodnym i ostrym śledztwie oraz torturach głównego zbójnika Wojciecha Klimczaka i zadali mu ustalone pytania". Właściwie to było obojętne czy delikwent przyznał się do winy czy też nie. Przyznanie się do winy nie uwalniało bowiem od tortur. W testamencie np. Janusza Gawłowego czytamy wyraźnie, że zeznał naprzód dobrowolnie, a potem na torturach. Nie było to wprawdzie zgodne z przepisami, które zezwalały na tortury tylko w przypadku nie przyznania się do winy, lecz sąd motywował to koniecznością uzyskania lepszych informacji. Nie chodziło tylko o przyznanie się do winy, lecz także o wskazanie nazwisk wspólników, miejsca ukrycia łupów itp. Tortury potrafiły niejedną tajemnicę wyrwać zbójnikowi, nawet niezwiązaną z aktualnym przestępstwem. Z resztą sędziowie wychodzili z założenia, że zbójnicy nie byli zwykłymi przestępcami i wobec tego należało stosować wobec nich całą surowość prawa.
            Prawnik Czechowicz rozróżniał pięć stopni tortur:
  1. Pogrożenie nimi;
  2. Zaprowadzenie na miejsce kaźni;
  3. Obnażenie i związanie;
  4. Położenie na desce;
  5. Ciągnienie.
Sąd żywiecki pomijał stopień pierwszy jako mało istotny, sądzeni i tak wiedzieli co ich czeka, straszenie więc torturami było bez sensu. Ciągnienia musiały sprawiać potworny ból, skoro w Oświęcimiu zdarzył się wypadek nagłej śmierci ze strachu przed katowaniem. Był to osobnik pochodzący ze Stryszowa, który "łupał" pszczoły i miód wybierał na wigilię. Za tego rodzaju przestępstwa groziły surowe kary o czym później.
            Ciągnienie (tractus) polegało na wyciąganiu nóg i rąk ze stawów przy pomocy dwóch umocowanych na krawędziach stołu wałków z korbami, do których to wałków przywiązywano właśnie kończyny skazańca.
            Nie trudno sobie wyobrazić jak straszliwa była to tortura, tym bardziej że łączono ją z innymi dodatkowymi męczarniami. Najczęściej stosowano przypiekanie przy pomocy specjalnych pochodni. Ponieważ obwinionych ciągniono i przypiekano trzy razy z rzędu, przyjęła się więc nazwa "trzech wierzchów mąk", z których najgorsze były podobno dwa pierwsze. Przerwy w ciągnieniu wykorzystywano do zadawania pytań i zapisywania odpowiedzi. Zdarzało się, że bardziej odporni zbójnicy nie przyznawali się do winy. Przypisywano to działaniu sił nieczystych, więc jeszcze gorliwiej ich torturowano.
            Nic dziwnego, że zdarzały się wypadki śmierci podczas mąk. W ten sposób np. zamęczono na śmierć w r. 1589 Wojciecha Muchę i Marcina o nieznanym nazwisku z Zakrzowa. Wojciech Mucha umarł w pierwszą noc po torturach, Marcin wytrzymał dwa wierzchy mąk i do niczego się nie przyznał. Sąd kazał przerwać ciągnienie, lecz i tak już było za późno. Obaj uniknęli dalszych męczarni i równie okrutnej śmierci.
            Według Komonieckiego miejscem tortur w Żywcu aż do r. 1715 był pastuszeniec. Potem na miejsce kaźni przeznaczono lniarnię albo październię za miastem, na kamieńcu blisko Soły. Ze względu na znaczną odległość i zdarzające się próby ucieczek skazanych, uznano że najwłaściwiej i najbezpieczniej będzie pod ratuszem. Dowodu na to, iż istotnie zdarzały się ucieczki więźniów dostarczają "Akta spraw złoczyńców...", gdzie pod datą 18 sierpnia 1708r. znajdujemy wzmiankę o ucieczce z pastuszeńca Macieja Krzecowka z Toporzyska.
            Zeznania wymuszone torturami musiały być jeszcze raz potwierdzone przez oskarżonego po zaprzestaniu ich stosowania. Potwierdzenie taki nazywało się "ratyfikacją konfensaty". Odbywało się gdy delikwent nie odczuwał już bólu. Tylko na tej podstawie sąd mógł wydać wyrok skazujący. Jeżeli obwiniony odwołałby zeznanie uczynione na torturach, wtedy sąd miał prawo tortury rozpocząć od nowa.
            Ratyfikacja kompensaty poprzedzała ogłoszenie wyroku. Karano tylko śmiercią, co znalazło swój wyraz w zakończeniu testamentów zbójnickich. Oto przykład: "Które wszystkie rzeczy tak przed trapieniem jako przy trapieniu i po trapieniu pomieniony Wojtek Paszek wyraźnie zeznał i przy ostatnim punkcie żywota statecznie wyznawał i krwią swą zapieczętował". Inne zakończenie: "Czego wszystkiego w mękach potwierdził i po męce, że więcej winien nic nie jest i z tym poszedł na Sąd Boży". Najczęściej jednak spotykamy zwrot: "to na mękach i po mękach wyznał, duszą swą zapieczętował i z tym na Sąd Boży poszedł".
            Wyroki śmierci wykonywano publicznie. W Żywcu miejsce straceń znajdowało się najpierw na górze Grójec, a potem koło kościoła Św. Krzyża. Do tego celu budowano specjalnie "Theathron" czyli coś w rodzaju szafotu i wznoszono szubienicę czyli tzw. "justicje". Miasto Żywiec nie posiadało swojego kata, sprowadzano go z Krakowa, Oświęcimia, a nawet z Pszczyny lub Cieszyna. Np. w r. 1758 sprowadzono kata z Pszczyny na egzekucję Pietrka Kuczyca z Rajczy. W latach 1764-1765 zapraszano kata z Oświęcimia. Nazywał się Ignacy Generał. Trzy lata później egzekucję Jakuba Machała z Rycerki prowadził kat Wojciech Orzechowski z Oświęcimia," który tak delikatnie zdjął mu głowę, iż mu oczu nie zawiązał".
            W tych okrutnych, dzikich czasach egzekucje stanowiły swoisty rodzaj rozrywki dla bezdusznego pospólstwa. Gawiedź pragnąca widoku krwi, niczym starożytni Rzymianie, przyglądająca się walkom gladiatorów, otaczała tłumnie miejsca kaźni, drwiła i naigrywała się z bólu męczonych ludzi. Zatwardziałe serca nie wiedziały, co to litość i współczucie.
            Z uwagi na to, iż wysyłanie zbójników na "Sąd Boży" odbywało się nieraz w sposób bardzo urozmaicony, należy zatrzymać się dłużej nad zagadnieniem stosowanych rodzajów kary śmierci. Rzadziej stosowano karę śmierci zwykłej, do której zaliczamy powieszenie lub ścięcie. W takich przypadkach skazaniec nie cierpiał długo. Kara śmierci przez ścięcie stanowiła nawet pewien dowód łaski dla zbójnika, gdyż na podobne kary skazywano głównie pospolitych złodziei, nie mających z napadami rabunkowymi nic wspólnego. Trzeba przy tym zaznaczyć, że śmierć na szubienicy była w tych czasach uważana za haniebną, uwłaczającą godności ludzkiej. Do zbójników prawie jej nie stosowano. Dla nich przeznaczano inne kary, bardziej "honorne".
            Na śmierć przez powieszenie za kradzież został skazany w r. 1672 Jędrzej Czupel, a pisarz sądowy zaznacza przy tym wyraźnie, że powieszono go według prawa. W dwa lata później to samo za kradzież spotkało Wojciecha Borosa z Zadziela. Kradzieży dopuścił się w r. 1676 Mikołaj Kasprzykowic, ale ponieważ pochodził ze stanu mieszczańskiego, więc został ścięty przy kościele Św. Krzyża. Podobnie został ukarany Jędrzej Ociepkowic z Żywca za kradzież obrazu w kaplicy i "karbony Brackiej". Przykłady można mnożyć, gdyż w "Aktach spraw złoczyńców miasta Żywca" zanotowano wiele przypadków tego typu.
            Najczęściej stosowane było ścięci i ćwiartowanie, które w "Aktach..." występuje 61 razy. Kara taka spotkała w r. 1682 Błażeja Byrskiego, Tomasza Kubicka i Wojciecha Chmiela za rabunek popełniony u Gałuszki w Porąbce. Podobnie, jak notuje pisarz w r. 1702 "(...)Franciszek Miczek ze Słotwiny o różne rozboje za Pietrzykowicami na granicy łodwigowskiej ścięt i ćwiartowan". W r. 1703 i 1704 taką śmiercią ukarany został za rabunki Wojciech Łuszczek z Nieledwi i Walenty Kartyniak z Kurowa.
            Dla skazańca była to kara stosunkowo łagodna, gdyż po odcięciu głowy, nie mógł już czuć żadnego bólu. Natomiast dla widzów miało to być pewnego rodzaju ostrzeżenie. Często stosowano przy tym również rozwieszanie szczątków straconego albo dodatkowo wpierw ucinano mu rękę.
            Do tych "łagodniejszych" kar zaliczamy również ścięcie i łamanie kołem. W "Czarnej Księdze" żywieckiej spotykamy tylko jeden taki wypadek w r. 1721. Zginął wówczas Marcin Warchoł z Juszczyny oskarżony o rabunki.
            Rzadko stosowaną karą było również ścięcie i spalenie. przytoczyć możemy tylko jeden przykład z r. 1718. Wówczas to" (...)Józef Kwiek z Korabnik o podpalenie in loco supplicii ścięt a po tym spalon".
            Potworne musiały być te publiczne, krwawe widowiska, gdyż sądy ówczesne nie znały umiaru w powściąganiu swego okrucieństwa i czyniły z wymiaru sprawiedliwości "theathron rzeźni ludzi" jak to trafnie określa Józef Putek. Grozę tych egzekucji obrazują najlepiej słowa "Dziejopisu żywieckiego pod r. 1721: "Pod który czas aż zgroza i strach był na placu miejskim, gdzie szubienic czworo stało, a na każdej głów i ćwierci ludzkich pełno było, znowu na palu jeden, a dwóch na kołach wpleceni byli, z których smród i pojrzenie straszne było i okropno każdemu"."
            Relacje pisarzy sądowych są bardzo suche i obojętne. Wydaje się, że osobnicy ci nie mieli w sobie ani krzty uczuć ludzkich. Jednak każdy z czytających wśród tych beznamiętnych wierszy bez wątpienia odnajdzie grozę straszliwych męczarni, w jakich konali ludzie. O litość próżno było prosić, serca sędziów były niewzruszone. Pisarze miejscy nie wszystko z resztą chcieli notować, przemilczając okoliczności łagodzące pragnęli przedstawić oskarżonych w jak najgorszym świetle. Prawo bowiem był na usługach warstw posiadających. Znalazło to pełny wyraz w ciekawym, ale jakże słusznym sformułowaniu: "Prawo jest jak pajęczyna, bąk się przebije, a na muchę wina". Kto był muchą, a kto bąkiem nie potrzeba wyjaśniać.
            Wierzyć się nie chce, jak można było przyglądać się spokojnie np. ćwiartowaniu skazańca żywcem. Kat rozrąbywał delikwenta toporem na cztery części, a potem "ku przestrodze" innych krwawe szczątki rozwieszał na jednej lub kilku szubienicach, głowę zaś wbijano na pal. W drodze łaski pozwalano pochować ciało pod szubienicą. Stąd w "Aktach..." znajduje się na pozór dziwna zapiska pisarza sądowego z r. 1704 o następującej treści: "(...)w Suchej Krzysztof Mędralak ścięt i ćwiartowan, a Lupsczak ścięt i pogrzebion". W tych sprawach przyczyniano się nieraz do próśb duchownych. Miało to miejsce w r. 1754, gdy sąd wydał wyrok na Śleziaka, który miał być ścięty, a ciało powieszone na szubienicy. Ze względu na wstawiennictwo duchowieństwa został pogrzebany pod "justicją". Dodatkowo na łagodniejszy wyrok wpłynęła okoliczność, że brał udział tylko w jednym napadzie.
            Zwykle jednak umęczone ciała ludzkie poniewierały się przez jakiś czas. W r. 1705 był ćwiartowany żywcem za rabunki Wojciech Kalfas z Milówki. Podobną śmiercią zginął w r. 1708 Tomasz Cader z Lipowej. Znacznie wcześniej, bo w r. 1694 był ćwiartowany i na trzech szubienicach po wsi rozwieszony Jakub Pokusza z Żabnicy za rabunek Krupników w Radziechowach.
            Niemniej straszna była kara łamania kołem. Kat gruchotał skazańcowi kości przy pomocy koła z ostrą krawędzią. Istniały dwa sposoby wykonywania tej egzekucji. Lżejszy z nich polegał na łamaniu "od góry", gdyż uderzenie w głowę powodowało utratę świadomości i tym samym delikwent nie odczuwał bólu. Natomiast tzw. łamanie "od dołu" czyli od nóg powodowało okrutne cierpienia. Ten rodzaj śmierci w "Aktach spraw złoczyńców..." jest notowany tylko jeden raz. Wyrokiem sądu żywieckiego z r. 1721 Walenty Kaszak za Skawic w starostwie lanckorońskim za "najście z kompaniją" na pana Giebrzyda w Luptowie, został skazany na śmierć przez łamanie kołem. Ten odosobniony przypadek nie dowodził wyjątkowości tej kary, najczęściej bowiem łamanie kołem było łączone z karą wplecenia w koło.
            Aby egzekucja była bardziej "efektowna", pogruchotane ciało wplatano pomiędzy szprychy koła umocowanego na wysokim palu. W ten sposób został ukarany w r. 1705 Marcin Dźwigąnik Prochowik z Czańca," (...)wprzód na ryku miał rękę uciętą, a potym żywo kołem i loco supplicii łoman i wplecion". Podobna egzekucja odbyła się w r. 1709, podczas której żywcem łamano kołem, a potem do niego wpleciono Wojciecha Bolaka ze Spytkowic. Przed tym mu jeszcze ucięto prawą rękę i dwa pasy zdarto.
            O ileż okrutniejsza była kara wplatania w koło bez uprzedniego łamania kości, a posiadane materiały pozwalają twierdzić, że ten rodzaj śmierci nie należał do rzadkości. Przypadał on w udziale, podobnie jak łamanie kołem czy wbicie na pal, wybitniejszym zbójnikom. W r. 1689 został wpleciony w koło brat słynnego harnasia Matyna Portasza, Paweł. W tymże roku taką samą śmiercią został ukarany dziesiętnik familii Portasza, Jan Gierczuga. Również Malcher Talik z Gilowic, podherszt Wojciech i Mateusza Klimczaków został na Grójcu wpleciony w koło.
            Wspomniana wyżej kara wbicia na pal była powszechnie stosowana w całej Polsce. Najtrudniej było wbić pal w ciało skazańca w odpowiednie miejsce między nogami. Później po wetknięciu pala w ziemię, bardzo łatwo pogrążął się on we wnętrznościach skazańca i rozrywając je powodował niesamowite męczarnie. Im okrutniejsza śmierć, tym bardziej zaszczytna. na taką "honorną" śmierć zasłużył Maciej Wakuła, dziesiętnik Portasza w r. 1689. W podobny sposób zginął pryncypał Marcin Masny ze wsi Szare w r. 1696. Popełnił on niewybaczalną "zbrodnię" - odważył się napaść na samo miasto Żywiec, tego nie można było puścić płazem. Szczególnie groźnym zbójnikiem musiał być Kazimierz Stolarzik albo Smyra z Wieprza, skoro za rozboje w górach węgierskich został wbity na pal w 1705 r.
            Ukoronowaniem tych wszystkich form śmierci było wieszanie żywcem "za pośrednie ziobro" na haku wbitym do szubienicy. Karze tej podlegali najsławniejsi hetmanie zbójniccy. Wystarczy tu wymienić takie nazwiska, jak Soebastian Bury, Martyn Portasz, Wojciech Klimczak oraz szczególnie popularny wśród ludności góralskiej zarówno polskiej jak i słowackiej Jerzy Janosik z Tarchowej, który zginął w r. 1713. Za czasów Jerzego Proćpaka kar takich już nie stosowano.
            Na uwagę zasługuje kara wymierzana za tzw. "łupanie" pszczół. Polegała ona na tym, że skazanemu na śmierć wytaczano jelita przez wodzenie go dookoła słupa, a na końcu ścinano. Taka mrożąca krew w żyłach egzekucja odbyła się w r. 1605. Skazano wówczas za "łupanie" pszczół Jakuba Hubę ze Skawy. Nawet pisarz sądowy, obyty z różnego rodzaju okrucieństwami zaznacza: "(...)Której takiej egzekucyjej strasznej w Żywcu jeszcze nigdy nie było". Jest to pierwsza znana wzmianka o stosowaniu tej kary w Polsce. Z czasem jednak zarzucono taką formę śmierci, gdyż pod rokiem 1715 znajdujemy wiadomość, że za "łupanie" pszczół Tomasza Pasła tylko powieszono.
            Bardzo często przy różnych rodzajach śmierci występowały kary okaleczające. Ucinano ręce, nogi, darto pasy z ciała itp. Widocznie wbicie na pal czy ćwiartowanie wydawało się sędziom zbyt lekką karą i pozbawiało gawiedź uliczną dodatkowej atrakcji.
            W "Czarnej Księdze" żywieckiej znajdujemy osiem przykładów stosowania samej tylko kary okaleczenia. Był to swoiście pojmowany akt łaski. Trudno jednak w tych sposobach dopatrywać się jakiegoś miłosierdzia dla skazanych. Niejeden ze zbójników wolałby śmierć niż tak straszne kalectwo. Kary okaleczające polegały bowiem przeważnie na odcięciu prawej ręki, lewej nogi i wypaleniu rozżarzonym żelazem znaku szubienicy na czole. Odcięte części ciała kat przybijał do pręgi. Oto garść przykładów. Karze okaleczającej poddano Malchera Motykę w r. 1705 za rozboje w górach węgierskich. W roku 1719 sąd wymierzył sześciu zbójnikom karę obcięcia uszu i wypalenia szubienic na czole. Jakubowi Szwajcakowi z Lasu z państwa ślemieńskiego w r. 1729 odcięto lewą nogę, prawe ucho i wypalono szubienicę na czole. "Ułaskawienie" tego typu nie zawsze wpływało na poprawę życia delikwenta. Niektórzy, jak wspomniany już Grzegorz Tlałka z Radziechów, mimo okaleczeń uprawiali nadal rzemiosło zbójnickie. Tlałka schwytany powtórnie został jako recydywista wbity na pal i postawiony.
            Do rzadkości należały wypadki zupełnego darowania winy zbójnikom z łaski pana lub na wskutek wstawiennictwa duchownych. W r. 1764 ułaskawieni zostali Antoni Krupa z Łysiny i Tomasz Hudzicki z Gilowic. Byli tylko torturowani i "wymyrskani" miotłami u pręgi. W tym samym roku łaska pańska została okazana Stanisławowi i Janowi Słowikom. Zostali uwolnieni już na placu straceń bez jakiejkolwiek kary. Za "instancją" duchownych darowano winę w r. 1754 (patrz rozdz. III) Walkowi Kocierzowi z Nieledwi, gdyż jak się okazało działał on pod przymusem pryncypała zbójnickiego Gardasa. Niestety brak wiadomości o tym, czy prośba duchowieństwa odniosła pożądany skutek. Nie zawsze władze sądowe dawały posłuch kapłanom. Niewiele brakowało a tragicznie zakończyłaby się sprawa organisty z Zawoi oskarżonego z zemsty przez zbójników Proćpaka w r. 1795. Na nic zdałyby się wszelkie zabiegi, gdyby zbójnicy nie odwołali przed śmiercią swojego oskarżenia.
            Czasami księża prosili tylko o łagodniejszy wymiar kary, przeważnie jednak nie odnosiło się to do zbójników. Nie leżało w interesie duchownych przynoszenie ulgi ludziom, których się obawiali. Dzięki "instancji" księży w r. 1754 Jędzrej Gardas, który miał być na pal żywcem wbity i Maciej Kąkol skazany na śmierć przez wplecenie żywcem w koło, zostali ścięci.
            Z chwilą pojmania kończyła się zbójnikowi umiłowana swoboda. Mury więzienne, lochy zamkowe krępowały jego ruchy. Stąd próby ucieczek, niestety rzadko zakończonych powodzeniem. W r. 1754 udało się uniknąć śmierci Jakubowi Pryscowi, a także Jakubowi Siurze z Rajczy w r. 1758.
            Pewne fakty pozawlają się domyśleć, że ucieczki były organizowane z pomocą wartowników. U Komonieckiego znajdujemy wzmiankę z 13 lutego 1705 r. o ucieczce ośmiu zbójników, którzy "przez bramę i wartę przebiegszy" wydostali się na wolność. Ponieważ całe miasto zostało zaalarmowane, bito w bęben i na gwałt dzwoniono, dwóch schwytano od razu. Egzekucja jednego odbyła się w Żywcu, drugiego w Cieszynie. 27 marca tegoż roku został zastrzelony podczas pościgu Kazimierz Cader z Lipowej. Los pozostałych pięciu zbójników jest nieznany.
            W r. 1708 nie udała się ucieczka Tomkowi Kubicy alias Szałowitemu z Rybarzowic, który prowadzony z więzienia na miejsce tortur zbiegł. Po długim pościgu udało się go pochwycić dworzanom zamkowym na koniach w rzece Kalnej. Stracono go na granicy Łodygowic od strony Pietrzykowic. Najpierw ucięto mu rękę i ćwiartowano, a potem "na justicjej rozwieszono".
            Niejednokrotnie zbójnicy używali różnych wybiegów, aby tylko wydostać się poza obręb więzienia. Myśleli zapewne, że jakiś szczęśliwy przypadek pozwoli im wydostać się z opresji. Za przykład posłużyć może sprawa Walentego Jarczoka ze wsi Dziedzic. Wyznał on sądowi miejskiemu w Bielsku, że miał wspólników z Żywiecczyzny. W związku z tym 9 listopada 1701 r. zjechali do Żywca przedstawiciele prawa z Bielska wioząc ze sobą Jarczoka eskortowanego przez czterdziestu strażników w towarzystwie kata cieszyńskiego. Jarczok nie rozpoznał żadnego z uwięzionych w Żywcu zbójników. Wybieg się nie udał i Jarczok został stracony.
            Na inny pomysł wpadł zbójnik Balcer Hutyra w r. 1716. Podczas tortur zeznał, że na polanie w Ujsołach w lesie zw. Długi Groń ma schowane 120 talarów i inne rzeczy. Po drodze jednak nie nadarzyła się sposobność do ucieczki, pilnowano go zbyt dobrze. Skarbu oczywiście nie znaleziono i "kat z nim był wiezion i daremny zawód był, czyniąc to, aby mógł uciec".
