piątek, 19 maja 1995

Pierwsze Tatry


  „Jeszcze nie znałem tych gór po imieniu, a już wiedziałem, ze przykują mnie do siebie nieodparcie. Wydało mi się, że tu zaprzeczę bezsensowi istnienia, ze się odrodzę, ze coś odkryję, skoro odebrano mi inne tereny ekspansji: łudzę się, że tu jeszcze będę niepodległy. Słyszę głos: wszystko jest znikome, wszystko przemija, tylko my zostajemy, stop się z nami, zjednocz, masz gwarancję nieśmiertelności; ach, wietrzejemy, to prawda, ale dwa centymetry w ciągu stu lat, a o tobie nie wspomni już następne pokolenie…”
                                                                                       Jalu Kurek


  Pierwsze Tatry

  No tak, moi rodzice nigdy nie byli entuzjastami jakichkolwiek wypraw, zwłaszcza górskich, dlatego fakt, że gdzieś na południu Polski wznosi się pod niebo olbrzymi tatrzański bastion nie miał dla mnie większego znaczenia a słowo „Tatry” było dla mnie regułką z podręcznika do geografii. Niezbyt przyjemne doświadczenia nieudanej klasowej wycieczki w Beskidy w siódmej klasie przygotowały mnie na ewentualne porażki organizacyjne kolejnej wyprawy. A tym razem jechaliśmy w Tatry właśnie i był to dla mnie nowy, zupełnie nieznany świat.
  Dzięki wychowawcy , panu Stanisławowi znienawidziłam góry a rok później obudziło się we mnie właściwe uczucie. Tam się wszystko zaczęło. A potem nauczyłam się wracać…
  Co rok wysyłam konserwatywnemu matematykowi pocztówki z gór… J

  Maj 1995

  Mieliśmy 15 lat, plecaki wypakowane po brzegi i niesamowite plany. Ekscytacja klasy uważanej za najgorszą w szkole pod względem zachowania.. Pierwszy raz ujrzałam je z okien autokaru – majaczyły na horyzoncie nieśmiałym, rozmytym błękitem. Kilka godzin później oglądam je z Gubałówki – poszarzałe i ledwo wiosenne a u stóp zagnieździło się Zakopane. Piękno kłaniało się ze wszystkich stron…
  Mój pierwszy tatrzański szlak – Dolina Suchej Wody. Prowadził nas przewodnik – pan Julian Klamerus a ja byłam kompletnie pozbawioną kondycji nawet nie początkującą i nawet nie turystką. Szum potoku zagłuszał rozmowy, spieniona woda wiła się w ziemi jak biały smok… Ścieżka pięła się w górę połyskując kryształem majowego śniegu i szliśmy ku szczytom pomału odsłaniającym się przed nami. Słońce grzało, od ziemi bił kojący chłód a śnieg miał przeraźliwe właściwości oślepiające… Gaduły w adidasach ślizgały się i wracały tam skąd przyszły na własnych tyłkach… Pomaleńku czułam jak przyrastam do każdego mijanego drzewa, kamienia, każdej chmury – bo tatrzańskiej…
  Krótki odpoczynek w Murowańcu i przemierzając Halę Gąsienicową wędrujemy u stóp Małego Kościelca… Wówczas góry były jeszcze bezimienne… Tłumy wracały znad Czarnego Stawu Gąsienicowego, każdy witał każdego, zrobiło się ciasno i ślisko… Płyty skalne i kamienie w rozmiękłym śniegu absolutnie nie zapewniały butom przyczepności… Po omacku łapałam kosodrzewinę, czekając aż ktoś mnie szturchnie i polecę w dół ze ścieżki i ani mi w głowie było oglądanie krajobrazów. Pod koniec trasy gramoliliśmy się na wał moreny śliskim śnieżnym jęzorem, aż wreszcie ukazała się zbawienna płaszczyzna. Czarny Staw Gąsienicowy…
  Czy to naprawdę był koniec maja?... Szare wody stawu skute jeszcze lodem, pociemniałe skały, krajobraz miał barwę grafitu… W żlebach i na półkach skalnych lśniły żyłki bieli, czarne skały przeglądały się w szarej wodzie jak w matowym lustrze. Ludzie wpatrujący się w nieruchomy krajobraz i szlaki prowadzące w nieznane…
  Powrót tą sama trasą, z jazgotem na miarę 15-letków zjeżdżamy na butach po rozmiękłym śniegu uczepieni siebie nawzajem. Nad Murowańcem wznosi się w górę droga przez Kopę Magury, popędziliśmy nią usiłując dogonić „przewodników”. Przed nami kocioł Doliny Jaworzynki, tu rozbił się kiedyś „Sokół”, co sfilmował amatorską kamerą pewien chłopiec. Uczucie lęku, gdy patrzę z wąskiej grani w głąb, wówczas nasz wesoły, głodny i spragniony pochód chłepcący wodę wprost z potoków znikał już w lesie Boczania.
  Wędrówka dobiegła końca. Z lasu odprowadzała nas hasająca między gałęziami wiewiórka. Wychowawca przemawiał do niej czule a ona patrzyła na niego tępo i po zwierzęcemu. Wszelkie małe strachy – wysokości, przestrzeni – które dziś wydają się absurdalne i śmieszne, zostały daleko z tyłu. Ale tak to już jest, jak się nie umie chodzić po górach…

Widok znad Czarnego Stawu Gąsienicowego

  Następnego dnia pan Julian czekał na ekipę na przystankowym krawężniku. O poranku ruszyliśmy doliną wyschniętych krokusów. Do schroniska na Polanie Chochołowskiej dotarliśmy po długim spacerze wśród wystrzeliwujących w pogodne niebo turniczek nad Potokiem Chochołowskim. W dali rysowały się bujne, ośnieżone szczyty a słońce grało w szachy z chmurami na lesistych zboczach.
  W schronisku klasa cierpiała na nadmiar wolnego czasu, toteż na komendę „Idziemy dalej” popędziliśmy na łeb na szyję przed siebie. Polana Iwanówka. Pamiątkowe zdjęcie i wielkie chlapanie w potoku. Ociekając wodą, pod kopuła ostrych świerków ruszamy dalej a nad głowami przewala się ogrom ciężkich, białych cumulusów. Gałęzie połamanej kosówki rzuconej wiatrem na szlak trzaskają pod butami. Pędzimy w górę stromymi, drewniano-kamiennymi stopniami a mozolna wędrówkę utrudnia śnieg, w którym zapadamy się aż po kolana. Opłacało się włożyć trud we wspinaczkę…
  Na Przełęczy Iwaniackiej orzeźwiający wiatr. Ciała rozwleczone na pożółkłej trawie, twarzami w niebo, pod parasolem słońca a w dali majaczą Tomanowe Wierchy… Przed nami, na wyciagnięcie ręki fantastyczny Kominiarski Wierch. Rzeźbiona przez naturę jasna skała majestatycznie wyrastająca z gąszczu górnego regla. Szczyt owiany mgiełką, na tle gęstych chmur załomy skalne błyszczą śniegiem… Wiatr grasuje we włosach… słońce prowadzi grę cieni, wypełniało szarością szczeliny skalne, lśniło milionem gwiazd u naszych stóp… Właśnie tu, w otoczeniu nagich szczytów, żywozielonych lasów, mgieł w dolinach, prostoty i dynamiki krajobrazu czułam się wreszcie lepiej… inaczej…bezpieczniej…
  W pochodzie do schroniska w dali migotał czerwony sweterek poety-przewodnika, zamykał go zaś wychowawca, któremu dziób się nie chciał zamknąć J Metodą slalomu od drzewa do drzewa, udało nam się nie zginąć w białej otchłani śniegu. Gdy szliśmy wygodnie nad głębokim wąwozem, z chmur wyłonił się Smreczyński Wierch. Przeskakując nitki źródeł Potoku Kościeliskiego, wychodzimy u stóp Ornaku na Małą Polanę Ornaczańską.
  Dolina Kościeliska. Jak dotąd najpiękniejsze miejsce, jakie udało mi się odwiedzić. Czystość, srebro i zieleń… Pionowe maczugi skałek wyrastające z dna potoku, pod nimi drżą jaskinie wypełnione wirującym turkusem…
  Przy szałasach pasterskich, gdzie kłębiły się stada czarnych baranów pożegnaliśmy przewodnika… Milcząc, wracaliśmy ku miastom….

  13-19 lipca 1997 Małe wakacje tatrzańskie

  Wyjazd najbardziej oczekiwany ze wszystkich. Wyjazd, na który ja i Lidzia czekałyśmy od zimy, kiedy to powstawała już lista potrzebnych rzeczy. Spakowane tydzień wcześniej torby czekały w kącie aż opadną wody powodzi…
  I stało się. Słoneczny, ciepły poranek. W Poroninie deszcz a potem błękitne niebo nad poszarpanymi turniami… Początek czegoś wielkiego – Łysa Polana i brama tatr została przekroczona… Potężne twierdze spoglądały na nas wyniośle. Tata prowadził samochód Drogą Wolności, przez Zdiar, w którym mrugnęły do nas jaśniutkie Tatry Bielskie. Poranne słońce obmyło strumieniem światła Rakuskie Czuby… Zza lasu wyłoniły się poszarzałe olbrzymy a między drzewami przemknął czerwony punkt – dach stacji kolejki przy Skalnym Jeziorze. Odżyły wspomnienia niedawnej objazdówki, dwóch dni w deszczu… Niewiele wtedy zobaczyliśmy… W zamyśleniu patrzyłam w głąb doskonałego kotła bielejącego śniegiem pod Łomnicą; surową, posępną jak zakonnica, otuloną jasnym welonem chmur.
  Stara Lesna. Mały domek utopiony wśród drzew. Moi rodzice zajęli pokój na dole, my na górze. Do dyspozycji łazienka, ubikacja, całkiem wyposażona kuchnia i balkon, na który wyszłam i natychmiast zachłysnęłam się panoramą przyklejonego do nieba łańcucha górskiego.
  Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze Szczyrbskie Pleso. Musiałam ich tam zabrać. I znowu był to ten sam uśpiony i deszczowy zakątek, jakby od zeszłych wakacji czas zatrzymał się tam w miejscu wraz z pogodą… Wierchy nieśmiało wyglądały zza mgły, jakby lękały się aparatu fotograficznego… spacer dookoła Szczyrbskiego, skocznia na tle Trigania i mały fragment świata nie dostrzeżony zeszłego roku…
  Błękit… Przestrzeń wołająca jasnością. U stóp Kotlina Liptowska z górującym półwyspem Niskich Tatr. Łagodne niebieskie wydmy nieśmiało spoglądające ku swym wysokim sąsiadom… Ile tam w dali jeszcze tych gór… Mogłabym tak stać tu i rozmywać się w tych błękitach i szarościach… Poganiają, poganiają…
  Wieczorny spacer Starą Lesną – wioską ciszy i harmonii… Dzień chyli się ku mostom nocy, pod którymi przemykają łodzie chmur… Łąki rozlane po horyzont pastelowym oceanem, brodzą po nich bociany… Kłęby sinej stali nad Łomnicą i Pośrednim Grzebieniem przybierają wciąż nowe kształty… Liżą ostre turnie, głaszczą jak skrzydłami, grzmią ciężko w gardzielach przepastnych dolin… Barwy cyklonom zachodu nadawała największa malarka świata – Natura… Różowozłote burzany wystrzeliły na tle rozległych łańcuchów a potem gasły, gasły powoli… Szemrzący potok i cygańskie dzieci śpiewające na mostku… Piękne miejsce…

Na Sławkowski Szczyt - widok z okna

  Dzień 14 lipca obudził nas, gdy słońce już gnało swoje zwariowane cienie. Alice In Chains na dzień dobry, ciepłe słoneczne głosy i życie wstępujące w każdy milimetr ciała… I tak co dnia, w chłodzie poranka i towarzystwie przyjaciółki, piłam kawę na balkonie, nie mogąc napatrzeć się na te góry… Znałam już prawie na pamięć każdą szczelinę, każdą turniczkę, żleb, szczyt, wszystkie nazwy… Na potężnym karku złowrogiego masywu Łomnicy zwisły uśpione, skrzące się w słońcu łańcuszki wagoników. Tuz obok Kieżmarski, Huncovski i Pyszny. Ostry dziób Pośredniego Grzebienia i błyskająca z daleka wśród lasów łączka pod Hrebieniokiem. Cienie poranka wgryzają się w skalne załomy, kładą kleksy na namiotach lasów. Zaraz tam będziemy…
  Do Skalnatego Plesa. Dla mojej rodziny – no cóż, przygoda wspinaczkowa… Ścieżka spod dolnej stacji kolejki w Tatrzańskiej Łomnicy. Swoboda, świeżość i witalność… Było cicho, ciepło, kropelki deszczu ustały się na jedwabistych szczoteczkach paproci… Wkroczyliśmy w las i otoczyły nas drzewa… Nad głowami zamknął się idealny owal żywego błękitu wykrojony kleszczami igieł. Dookoła doskonały parawan idealnego pionu popielatych pni… Stopy upojone miękkością sangwinowego podłoża…
  No tak, bez wysiłku do nieba na pewno człowiek zwykły i solidnie grzeszny się nie dostanie. Szliśmy białą ścieżką, skrajem lasu, klucząc przemyślnym zygzakiem wśród poskręcanych fal świerkowych korzeni. Cel jawił się złudnie a siwa biel głazów, po których wspinaliśmy się mozolnie sprawiła wrażenie meteorytów, które spadły z chmur przemykających tam wysoko… Szumiał potok w dolinie a u naszych stóp rozłożył się błękitny świat Niskich Tatr… Chwila odpoczynku i cicha kontemplacja… Do celu złudnie niedaleka droga… Z wyżyn szlaku wędrowiec pomachał ręką…
  Nieznana energia pchała mnie w górę, nie mogłam się zatrzymać. Zostawiłam kompanię z tyłu. Nie rozumiem, dlaczego musiałam pokonać ten ostatni odcinek sama i dlaczego tak szybko, to był impuls… Witało się turystów w wielu językach i uśmiechało – w jednym… Krew pulsowała w skroniach od duchoty powietrza, drżały kolana… Szybki, sprawny krok na stromej, wąskiej ścieżce tuz pod Łomnickim Siodłem. Trawersem Magistrali Tatrzańskiej wprost pod Skalnate Pleso i Tatry Bielskie przykryte zielonymi kołdrami…

 Łomnicki Szczyt odpłynął w lustrzany niebyt. Buchający czerwienią i wściekli przybyli rodzice i zmęczona Lidka a na wyciosane w stali granity rozgniewały się i spłynęły deszczem. Niesamowity, miętowy smak herbaty w zatłoczonej restauracji…
  I znów byliśmy tu za krótko. Bo niektórzy nie widzieli sensu w dłuższym pozostaniu u stóp Łomnicy. Nieśmiałe myśli o wyjściu na Łomnickie Siodło uciekły smutno w chmury… Szmaragdowe Skalnate Pleso i my jak ufoludki w zbyt jaskrawych pelerynach. Krople deszczu dziurawią taflę stawu w bezgłośnym preludium pożegnania.
  W wagoniku kolejki międzynarodówka…  Gdy ponownie stanęłam na ziemi, miałam ochotę wyjść tam jeszcze raz…
  Wieczór szeleścił ciszą w źdźbłach długich, kosmatych traw na łąkach… Granatowe olbrzymy gór nadawały ciężar nocnemu niebu… Bez nich krajobraz byłby tylko bezdenną pustką…
  O smaku cytrynowych lodów J

  Dzień 15 lipca rozpoczął się pocztówkami chwytanymi z balkonu i długa kalkulacją, gdzie my właściwie powinniśmy iść. Gdy wreszcie niemal nauczyłam się mapy na pamięć, pojechaliśmy do Starego Smokovca.
  Wśród plątaniny korzeni idziemy lekkim szlakiem ku Wodospadom Zimnej Wody a wokół zamyka krąg piękny las. Dotarcie na Hrebieniok zajęło nam niespełna godzinę, a tu czekał na nas pierwszy tego dnia widok. Tu także stwierdziłam, że mój geniusz przerasta ataki amnezji, ponieważ nie zabrałam ze sobą mapy. Na tarasie Bilikovej Chaty pogubiłam się w panoramie (na szczęście tylko w tym).
  Szmaragdowa dolina… Woda spada szumiącymi kaskadami po skalnych progach, obmywając olbrzymie otoczaki i spływając wariacko do Tatrzańskiej Łomnicy. Woda jest tak krystalicznie czysta, że gdy tworzy oczka pod grzmiącymi burzami wodospadów, sprawia wrażenie zatopionych pokładów szafiru…
  Stary Smokovec – piękne, pogodne miasteczko z pensjonatami w stylu alpejskim. Pod osłoną parasola, w ekskluzywnym Grand Hotelu zajadamy się zaszczytami i słowackimi knedli kami w cenie normalnej restauracji i nagle deszcz wywabia z podziemi świeży zapach chłodnego, górskiego lata… Sjesta popołudniowa na balkonie i zdołałam jeszcze opalić sobie nos. I kiedy zaszło słońce, zmęczenie przywaliło powieki. Uczyłam się moich gór na pamięć i w chwili, gdy opuszczaliśmy Słowację, miałam je przyklejone wewnątrz oczy na stałe… Żegnają nas stada bocianów na łąkach i złote pomrowiki w stogach wilgotnych traw na skrajach dróg…

  16 lipca. Ostatnia poranna kawa w Starej Lesnej. Droga Wolności, Murań i Hawrań, a pod nim soczyste, zielone hale. Teraz w polskie Tatry.
  Do Morskiego Oka tabun turystów, asfalt pod stopami i rodzice, którym wszędzie się spieszy. Huczące z daleka Wodogrzmoty Mickiewicza skłębione bielą nie dorównują niestety tym słowackim. Pociągająca wizja pięknej Doliny Roztoki… Nie odzywałam się nawet w tej sprawie…
  Dolina Rybiego Potoku. Białym jedwabiem niebo runęło w dół i przesłoniło wysokogórski świat. Pierwsze krople deszczu zagoniły nas pod gałęzie drzew, wlewały się chłodem za kołnierze. Świat ustał się w groźnych pomrukach nadciągającej burzy. Stalowe olbrzymy rozmawiały ze sobą a ulicą podążały ufoludki w kolorowych pelerynach. Z daleka nadciągał mokry stukot końskich kopyt i hurkot kół bryczek. Rodzice uparli się i złapaliśmy tego cuchnącego „stopa” do Włosienicy, gdzie wśród znienawidzonego tłumu przeczekaliśmy burzę. Zza tłustych białych pudli chmur wyjrzała wreszcie kocia mordka słońca…
  Zbliżamy się do serca gór, gdzie zielonkawą łzą połyskuje Morskie Oko. Zieleń zmieszana z błękitem nieba pogłębia się z każdym naszym krokiem i tylko chaos narastający przy schronisku nie pasuje tak bardzo do reszty… Staw tętni radością ryb przemierzających szlaki jego wód. Powietrze przesycone pachnącą wilgocią, krople deszczu zawieszone na gałęziach… Żółte nitki szlaków wołały i kusiły i było tysiąc powodów przeciwko wstąpieniu na nie… Patrzyłam na te mrówki ludzi okrążających staw i zdążających w górę… Zazdrość, smutek i pielgrzymujące nad głową chmury…
  Narzucona konieczność powrotu. Znienawidzone stwierdzenie, że nie ma tu już czego szukać… No tak, kiedy się nie wie czego… Kiedy się nie chce i nie umie, nie rozumie, po co… Kiedy Tatry się zalicza dla samej zasady a nie z czystej, instynktownej i niekoniecznie wytłumaczalnej potrzeby bycia choć na chwilę… Albo porwania wprost na dalszy szlak…
  Poszliśmy…
  ‘Szałas Janosika” w Bukowinie Tatrzańskiej. Ciemne wnętrze karczmy, aromat wędzonego dymu i umiejętnie przeprowadzona operacja uprowadzenia pieprzniczki zapewniła nam później smak śniadań i kolacji… tak więc do Witowa zmierzaliśmy już z pieprzem w kieszeni. Przez kolejne wioski prowadziła nas po Chochołów Babia Góra. Wreszcie dotarliśmy do Witowa na nocleg w miejscu, które nie nadawało się do tego, aby w nim żyć. Nawet nic mi się tam nie śniło, za to wiernego towarzystwa dotrzymywały karaluchy, mole i rój much. Na ciepłą wodę trzeba było czekać dwie godziny a w powietrzu unosił się fetor krowiego łajna. Ubikacja ledwo mieściła klozet, co dopiero człowieka i trzeba było się pilnować, by nie wypaść na korytarz ze spodniami w garści. Nie było papieru toaletowego ani koszy na śmieci. Gdy powiało chłodem wieczoru i krowimi odchodami, rozgrzewaliśmy się herbatą z koniakiem, po którym nam trochę odbiło ;) O poranku pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam nie było wypicie kawy, ale spakowanie manatków. W popłochu zwialiśmy bez pożegnania z niebywałego pensjonatu, gdzie krowy miały firanki w oknach…

  Pensjonat „Janosik” w Kirach. Piękny drewniany kościółek;  aby go sfotografować trzeba było wleźć w łopiany po pas… Do Doliny Chochołowskiej ruszyliśmy w pełni poranka szemrzącego chłodem. Tam powitał nas niezwykle przyjazny kot. Nad szepcącym potokiem pierwsze blade skałki. Od lasu bije chłód, wstąpiłam na mostek… Czysta, zielonkawa toń… A potem były już okolice znane sprzed dwóch lat… Znowu słońce i Mnichy Chochołowskie wbite równo w wał Bobrowca… Znów te same łagodne przełęcze, kuszące drogowskazy i przemożna chęć czmychnięcia w zupełnie niezamierzonym kierunku…
  Dolina szałasów… kusi szmerem i zielenią, kusi kształtem grani… Następnym razem to będzie tylko epizod w drodze wyżej i dalej…
  Z doliny wywiał nas głód, chłód i nowa fala deszczu. Czas odpoczynku. Placek zbójnicki u Hajduka w Kirach. Tradycyjny wieczorny spacer… fale deszczu zalewające noc, w radiu Black Sabbath i rozmowy do samego rana…

  18 lipca… Bezlitosne kosy wyjątkowo deszczowego lata cięły świat, mimo to zdecydowaliśmy się na Jaskinię Mroźną. Kościeliską sunęły pochody kolorowych kapturników. Gęste opary przesłaniały Czerwone Wierchy. Kłębił się potok kanonadą deszczowego plusku. Mokły na hali czarne barany… Śliskie kamienie na szlaku… W jaskini ściany błyszczące wilgocią… Korytarze wysokie od 80 cm do 32 metrów. Szczelina nad głową wypełniona mrokiem jest kryjówką pogrążonych we śnie nietoperzy… Szlak przez jaskinię kluczy szczelinami. Jest chłodno, pachnie wapień, w którym woda drąży maleńkie tuneliki… A na zewnątrz taki sam śliski świat i kraina zatopiona we mgle… Pozostało tylko wracać…
  Zakopane – albo raczej zatopione – w deszczu i tłumie turystów. Na Krupówkach Marek Jackowski. Wyśmienity gyros w „Morskim Oku” i czyjeś lody zjedzone przez pomyłkę :P
  Podróż dobiegła końca…
  Podbeskidzie zalewały lipcowe powodzie…


1997

1 komentarz: