„Jeszcze nie znałem tych gór po imieniu, a już wiedziałem, ze przykują mnie do siebie nieodparcie. Wydało mi się, że tu zaprzeczę bezsensowi istnienia, ze się odrodzę, ze coś odkryję, skoro odebrano mi inne tereny ekspansji: łudzę się, że tu jeszcze będę niepodległy. Słyszę głos: wszystko jest znikome, wszystko przemija, tylko my zostajemy, stop się z nami, zjednocz, masz gwarancję nieśmiertelności; ach, wietrzejemy, to prawda, ale dwa centymetry w ciągu stu lat, a o tobie nie wspomni już następne pokolenie…”
Jalu Kurek
Pierwsze Tatry
No tak, moi rodzice nigdy nie byli
entuzjastami jakichkolwiek wypraw, zwłaszcza górskich, dlatego fakt, że gdzieś
na południu Polski wznosi się pod niebo olbrzymi tatrzański bastion nie miał
dla mnie większego znaczenia a słowo „Tatry” było dla mnie regułką z
podręcznika do geografii. Niezbyt przyjemne doświadczenia nieudanej klasowej
wycieczki w Beskidy w siódmej klasie przygotowały mnie na ewentualne porażki
organizacyjne kolejnej wyprawy. A tym razem jechaliśmy w Tatry właśnie i był to
dla mnie nowy, zupełnie nieznany świat.
Dzięki wychowawcy , panu Stanisławowi
znienawidziłam góry a rok później obudziło się we mnie właściwe uczucie. Tam
się wszystko zaczęło. A potem nauczyłam się wracać…
Co rok wysyłam konserwatywnemu matematykowi
pocztówki z gór… J
Maj 1995
Mieliśmy
15 lat, plecaki wypakowane po brzegi i niesamowite plany. Ekscytacja klasy
uważanej za najgorszą w szkole pod względem zachowania.. Pierwszy raz ujrzałam
je z okien autokaru – majaczyły na horyzoncie nieśmiałym, rozmytym błękitem.
Kilka godzin później oglądam je z Gubałówki – poszarzałe i ledwo wiosenne a u
stóp zagnieździło się Zakopane. Piękno kłaniało się ze wszystkich stron…
Mój pierwszy tatrzański szlak – Dolina Suchej
Wody. Prowadził nas przewodnik – pan Julian Klamerus a ja byłam kompletnie
pozbawioną kondycji nawet nie początkującą i nawet nie turystką. Szum potoku
zagłuszał rozmowy, spieniona woda wiła się w ziemi jak biały smok… Ścieżka
pięła się w górę połyskując kryształem majowego śniegu i szliśmy ku szczytom
pomału odsłaniającym się przed nami. Słońce grzało, od ziemi bił kojący chłód a
śnieg miał przeraźliwe właściwości oślepiające… Gaduły w adidasach ślizgały się
i wracały tam skąd przyszły na własnych tyłkach… Pomaleńku czułam jak
przyrastam do każdego mijanego drzewa, kamienia, każdej chmury – bo
tatrzańskiej…
Krótki odpoczynek w Murowańcu i przemierzając
Halę Gąsienicową wędrujemy u stóp Małego Kościelca… Wówczas góry były jeszcze
bezimienne… Tłumy wracały znad Czarnego Stawu Gąsienicowego, każdy witał
każdego, zrobiło się ciasno i ślisko… Płyty skalne i kamienie w rozmiękłym
śniegu absolutnie nie zapewniały butom przyczepności… Po omacku łapałam
kosodrzewinę, czekając aż ktoś mnie szturchnie i polecę w dół ze ścieżki i ani
mi w głowie było oglądanie krajobrazów. Pod koniec trasy gramoliliśmy się na
wał moreny śliskim śnieżnym jęzorem, aż wreszcie ukazała się zbawienna
płaszczyzna. Czarny Staw Gąsienicowy…
Czy to naprawdę był koniec maja?... Szare
wody stawu skute jeszcze lodem, pociemniałe skały, krajobraz miał barwę
grafitu… W żlebach i na półkach skalnych lśniły żyłki bieli, czarne skały
przeglądały się w szarej wodzie jak w matowym lustrze. Ludzie wpatrujący się w
nieruchomy krajobraz i szlaki prowadzące w nieznane…
Powrót tą sama trasą, z jazgotem na miarę
15-letków zjeżdżamy na butach po rozmiękłym śniegu uczepieni siebie nawzajem.
Nad Murowańcem wznosi się w górę droga przez Kopę Magury, popędziliśmy nią
usiłując dogonić „przewodników”. Przed nami kocioł Doliny Jaworzynki, tu rozbił
się kiedyś „Sokół”, co sfilmował amatorską kamerą pewien chłopiec. Uczucie
lęku, gdy patrzę z wąskiej grani w głąb, wówczas nasz wesoły, głodny i spragniony
pochód chłepcący wodę wprost z potoków znikał już w lesie Boczania.
Wędrówka dobiegła końca. Z lasu odprowadzała
nas hasająca między gałęziami wiewiórka. Wychowawca przemawiał do niej czule a
ona patrzyła na niego tępo i po zwierzęcemu. Wszelkie małe strachy – wysokości,
przestrzeni – które dziś wydają się absurdalne i śmieszne, zostały daleko z
tyłu. Ale tak to już jest, jak się nie umie chodzić po górach…
Widok znad Czarnego Stawu Gąsienicowego
Następnego dnia pan Julian czekał na ekipę na
przystankowym krawężniku. O poranku ruszyliśmy doliną wyschniętych krokusów. Do
schroniska na Polanie Chochołowskiej dotarliśmy po długim spacerze wśród
wystrzeliwujących w pogodne niebo turniczek nad Potokiem Chochołowskim. W dali
rysowały się bujne, ośnieżone szczyty a słońce grało w szachy z chmurami na
lesistych zboczach.
W schronisku klasa cierpiała na nadmiar
wolnego czasu, toteż na komendę „Idziemy dalej” popędziliśmy na łeb na szyję
przed siebie. Polana Iwanówka. Pamiątkowe zdjęcie i wielkie chlapanie w potoku.
Ociekając wodą, pod kopuła ostrych świerków ruszamy dalej a nad głowami
przewala się ogrom ciężkich, białych cumulusów. Gałęzie połamanej kosówki
rzuconej wiatrem na szlak trzaskają pod butami. Pędzimy w górę stromymi,
drewniano-kamiennymi stopniami a mozolna wędrówkę utrudnia śnieg, w którym
zapadamy się aż po kolana. Opłacało się włożyć trud we wspinaczkę…
Na Przełęczy Iwaniackiej orzeźwiający wiatr.
Ciała rozwleczone na pożółkłej trawie, twarzami w niebo, pod parasolem słońca a
w dali majaczą Tomanowe Wierchy… Przed nami, na wyciagnięcie ręki fantastyczny
Kominiarski Wierch. Rzeźbiona przez naturę jasna skała majestatycznie
wyrastająca z gąszczu górnego regla. Szczyt owiany mgiełką, na tle gęstych
chmur załomy skalne błyszczą śniegiem… Wiatr grasuje we włosach… słońce
prowadzi grę cieni, wypełniało szarością szczeliny skalne, lśniło milionem
gwiazd u naszych stóp… Właśnie tu, w otoczeniu nagich szczytów, żywozielonych
lasów, mgieł w dolinach, prostoty i dynamiki krajobrazu czułam się wreszcie
lepiej… inaczej…bezpieczniej…
W pochodzie do schroniska w dali migotał
czerwony sweterek poety-przewodnika, zamykał go zaś wychowawca, któremu dziób
się nie chciał zamknąć J Metodą slalomu od drzewa do drzewa, udało nam się nie
zginąć w białej otchłani śniegu. Gdy szliśmy wygodnie nad głębokim wąwozem, z
chmur wyłonił się Smreczyński Wierch. Przeskakując nitki źródeł Potoku
Kościeliskiego, wychodzimy u stóp Ornaku na Małą Polanę Ornaczańską.
Dolina Kościeliska. Jak dotąd najpiękniejsze
miejsce, jakie udało mi się odwiedzić. Czystość, srebro i zieleń… Pionowe
maczugi skałek wyrastające z dna potoku, pod nimi drżą jaskinie wypełnione
wirującym turkusem…
Przy szałasach pasterskich, gdzie kłębiły się
stada czarnych baranów pożegnaliśmy przewodnika… Milcząc, wracaliśmy ku
miastom….
13-19 lipca 1997 Małe wakacje tatrzańskie
Wyjazd
najbardziej oczekiwany ze wszystkich. Wyjazd, na który ja i Lidzia czekałyśmy
od zimy, kiedy to powstawała już lista potrzebnych rzeczy. Spakowane tydzień
wcześniej torby czekały w kącie aż opadną wody powodzi…
I stało się. Słoneczny, ciepły poranek. W
Poroninie deszcz a potem błękitne niebo nad poszarpanymi turniami… Początek
czegoś wielkiego – Łysa Polana i brama tatr została przekroczona… Potężne
twierdze spoglądały na nas wyniośle. Tata prowadził samochód Drogą Wolności,
przez Zdiar, w którym mrugnęły do nas jaśniutkie Tatry Bielskie. Poranne słońce
obmyło strumieniem światła Rakuskie Czuby… Zza lasu wyłoniły się poszarzałe
olbrzymy a między drzewami przemknął czerwony punkt – dach stacji kolejki przy
Skalnym Jeziorze. Odżyły wspomnienia niedawnej objazdówki, dwóch dni w deszczu…
Niewiele wtedy zobaczyliśmy… W zamyśleniu patrzyłam w głąb doskonałego kotła
bielejącego śniegiem pod Łomnicą; surową, posępną jak zakonnica, otuloną jasnym
welonem chmur.
Stara Lesna. Mały domek utopiony wśród drzew.
Moi rodzice zajęli pokój na dole, my na górze. Do dyspozycji łazienka,
ubikacja, całkiem wyposażona kuchnia i balkon, na który wyszłam i natychmiast
zachłysnęłam się panoramą przyklejonego do nieba łańcucha górskiego.
Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze Szczyrbskie
Pleso. Musiałam ich tam zabrać. I znowu był to ten sam uśpiony i deszczowy
zakątek, jakby od zeszłych wakacji czas zatrzymał się tam w miejscu wraz z
pogodą… Wierchy nieśmiało wyglądały zza mgły, jakby lękały się aparatu
fotograficznego… spacer dookoła Szczyrbskiego, skocznia na tle Trigania i mały
fragment świata nie dostrzeżony zeszłego roku…
Błękit… Przestrzeń wołająca jasnością. U stóp
Kotlina Liptowska z górującym półwyspem Niskich Tatr. Łagodne niebieskie wydmy
nieśmiało spoglądające ku swym wysokim sąsiadom… Ile tam w dali jeszcze tych
gór… Mogłabym tak stać tu i rozmywać się w tych błękitach i szarościach…
Poganiają, poganiają…
Wieczorny spacer Starą Lesną – wioską ciszy i
harmonii… Dzień chyli się ku mostom nocy, pod którymi przemykają łodzie chmur…
Łąki rozlane po horyzont pastelowym oceanem, brodzą po nich bociany… Kłęby
sinej stali nad Łomnicą i Pośrednim Grzebieniem przybierają wciąż nowe
kształty… Liżą ostre turnie, głaszczą jak skrzydłami, grzmią ciężko w
gardzielach przepastnych dolin… Barwy cyklonom zachodu nadawała największa
malarka świata – Natura… Różowozłote burzany wystrzeliły na tle rozległych
łańcuchów a potem gasły, gasły powoli… Szemrzący potok i cygańskie dzieci
śpiewające na mostku… Piękne miejsce…
Na Sławkowski Szczyt - widok z okna
Dzień 14 lipca obudził nas, gdy słońce już
gnało swoje zwariowane cienie. Alice In Chains na dzień dobry, ciepłe słoneczne
głosy i życie wstępujące w każdy milimetr ciała… I tak co dnia, w chłodzie
poranka i towarzystwie przyjaciółki, piłam kawę na balkonie, nie mogąc
napatrzeć się na te góry… Znałam już prawie na pamięć każdą szczelinę, każdą
turniczkę, żleb, szczyt, wszystkie nazwy… Na potężnym karku złowrogiego masywu
Łomnicy zwisły uśpione, skrzące się w słońcu łańcuszki wagoników. Tuz obok
Kieżmarski, Huncovski i Pyszny. Ostry dziób Pośredniego Grzebienia i błyskająca
z daleka wśród lasów łączka pod Hrebieniokiem. Cienie poranka wgryzają się w
skalne załomy, kładą kleksy na namiotach lasów. Zaraz tam będziemy…
Do Skalnatego Plesa. Dla mojej rodziny – no
cóż, przygoda wspinaczkowa… Ścieżka spod dolnej stacji kolejki w Tatrzańskiej
Łomnicy. Swoboda, świeżość i witalność… Było cicho, ciepło, kropelki deszczu
ustały się na jedwabistych szczoteczkach paproci… Wkroczyliśmy w las i otoczyły
nas drzewa… Nad głowami zamknął się idealny owal żywego błękitu wykrojony
kleszczami igieł. Dookoła doskonały parawan idealnego pionu popielatych pni…
Stopy upojone miękkością sangwinowego podłoża…
No tak, bez wysiłku do nieba na pewno
człowiek zwykły i solidnie grzeszny się nie dostanie. Szliśmy białą ścieżką,
skrajem lasu, klucząc przemyślnym zygzakiem wśród poskręcanych fal świerkowych
korzeni. Cel jawił się złudnie a siwa biel głazów, po których wspinaliśmy się
mozolnie sprawiła wrażenie meteorytów, które spadły z chmur przemykających tam
wysoko… Szumiał potok w dolinie a u naszych stóp rozłożył się błękitny świat
Niskich Tatr… Chwila odpoczynku i cicha kontemplacja… Do celu złudnie niedaleka
droga… Z wyżyn szlaku wędrowiec pomachał ręką…
Nieznana energia pchała mnie w górę, nie
mogłam się zatrzymać. Zostawiłam kompanię z tyłu. Nie rozumiem, dlaczego
musiałam pokonać ten ostatni odcinek sama i dlaczego tak szybko, to był impuls…
Witało się turystów w wielu językach i uśmiechało – w jednym… Krew pulsowała w
skroniach od duchoty powietrza, drżały kolana… Szybki, sprawny krok na stromej,
wąskiej ścieżce tuz pod Łomnickim Siodłem. Trawersem Magistrali Tatrzańskiej
wprost pod Skalnate Pleso i Tatry Bielskie przykryte zielonymi kołdrami…
I znów byliśmy tu za krótko. Bo niektórzy nie
widzieli sensu w dłuższym pozostaniu u stóp Łomnicy. Nieśmiałe myśli o wyjściu
na Łomnickie Siodło uciekły smutno w chmury… Szmaragdowe Skalnate Pleso i my
jak ufoludki w zbyt jaskrawych pelerynach. Krople deszczu dziurawią taflę stawu
w bezgłośnym preludium pożegnania.
W wagoniku kolejki międzynarodówka… Gdy ponownie stanęłam na ziemi, miałam ochotę
wyjść tam jeszcze raz…
Wieczór szeleścił ciszą w źdźbłach długich,
kosmatych traw na łąkach… Granatowe olbrzymy gór nadawały ciężar nocnemu niebu…
Bez nich krajobraz byłby tylko bezdenną pustką…
O smaku cytrynowych lodów J
Dzień 15 lipca rozpoczął się pocztówkami
chwytanymi z balkonu i długa kalkulacją, gdzie my właściwie powinniśmy iść. Gdy
wreszcie niemal nauczyłam się mapy na pamięć, pojechaliśmy do Starego Smokovca.
Wśród plątaniny korzeni idziemy lekkim
szlakiem ku Wodospadom Zimnej Wody a wokół zamyka krąg piękny las. Dotarcie na
Hrebieniok zajęło nam niespełna godzinę, a tu czekał na nas pierwszy tego dnia
widok. Tu także stwierdziłam, że mój geniusz przerasta ataki amnezji, ponieważ
nie zabrałam ze sobą mapy. Na tarasie Bilikovej Chaty pogubiłam się w panoramie
(na szczęście tylko w tym).
Szmaragdowa dolina… Woda spada szumiącymi
kaskadami po skalnych progach, obmywając olbrzymie otoczaki i spływając
wariacko do Tatrzańskiej Łomnicy. Woda jest tak krystalicznie czysta, że gdy
tworzy oczka pod grzmiącymi burzami wodospadów, sprawia wrażenie zatopionych
pokładów szafiru…
Stary Smokovec – piękne, pogodne miasteczko z
pensjonatami w stylu alpejskim. Pod osłoną parasola, w ekskluzywnym Grand
Hotelu zajadamy się zaszczytami i słowackimi knedli kami w cenie normalnej
restauracji i nagle deszcz wywabia z podziemi świeży zapach chłodnego,
górskiego lata… Sjesta popołudniowa na balkonie i zdołałam jeszcze opalić sobie
nos. I kiedy zaszło słońce, zmęczenie przywaliło powieki. Uczyłam się moich gór
na pamięć i w chwili, gdy opuszczaliśmy Słowację, miałam je przyklejone
wewnątrz oczy na stałe… Żegnają nas stada bocianów na łąkach i złote pomrowiki
w stogach wilgotnych traw na skrajach dróg…
16 lipca. Ostatnia poranna kawa w Starej
Lesnej. Droga Wolności, Murań i Hawrań, a pod nim soczyste, zielone hale. Teraz
w polskie Tatry.
Do Morskiego Oka tabun turystów, asfalt pod
stopami i rodzice, którym wszędzie się spieszy. Huczące z daleka Wodogrzmoty
Mickiewicza skłębione bielą nie dorównują niestety tym słowackim. Pociągająca
wizja pięknej Doliny Roztoki… Nie odzywałam się nawet w tej sprawie…
Dolina Rybiego Potoku. Białym jedwabiem niebo
runęło w dół i przesłoniło wysokogórski świat. Pierwsze krople deszczu zagoniły
nas pod gałęzie drzew, wlewały się chłodem za kołnierze. Świat ustał się w
groźnych pomrukach nadciągającej burzy. Stalowe olbrzymy rozmawiały ze sobą a
ulicą podążały ufoludki w kolorowych pelerynach. Z daleka nadciągał mokry
stukot końskich kopyt i hurkot kół bryczek. Rodzice uparli się i złapaliśmy
tego cuchnącego „stopa” do Włosienicy, gdzie wśród znienawidzonego tłumu
przeczekaliśmy burzę. Zza tłustych białych pudli chmur wyjrzała wreszcie kocia
mordka słońca…
Zbliżamy się do serca gór, gdzie zielonkawą
łzą połyskuje Morskie Oko. Zieleń zmieszana z błękitem nieba pogłębia się z
każdym naszym krokiem i tylko chaos narastający przy schronisku nie pasuje tak
bardzo do reszty… Staw tętni radością ryb przemierzających szlaki jego wód.
Powietrze przesycone pachnącą wilgocią, krople deszczu zawieszone na gałęziach…
Żółte nitki szlaków wołały i kusiły i było tysiąc powodów przeciwko wstąpieniu
na nie… Patrzyłam na te mrówki ludzi okrążających staw i zdążających w górę…
Zazdrość, smutek i pielgrzymujące nad głową chmury…
Narzucona konieczność powrotu. Znienawidzone
stwierdzenie, że nie ma tu już czego szukać… No tak, kiedy się nie wie czego…
Kiedy się nie chce i nie umie, nie rozumie, po co… Kiedy Tatry się zalicza dla
samej zasady a nie z czystej, instynktownej i niekoniecznie wytłumaczalnej
potrzeby bycia choć na chwilę… Albo porwania wprost na dalszy szlak…
Poszliśmy…
‘Szałas Janosika” w Bukowinie Tatrzańskiej.
Ciemne wnętrze karczmy, aromat wędzonego dymu i umiejętnie przeprowadzona
operacja uprowadzenia pieprzniczki zapewniła nam później smak śniadań i
kolacji… tak więc do Witowa zmierzaliśmy już z pieprzem w kieszeni. Przez
kolejne wioski prowadziła nas po Chochołów Babia Góra. Wreszcie dotarliśmy do
Witowa na nocleg w miejscu, które nie nadawało się do tego, aby w nim żyć.
Nawet nic mi się tam nie śniło, za to wiernego towarzystwa dotrzymywały
karaluchy, mole i rój much. Na ciepłą wodę trzeba było czekać dwie godziny a w
powietrzu unosił się fetor krowiego łajna. Ubikacja ledwo mieściła klozet, co
dopiero człowieka i trzeba było się pilnować, by nie wypaść na korytarz ze
spodniami w garści. Nie było papieru toaletowego ani koszy na śmieci. Gdy
powiało chłodem wieczoru i krowimi odchodami, rozgrzewaliśmy się herbatą z
koniakiem, po którym nam trochę odbiło ;) O poranku pierwszą rzeczą, jaką
zrobiłam nie było wypicie kawy, ale spakowanie manatków. W popłochu zwialiśmy
bez pożegnania z niebywałego pensjonatu, gdzie krowy miały firanki w oknach…
Pensjonat „Janosik” w Kirach. Piękny
drewniany kościółek; aby go
sfotografować trzeba było wleźć w łopiany po pas… Do Doliny Chochołowskiej
ruszyliśmy w pełni poranka szemrzącego chłodem. Tam powitał nas niezwykle
przyjazny kot. Nad szepcącym potokiem pierwsze blade skałki. Od lasu bije
chłód, wstąpiłam na mostek… Czysta, zielonkawa toń… A potem były już okolice
znane sprzed dwóch lat… Znowu słońce i Mnichy Chochołowskie wbite równo w wał
Bobrowca… Znów te same łagodne przełęcze, kuszące drogowskazy i przemożna chęć
czmychnięcia w zupełnie niezamierzonym kierunku…
Dolina szałasów… kusi szmerem i zielenią,
kusi kształtem grani… Następnym razem to będzie tylko epizod w drodze wyżej i
dalej…
Z doliny wywiał nas głód, chłód i nowa fala
deszczu. Czas odpoczynku. Placek zbójnicki u Hajduka w Kirach. Tradycyjny
wieczorny spacer… fale deszczu zalewające noc, w radiu Black Sabbath i rozmowy
do samego rana…
18 lipca… Bezlitosne kosy wyjątkowo
deszczowego lata cięły świat, mimo to zdecydowaliśmy się na Jaskinię Mroźną.
Kościeliską sunęły pochody kolorowych kapturników. Gęste opary przesłaniały
Czerwone Wierchy. Kłębił się potok kanonadą deszczowego plusku. Mokły na hali
czarne barany… Śliskie kamienie na szlaku… W jaskini ściany błyszczące
wilgocią… Korytarze wysokie od 80 cm do 32 metrów. Szczelina nad głową
wypełniona mrokiem jest kryjówką pogrążonych we śnie nietoperzy… Szlak przez
jaskinię kluczy szczelinami. Jest chłodno, pachnie wapień, w którym woda drąży
maleńkie tuneliki… A na zewnątrz taki sam śliski świat i kraina zatopiona we
mgle… Pozostało tylko wracać…
Zakopane – albo raczej zatopione – w deszczu
i tłumie turystów. Na Krupówkach Marek Jackowski. Wyśmienity gyros w „Morskim
Oku” i czyjeś lody zjedzone przez pomyłkę :P
Podróż dobiegła końca…
Podbeskidzie zalewały lipcowe powodzie…
1997
Wspaniałe wspomnienia kochana 😍 ile w nich magii
OdpowiedzUsuń