            W przykry sposób skończyła się ucieczka Pawła Kupczaka, który był pachołkiem w zamku żywieckim. Został on oskarżony o kradzież ze skarbca pańskiego. Początkowo nie było żadnych dowodów, odesłano go więc do Krakowa i umieszczono w złodziejskiej wieży. Jednakże nadal z niczym się nie zdradził, wobec tego odesłano go z powrotem do Żywca. W drodze podczas noclegu Kupczak próbował ucieczki, którą na czas udaremniono. Fakt ten wzbudził podejrzenia, więc dano go na tortury. Wtedy dopiero przyznał się do zarzucanej mu kradzieży, po czym został ścięty. Nie mógł się spodziewać litości, gdyż już raz darowano mu przewinienia za pomoc w ujęciu towarzyszy. Otrzymał wówczas glejt od pana i został dopuszczony do służby.
            Dużo łatwiej było wydostać się z więzienia wiejskiego. Nie było ono tak pilnie strzeżone jak miejskie, poza tym wartownikami byli chłopi sprzyjający zbójnikom. Także wyroki sądu wiejskiego były dużo łagodniejsze. Istniała wówczas na wsi instytucja tzw. "rękojmstwa" czyli wyręczania uwięzionych przez poddanych na określonych, dość ciężkich do spełnienia warunkach. Liczne przykłady czerpiemy z "Księgi sądowej państwa suskiego w latach 1699-1757". I tak w r. 1699 został osadzony w więzieniu w Suchej Błażej Lipski, którego "wyręczyli" przysięgły Piotr Błachut, Wojciech Gałuszka, Paweł Cyganik i Walenty Bandura. Ów Lipski bowiem odgrażał się, iż pójdzie na "zbój". Rękojmcy mieli obowiązek stawić się razem z nim w razie potrzeby. Gdyby tego nie spełnili, wtedy każdy z nich miał zapłacić po 30 grzywien oraz przesiedzieć w kajdanach do czasu, aż "wyręczony" przez nich nie wstawi się przed sądem. W r. 1704 wojewodzina poznańska Anna Małachowska, pani dziedziczna państwa suskiego darowała życie pięciu zbójnikom postawionym przed sądem wójtowskim suskim pod warunkiem, że "ludzie z gromad państwa suskiego niżej opisani tychże ludzi swywolnych z więzienia y kaydan wyręczaią". Poręczyciele owi odpowiadać mieli przed zwierzchnością zamkową, gdyby któryś z wyręczonych poszedł na "swywolę". W wypadku obrabowania kogoś "rękojmcy" musieli stawić się razem ze swoimi podopiecznymi i przysięgać za nich, że nie brali udziału w tej kradzieży, ani też o niej nie wiedzą. To jeszcze nie wszystko. "Rękojmcy" mieli też obowiązek dowiadywać się o właściwego sprawcę, szukać go i odstawiać do zamku w ciągu trzech tygodni, a gdyby się im to nie udało będą musieli odsiedzieć karę więzienia i nagrodzić szkody.
            Z punktu widzenia interesów umowa taka przynosiła właścicielom majątków wiele korzyści. Zyskiwali oni dozór nad ludźmi niepewnymi we wsi i nie tracili niezbędnych rąk do pracy na roli. Nic dziwnego, że takie postępowanie szlachty przedkładającej własny interes nad dobro ogółu nie wszystkim się podobało. Znalazło to swój wyraz w uchwałach sejmików szlacheckich.
            Na zakończenie zastanówmy się nad warunkami panującymi w więzieniu żywieckim. Były one tak nędzne, że niejednokrotnie stawały się przyczyną śmierci więźniów z głodu lub chorób. Kronikarz żywiecki podał na ten temat wiele ciekawych faktów. Pod r. 1715 znajdujemy wiadomość o Michale Trzopie z Piotrowic, Lachu (Czechu), który "z placu śmiercią darowan i wypuszczon, ten zaś w wielką sobotę czwartego dnia zmęczony i zgłodzony umarł". NA nic więc zdało się darowanie mu życia, skandaliczne warunki w więzieniu wykończyły zbójnika.
            W tym samym roku zmarł z głodu długo więziony w zamku żywieckim Franek Pantor, skazany za sprzedaż drzewa pańskiego w Krakowie. Kronikarz przy tym wyraźnie zaznacza, "(...)że i innym to się stało". Musiał to być widocznie jakiś strategiczny rok, gdyż jak podaje Komoniecki dalej, rozprzestrzeniła się w więzieniu zamkowym ciężka choroba, na którą wiele osób zmarło. "A tych kazano na miasto pod ratusz wynieść i tego samego dnia zmarli i po śmierci jeden odkuty był. A wszystko to niemiłosierdzie sprawiło, dlaczego po tym więźnie insze rozpuszczono, bojąc się zarazy powietrza morowego".
            Czasem zdarzały się wypadki samobójstw wśród zbójników, którym widocznie szczególnie silnie musiały dać się we znaki fatalne warunki w więzieniach, a także zapewne strach przed śmiercią z ręki kata. To drugie wydaje się argumentem mniej istotnym, gdyż zbójnicy słynęli z nieprzeciętnej odwagi i pogardy śmierci. W r. 1714 udusił się powrozem w zamku lanckorońskim jeden ze sprawców napadu na Żyda arendarza w Makowie. Jego towarzysz wywieziony do Krakowa umarł w wieży złodziejskiej.
            Jak widać z powyższego warunki w więzieniu żywieckim nie były czymś wyjątkowym, charakteryzowały raczej ogólny stan więziennictwa owych czasów w Polsce.
            Inny tego rodzaju wypadek zdarzył się w r. 1722. W wieży zamku żywieckiego powiesił się Jakub Kulik z Hucisk przywieziony aż z Częstochowy dla zbadania kto urzędnika w Wieprzu Wojciecha Kąkola zabił i obrabował. Podejrzany wybrał sobie lżejszą śmierć, miał dość wszelkich indagacji, tortur, konfrontacji, wiedział, że i tak czeka go pełne męczarni konanie, którego nie chciał przedłużać.
            Jak prawo odnosiło się w tych czasach do ludzi odbierających sobie życie, najlepiej świadczy następujący przykład. Nie dotyczy on wprawdzie zbójników, ale jest charakterystyczny dla mentalności ludzi owej epoki. W r. 1652 w Żywcu niejaki Zygmunt Zych sprzedał po pijaku woły i tak się tym przejął, że się powiesił. Sprowadzony z Cieszyna kat wywlókł trupa koniem na granicę miasta, gdzie szczątki spalono na stosie, a popiół zakopano. Nie był to zwyczaj odosobniony, gdyż przeważnie samobójców wywożono poza miasto lub wieś, zwłoki palono, a popiół zakopywano lub rozrzucano na cztery strony świata.
            Nawiązując jeszcze do barbarzyńskiego sposoby wymuszania zeznań od uwięzionych, należy dodać, że tortury przetrwały w Polsce do r. 1776. Na ziemiach polskich, które po pierwszym rozbiorze znalazły się pod panowaniem Austrii, Prus i Rosji, zniesiono tortury według ustaw obowiązujących w tych państwach. Austria zaniechała tortur w tym samym roku co Polska, dużo wcześniej, bo w r. 1754 uczyniły to Prusy. Najdłużej utrzymały się one w Rosji, gdzie zniesiono je formalnie dopiero w r. 1801, w praktyce wyglądało to jednak inaczej.
            Reasumując rozważania zawarte w tym rozdziale, dochodzimy do wniosku, że kariera zbójnicka zwykle kończyła się śmiercią. Innego zakończenia swego burzliwego żywota zbójnicy sobie nie wyobrażali, świadomi byli ryzyka swych poczynań, wyzywali los. Dlatego tak niewielu z nich doczekało późnej starości. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz