Jest takie miejsce, gdzie błękit i zieleń gór przeplata się z błękitem i zielenią jezior wkołysanych w ich ramiona... Jest takie miejsce, gdzie co dnia wędruje moje spojrzenie, gdy tylko stanę przy oknie, gdy spaceruję cichymi dzielnicami, gdy uciekam za miasto... Jest takie miejsce, które znam szczególnie dobrze - kształty grzbietów górskich znajome nie tylko oczom, nie tylko stopom, ale przede wszystkim sercu... Moje rodzinne strony - Beskid Mały. To tu rozpoczęła się moja nauka gór... Dziś, pisząc te słowa, przemierzyłam Beskid Mały wzdłuż i wszerz wielokrotnie, znam niemal każdy jego skrawek. Obserwuję, co się zmieniło na przestrzeni lat, a co pozostało niezmienione... Nauczyłam się tej ziemi na pamięć i... widać umiem :)
Wołanie
"Przed oczami przepływają obrazki z dzieciństwa... To była jesień: ruda,
czerwona, miodowa a ja miałam wtedy sześć, może siedem lat... Ojciec kupił
małego fiata... Dolina Wielkiej Puszczy, jazda wśród ociekających złotem,
rozkrzyczanych radością drzew, błękit nieba, lekki wietrzyk zaplątany w
przestworzach jesieni i twarz przyklejona do szyby samochodu... Wszystko było nowe...
Był ośrodek wypoczynkowy na Kozubniku, dziś popadający w ruinę, gdzie tata
przebywał podczas stanu wojennego... Była stroma skarpa w Porąbce, którą w górę
wiedzie dzika dróżka - wtedy w jakiś sposób był to dla mnie nieosiągalny próg
naszych gór... kilka lat później trafiłam nad Jezioro Międzybrodzkie...
Zupełnie jakby nigdy go tu nie było!... Biały pomost i nagie żaglówki
rozkołysane na wodzie... Cisza letniego wieczoru zamykająca w sobie kolejny
miniony dzień, niosąca na falach muzykę ku wzgórzom ciemniejącym pod okapem
nadciągającej nocy...
Jezioro Międzybrodzkie.
To miejsce pozostało w pamięci jako wspomnienie spokoju i harmonii z dzieciństwa...I przypomniało się nagle po ośmiu? dziesięciu? latach... Najpiękniejsze o poranku, gdy od wody bije chłód i wieczorem, gdy nad jeziorem zasypia dzień a na wodzie wirują kłębki topoli…
Wyraźne – niewyraźne wspomnienie lata i
minionych chwil… Zakochałam się w górskich krajobrazach zupełnie bez przyczyny,
nikt mi nie kazał. I nie szukałam ich – to one znalazły mnie… A były zawsze,
tuż za oknem – nieruchome i bliskie… ten zwykły, najprostszy świat dookoła…
Nie znam moich gór… Uczę się ich na pamięć i
nie umiem nic. Chcę być tam każdego dnia… Bo tam jest miejsce i czas na chwilę
zapomnienia… Już za chwilę kwiecień. Do szyby przyklejone góry wołające
kształtem, cieniem, wymiarem, milczeniem… Kiedy zieleń pokryje stoki, będę już
ich częścią… Ukryję moje góry na fotografiach, te różne odcienie nieba nad
nimi, jeziora jak lśniące kobierce rzucone pod stopy tych garbów nalanych cienistym
spokojem…”
Tak pisałam w oczekiwaniu na wiosnę 1997
roku. I w tymże roku zaczęło się moje górskie raczkowanie. Gdy tylko śniegi
spłynęły w doliny wyruszyłam na szlaki ziemi toczącej się obok mnie przez tyle
lat – niezauważalnie…
Podniebne stepy
Kopce. Tak nazywają się gronie rozciągające
się od Hrobaczej Łąki aż do Bielska-Białej. Po raz pierwszy zaciągnęłam tam
koleżanki – sąsiadki. Wesoła kompania wkroczyła na szlak 3 maja 1997 roku i od
razu się zasapała, zupełnie pozbawiona kondycji. Lasem Zawodzie wędrujemy
zboczami Zasolnicy, na której utworzono rezerwat buczyny karpackiej. Po 30 min.
Polana Kosarzyska, gdzie nad linią lasu wyrosła góra Żar, Kościelec i Jaworzyna
a u ich stóp nad jeziorem pomosty, w których rozkołysały się wspomnienia z dzieciństwa…
Kobierce traw i srebro buków a wiatr w
plecaku… Trawersujemy stoki Bujakowskiego Gronia a przez Las Morskie Oko ściga
nas wiatr klekoczący gałęziami starych świerków. Złowieszczy poszum wśród
buczynowych liści przyprawia o gęsią skórkę… Złudzenie, że oto nadjeżdża
samochód kazało schodzić ze szlaku; w końcu śmiałam się sama z siebie. Las
warczał, las żył…
Hrobacza Łąka
Przy wieżyczce obserwacyjnej na Hrobaczej
Łące wyrosły doliny, w których nocą palą się jedynie światła ulic i ludzkich
siedzib… Na łące domek jak chatka Baby Jagi a w tle błękitniejące wyspy
górskie, nazwane na mapie, jeszcze nieznajome, zapraszające…
Schodziłyśmy żółtym szlakiem do Kóz, witając
każdego napotkanego człowieka, a łąki tętniły słońcem… Wspaniały widok na
kamieniołom w Kozach i olbrzymimi krokami nadchodzące lato…
Bukowski Groń i Soła z zapory w Porąbce
Tegoż właśnie lata z Elżbietą przemierzyłyśmy
Kopce od Żarnówki (zapory w Porąbce) aż po Przełęcz Przegibek. Do Hrobaczej
tempem dobrego turysty J Orzeźwiający chłód
lipcowego dnia zmienił świat w białą mgławicę. Las znowu straszy… macki mgły
wiją się wśród drzew, duszą pnie, splątują korony bukom… Wrażenie spadania,
pomimo iż szlak pnie się w górę. A potem pastelowo zielony, rozmyty świat
Gaików… Wśród kobierców traw błyszczą świeże deszczowe łzy… kleksy bajorek na
szlaku i miękkie, pięknie zaczesane palcami mgły i grzebieniem wiatru dywany…
Przez drogę przebiegły spłoszone sarny… Na jeden moment zakołysały ciszą a
świat pławił się w rosie…
Ile razy trzeba przejść dany szlak, by
dojrzeć wszystko?...
Pewnego majowego dnia ’98 szłam Kopcami z
Kasią i przyglądałam się drzewom…
Nad Przegibkiem wysokie buki poddają się
coraz mocniejszym podmuchom wiatru. Strzeliste jodły na tle niebieskiego atłasu
nieba. Oglądając je wysoko w górze, poczerniałe od słońca, odniosłam wrażenie,
że po prostu się śmieją…
Na Gaikach olbrzymie bajora błota… „Uwaga!
Krokodyle! Zawróć póki możesz!” – śmiejemy się. Przy węźle szlaków ktoś ułożył
z kamieni słowo LOVE… Zielona młodość Gaików ustępuje miejsca pastelowym brązom
starego lasu Groniczków… Sangwinowa ścieżka i znajome bukowe monolity… zimne,
śliskie pnie, ukochane, chłodne drzewiska… Dziś mgławice sunęły groźnie nad
głowami, kiedy gonił nas deszcz…
Na polanie Kosarzyska złote słońca mleczów
wytrysnęły w mruczącej zieleni łąki… Las Zasolnicy był wielki i gęsty a drzewa
potężniejsze niż zazwyczaj… Uczyłam się tego lasu na pamięć i choć wydawało mi
się, że go znam, nie znałam go wcale… Skąd wzięły się nagle modrzewie?! Skąd
ten szpaler potężnych pni splecionych z włókien gorzkiej czekolady?... I mokre
bukowe liście strącone pod stopy, układające się w połyskujący wilgocią kakaowy
chodnik…
Dziś nauczyłam się częściej oglądać za siebie
i ponad siebie…
Równie niezwykły, bajkowo mroczny i bajkowo
piękny las porasta najwyższy szczyt Beskidu Małego – Czupel (933 mnpm)… To
miejsce zawsze przywodzi myśl, jakby ta góra była najstarsza ze wszystkich,
jakby była tu pierwsza… Stamtąd zaczynam coroczną wędrówkę – pasmo Magurki
Wilkowickiej.
10 maja ’97 – pierwsza próba z Anką i Lidką.
Wesołe trio o zakwaszonych łydkach, nie mogące znaleźć początku szlaku z
Międzybrodzia Bialskiego włazi na górę traktorówką, której nachylenie nie
wywołuje sympatii… Pomimo to energia pcha do góry i wreszcie docieramy do
grani, gdzie łapiemy szlak. Wyższa o jeden ścięty pniak patrzę w dolinę, gdzie
harmonię zieleni burzą jedynie czerwone dachy domów. Pociemniały krajobraz
kwitnącej wiosny coraz bardziej miękki i wyrazisty… A stary las Rogacza jak las
z bajek o czarownicy… Królują w nich gnomy poskręcanych buczyn… A potem był już
stary, spróchniały Czupel i przyjemna ścieżka do schroniska na Magurce
Wilkowickiej…
Schronisko na Magurce Wilkowickiej
Widok z Magurki Wilkowickiej na Żar
Niebo zaszło chmurami, góry przybrały intensywny odcień błękitu. Zboczyłyśmy ze szlaku, przemierzając polany, z których otwierają się kolejne, coraz szersze i dalsze widoki. Od nich nadałyśmy nazwy: Polana Pilsko, Polana Diablak, Polana Tatry… a one majaczyły tam dalekie, niewyraźne, ledwo dostrzegalne za lasami…
Wtedy wszystko było nowe, piękne, nawet ból
niedoświadczonych jeszcze e chodzeniu łydek… Czerwony dach schroniska oglądałam
już tyle razy, wchodząc na Magurkę ze wszystkich stron…
24 lipca ’97 od Sokołówki, gdzie rosną ciche
brzozy i ujrzałam sielankowy obrazek, jakby żywcem wyjęta ze stronic „Pana
Tadeusza”… Olbrzymie połacie borowin i „Tylko ludzie znad trawy jak krowy
spojrzenie zwrócą…” (K.K.Baczyński) wrzucający do garnuszków borówki wielkie
jak letnie sny…
8 sierpnia ’97 z Czernichowa, przez młode
laski brzozowe Klimczaków, kobierce traw, paproci i czarne borowiny tryskające
krwistym sokiem, w zapatrzeniu omal nie rozdeptując salamandry plamistej… Wśród
długich, mokrych od rosy źdźbeł i srebrzących się koszyczkach mokrych pajęczyn
na konstrukcjach traw… Poranek kolorów – żółtych kwiatów dziurawca, rudej
jarzębiny i ciemnoczerwonych malin… Chwila mistycyzmu pod Czuplem… Chłodne
powietrze przesycone wonią ściółki… Wiatr plącze mgłą korony drzew… a ta mgła
jest żywa i staremu bukowemu lasowi nadaje posmak grozy… pachnie leśnym sokiem
aż po Magurkę… Świat dookoła znikł, wyłaniając się z mgieł dopiero w drodze
powrotnej wśród paproci i kosmatych pędzelków traw…
24 maja ’98… Spacer z majowym słońcem pod
rękę… Drzewa zamykały się szarozielonym i brunatnym murem dookoła… Stare
buczyska zdawały się spadać z wierchu Czupla… Żywy błękit Kopców sunął za
bukową ścianą a znajomy las tętnił dzis życiem… Uderzyła mnie niezwykła jasność
zwykle ponurego, mrocznego lasu… Bukowe straszydła nie były dziś już takie
straszne J Młode buczynki jak sino-zielone baletnice… Nad Polaną tatry
przemknął niemy cień szybowca…
Po co te wszystkie daty? Po co te obrazy?...
Bo pierwsze poznanie nigdy się już nie powtórzy. A te dni zawsze zostaną w
pamięci…
Wschodni Beskid Mały
Tam, gdzie Soła toczy swe wody słynną
kaskadą, ku trójkątnej dolinie rzeki i jezior opadają ramiona pasm widocznych z
okien mojego pokoju w Kętach… Łagodną, doskonałą wyspę Palenicy mogę rozpoznać
wszędzie. Wędrowałam jej grzbietem wczesną jesienią ’97 a promienie bladego
słońca przedzierały się między gałęziami sosen i buków…
Idę przez sploty traw i jeżyn i frunie za mną babie lato a chłodny wiatr ciepłego dnia spada znienacka i mrozi opuszki palców… W dzikim sadzie chwila zadumy… Nerwowo poszarpane lasy Cisowych Grap naprzeciwko, drewniane chatki przycupnięte na stokach Palenicy, przydrożne kapliczki udekorowane kwiatami i panorama dogasającego górskiego lata aż po Babią Górę… Chatka PTTK pod Trzonką, gdzie można napić się herbaty, a potem zejście na przełęcz Beskid Targanicki i kępy dziewięćsiłów odprowadzające po Wielką Puszczę…
Palenica i Soła w Kętach
Sad na Palenicy
Idę przez sploty traw i jeżyn i frunie za mną babie lato a chłodny wiatr ciepłego dnia spada znienacka i mrozi opuszki palców… W dzikim sadzie chwila zadumy… Nerwowo poszarpane lasy Cisowych Grap naprzeciwko, drewniane chatki przycupnięte na stokach Palenicy, przydrożne kapliczki udekorowane kwiatami i panorama dogasającego górskiego lata aż po Babią Górę… Chatka PTTK pod Trzonką, gdzie można napić się herbaty, a potem zejście na przełęcz Beskid Targanicki i kępy dziewięćsiłów odprowadzające po Wielką Puszczę…
Jedną z najsłynniejszych gór w Beskidzie
Małym jest niewątpliwie Żar, niemal całkowicie przekształcony na potrzeby
elektrowni szczytowo-pompowej. Żar jest jak kameleon: z każdej strony do siebie
niepodobny… J Oglądany z północy i
zachodu – foremny płaskowyż z charakterystycznym „domkiem” na szczycie, lecz
gdy już dotrzemy na górę, wspinając się bez tchu wśród gąszczu malin od strony
Porąbki, bądź przyglądając mu się z półłysego grzbietu Kiczory – zbiornik
szczytowy przypomina olbrzymi pokład lotniskowca, na którym usnęło falujące i
lśniące w słońcu morze… W sezonie nad Żarem unoszą się kolorowe motyle
paralotni, niebo warczy silnikami awionetek, nad głową prześlizgują się bezszelestnie
duchy szybowców…
Najszybsza i najwygodniejsza trasa na Żar to
ścieżka z Doliny Małej Puszczy, obok nieczynnego ośrodka na Kozubniku. Bukowe
lasy najpiękniej prezentują się wiosną, niebieskie znaki nie ujęte na mapach
prowadzą serpentynami pomiędzy stalowo siną palisadą pni, nad głową szeleszczą
zimne, żywozielone liście… Z polany szczytowej, gdzie wiecznie króluje żywioł
wiatru, panorama sięga dalekich pasm Beskidu Żywieckiego. Z brzegu Jeziora
międzybrodzkiego Żar wygląda jak miękki, zielony Sfinks zanurzający łapy w
falach, na których tańczą latem białe żaglówki…
Spod masywu zbiornika na wschód, poprzez
cisowe, bukowe i jodłowe lasy, brzozowe zagajniki, jasne połacie borowin,
wesołe młodniki szłam z Elżbietą w wakacje ’97, z Czernichowa przez Cisowe
Grapy ku Przełęczy Kocierskiej. Stromą ścieżką podchodzimy na Kościelec a
promienne trawy tną przyjemnie odsłonięte łydki. A potem był Las Kościelec-
wbrew nazwie – młody i przyjazny. Zbierałyśmy podgrzybki i borówki a za koszulę
– kleszcze J…
Podejście pod Kościelec i Cisowe Grapy
Pierwszy widok letnich gór i gorąca mgiełka
spowijająca doliny… A potem kuszące, cieniste zagajniki nawołujące do oddania
się sjeście… Stary las Jaworzyny został za nami, w niebo strzelały buki… Pod
Cisowymi Grapami wpadamy nagle w gąszcz borowin i gryzących chmar insektów.
Krzaczki uginały się pod ciężarem olbrzymich, czarnych owoców. Czerwony sok
borówek pękających w palcach, fioletowe wargi i czarne zęby ucharakteryzowały
nas niepowtarzalnie i oto wyglądałyśmy, jakbyśmy najadły się kalki J Pomimo
to w Zajeździe na Przełęczy Kocierskiej kucharki zachowały zimną krew i
obdarowały wrzątkiem…
Droga powrotna do Wielkiej Puszczy przez
Kaprówkę. Zupki Knorra przyjemnie bulgocą w żołądkach. Momenty milczenia
oznaczają wytchnienie. Trans odpoczywających umysłów i lekko zmęczonych ciał.
Dzień fioletowych dłoni na przełęczach zwieńczony kubkiem cappuccino w fotelu…
Innym razem Z Przełęczy Kocierskiej
zatoczyłam duże koło z Mariuszem -
pasmem Płonnego, przez łąki i polany zlane sierpniowym, niedzielnym słońcem,
pachnące trawą i kwiatami pastwiska, przysiółki Kocierza przyklejone do
zielonej ciszy gór, rozszczekane pieskami, przez lasy rozkołysane
orzeźwiającymi podmuchami wiatru… Szliśmy, szukając Jaskiń Czarne Działy,
których i tak nie znaleźliśmy, bowiem ponownie objawił się mój geniusz
turystyczny i zapomniałam mapy…. Mały kościółek i cmentarzyk w Kocierzu
Rychwałdzkim, piknik z przygodnie napotkaną, niebywale przyjazną kozą, ucieczka
przed niezbyt sympatycznym bykiem, spijanie soków malin i jeżyn… Zielonym
szlakiem na Gibasów Groń a potem dalej, południowym pasmem Madohory, aż po jej
wierzchołek zwieńczony malowniczą kupką śmieci…
Madohora – Łamana Skała. Rezerwat chroniący górnoreglową świerczynę rosnącą na wysokości regla dolnego z uwagi na wyjątkowe właściwości gleby. Białe, ziarniste skały i cudowne zacisza pod parasolami strzelistych
jodeł.. Jedno z najpiękniejszych zakątków Beskidu Małego… Nieco na zachód od
Madohory, przy czerwonym szlaku – szare gnomy skałek. Zwaliska. Szłyśmy z
Elżbietą od Zwalisk na Leskowiec – trzeci najwyższy szczyt Małego Beskidu
(922m)…
Dzień 12 czerwca ’98. Na śniadanie zimna kawa
w Chatce Studenckiej Pod Potrójną. Ponure niebo. Wzgórza z domkami skupionymi u
stóp, przemykające w leśnych przecinkach. Piękna ścieżka przez rezerwat, wśród
mchów, borowin i skałek… Ogrom Beskidu Żywieckiego Z Babią Górą i Pilskiem
wyrósł po drugiej stronie Huciska i Jeleśni… Drzewa przewrócone do góry
korzeniami, ogarniająca senność, gaiki zamykające się dookoła, szumiące
świerki… Świat zawarł się w błękicie… Plecaki wypakowane na kilka dni wrzynają
się w ramiona, przyjazne schronisko PTTK Na Leskowcu pod słonecznymi lasami
Gronia Jana Pawła II…
Schronisko PTTK na Leskowcu
Nocą przyszedł deszcz i gdy nazajutrz
wracałyśmy ta samą trasą aż po Beskid Targanicki (Wielka Puszcza), mokry las
klekotał dookoła… Krople deszczu strącane z drzew przez wiatr uderzały ziemię
wilgotnym szelestem… Perły lśniące na liściach jarzębin, mokre kitki świerkowe
jak grzebyki przeczesują rękawy swetrów a mokre trawy oblizują nagie łydki…
Elżbieta uzbrojona w jaskrawozieloną pelerynę wygląda jak wielki E.T…. W
trzecim kwadransie deszczu zobojętniałam na wszystko. Schodzimy z Przełęczy
Kocierskiej, leje jak z cebra… Z plecaka kapie, w butach morze, my jako płynny
owoc wszelkiego nieszczęścia… Na przystanku MZK marzenia o naleśnikach z serem
a zbite deszczem do czerwoności kolana odzyskują koloryt… Tego dnia nie
ujrzałyśmy jednak tyle, co z Leskowca pewnej jesiennej niedzieli…
Późnym wieczorem 18 października ’97 telefon
od Marcina… I nazajutrz tuz przed ósmą rano wyruszamy z Inwałdu w słoneczne,
chłodne góry. Szlak kluczy przysiółkami, obserwujemy przez lornetkę ramię
Jawornicy dochodzącą do Potrójnej… Liście szeleszczą pod nogami a słońce –
dalekie i jesienne – krzyczy barwami prosto w oczy… Rozmawiamy o rybach,
grzybach i wszystkim, co się nawinie na języki. Szlak faluje łagodnie a jesień
wokoło jest jak dzikie wino… I jej niezapomniany zapach w powietrzu…
Pod Gancarzem na zielonym szlaku przystajemy
w młodniku, wspaniałe rude drzewa płoną dookoła październikową pożogą… Srebrne
buki, zielone modrzewie i jodły… Gancarz stoi przed nami pionową wyrocznią… A
pod wierchem kołderka skrzącego śniegu i cudowna, słoneczna panorama
zrudziałych winorośli beskidzkich…
Na horyzont wypłynęły fale niebieskich
garbów, w dolinach osnutych pogodną mgłą ustało się złudzenie, że jasne chmury
rozciągnięte na niebie spadły w dół… Pociemniałe masywy Diablaka i Policy
majestatyczne i bliskie… A w tle przykryte śniegami nagie turnie Tatr Wysokich…
Przysłaniając sobie tarczę słońca kępką sosny, fotografuję dziki, górski,
jesienny świat rozpłomienionego października… Schodzimy w doliny…
Panorama z Leskowca
Zanim skończę swoją wstępną opowieść o moim
pierwszym Małym Beskidzie, chcę opisać zupełnie wyjątkowe, całkowicie
niepowtarzalne miejsce, które nauczyło mnie, jak się wraca i związałam się z
nim na długie lata… W pamięci została wyraźna jak dziś ta pierwsza wyprawa, do
miejsca zupełnie abstrakcyjnego i oderwanego od rzeczywistości… Pierwsze
zderzenie z… Chatką Studencką Pod Potrójną….
Zimowe katharsis… 4-6 lutego 1998… Potrójna
Ruszamy
w 4-osobowym składzie: Kasia, Elżbieta, Kamil i ja. W końcowej fazie pakowania
obciążano głównie mój plecak… Spóźnieni na autobus rzucamy mu się z hukiem i
bojowymi okrzykami pod koła… Poskutkowało. Przed południem, po szkole ruszamy z
Wielkiej Puszczy w zimowy, roziskrzony świat, oślepiający zewsząd zimową bielą,
w której topi się słońce… Grzeje mocno, świeci prosto w oczy i wykłuwa je
milionem srebrnych gwoździków rozproszonych pod stopami…
Roli przewodnika podjęła się Kaśka. Z żywego
morza kryształu, w jakim ustał się świat w dolinach, wyłania się obraz
niebieskich wzgórz. Mija południe; śmiejąc się, staramy się posuwać naprzód na
rozmaitych częściach ciała (siedzeniu, kolanach, bokach, twarzy…). Zaspy po
kolana i dużo powyżej ;) Lądujemy w nich notorycznie a pomaga w tym ciężar
plecaków i warstwy ubrań paraliżujące ruchy. Dużo śmiechu, gdy nawzajem
wyciągają się z zasp pół-sztywne bałwany… Znajomy zielony szlak do Kocierskiej
(nie przetarty) z przyczyn naturalnych nieco się nam wydłuża, mały łyk kawy i
krótki odpoczynek dodają sił. Chłonę mroźny chłód powietrza znad Jawornicy i
mimo lekkiego zmęczenia walką w śniegach jestem gotowa zamęczyć się na śmierć,
byle tylko być tu…
Srebrzyste ścieżki, fałdy pól, ramiona
górskie zamykające się dookoła nas… Kasia popada w swoje melancholijne
zamyślenie… Spijamy wodę z drżących sopli, wreszcie nogi odmawiają
posłuszeństwa… Klapnęłam w zaspę z wielkim garbem na plecach…
Powoli nadciągał wczesny zimowy zmrok, długo
obciążał pastelowe powietrze, naciskając na spragnione snu powieki… Brniemy
wciąż w górę, ku szczytowi Potrójnej, oczekując nadaremnie, że za kolejnym
zakosem ukaże się dach chatki… Wiatraczki słońca gasnące w popiołach dnia
obracają się wśród gałęzi drzew… Nagie lasy odbijają rudą poświatę zachodu i w
tym wszystkim my, stojący w prześwicie, wpatrzeni w dal, skąd przyszliśmy…
Znużenie i nagły mróz przeszywający powietrze…
Wędrujemy pociemniałym lasem, wąską ścieżką
zamykającą się nad głowami w zimny krąg… Wrażenie, jakby w tej grafitowej
czerni miały nagle rozbłysnąć jakieś ślepia… I nagle stajemy w jasnym kręgu śniegu,
od razu robi się jaśniej, pomimo nocy zmierzającej ku nam wielkimi krokami… Na
szczycie Potrójnej biała magia zamieniona w fosforyzujący błękit… Przed nami
szalony majestat Babiej Góry a za nim skalny grzebień Tatr… Jak gdyby chciały
przezwyciężyć noc… nie było już chwili na kontemplację, wszystko gasło i
zapadało w noc a drogowskaz głosił „Chatka – 20 minut”. Powędrowaliśmy…
Szalona ta zimowa noc, ogromny garb na
plecach i wędrówka w zmęczeniu przecieraniem szlaku. Milionem pochodni
wspaniały zachód zapłonął nad lasem a zaraz potem wysoko nad nami gwiazdy
zdążyły się ułożyć w zodiaki… Srebrny róg księżyca patrzył bezradnie na cztery
cienie szukające chatki… teraz została tylko ciemność i ogniska ludzkich
siedzib zawodzące wyciem psów niesionym przez echo z dolin… Katarzyna znajduje
chatkę….
Jasne ogniki okien, gwar w ciepłej kuchni…
błękitny dym nad kominem… bezkształtny cień chałupy przysypanej śniegiem
rozpływający się w mrocznej bieli… „Uwaga! Leszek na Chatce! Zawróć póki
możesz!” – głosi tabliczka na drzwiach. Nic z tego. „Otwórz sobie sam” –
instruował następny napis, jednak to właśnie Leszek otworzył nam drzwi chaty a
ze środka wylał się śpiew i śmiech…
„Turyści???? O tej godzinie???!!! W
zimie???!!! Naa peewno??? Nie pomyłka??!!!” – takie było powitanie… Zawiódł nas
na Lotnisko, zamiatając przy okazji podłogę chatki końcówkami niebieskich onuc
wystających z podartych klapków. Tajemnicze brodate indywiduum w podartym
swetrze, cygańskiej chuście i z małym czerwonym gazikiem z matchboxa na szyi…
Odruchem bezwarunkowym po przebraniu się w
suchą odzież była herbata… Kominkowa – drugie po kuchni ogrzewane pomieszczenie
całej chaty… Stare pianino, pod wiekiem którego Lechu ściskał świeżo klejone
trampki… Gitara w ruchu i kotka przemykająca między nogami drewnianych ław…
Chatkowy „pieseczek” Kuba, rozmiarów smoka, któremu brakowało jedynie etykietki
„Nie zbliżać się, nie głaskać, nie obserwować”… Trzask trawionych ogniem polan
w kominku… I gwar w pustelni doskonałej, zamkniętej w przestrzeni prawie
stuletniej chałupy w zapomnianym zakątku poza szlakiem… I niepowtarzalna
atmosfera. Po trzech dniach miałam wrażenie, że znam ich wszystkich od zawsze.
Tam się nie trzeba nikomu specjalnie przedstawiać. Tam po prostu przychodzisz,
przysiadasz się i rozmawiasz…
Kuchnia rozbrzmiewa radosnym rykiem
niezłomnie do 4:30 rano. Kaśka znikła, wyparowała, w zamyśleniu wpatrując się w
ogień. Zamysł złożenia głowy do snu okazał się zupełnie trefny. Kiedy ostatnie
nocne zmory oślepły. Lotnisko pogrążyło się w bezruchu i egipskich
ciemnościach…
Dzień zaczął się po trzech godzinach a „sen”
zdawał się być jedynie halucynacją… Dzień topniał w słonecznym blasku, pod
dachem diamenty sopli skraplały się w cichy szelest… Ziemia rozłożyła swoje
białe ciało pod parasolem spokoju…
Wędrowaliśmy, a szlak piął się, to znów
opadał miękkimi zaspami, promieniał roziskrzoną radością… Z harmonii lasu
powstały znajome Zwaliska… szliśmy w stronę Madohory, u stóp błękitniały
półleśne doliny a za skrzyżowaniem szlaków błysnęły pobielone tatrzańskie
turnie… Skręcamy na chwilę ku Gibasom, otula nas szarość, stal zataczających
krąg pni… W półkolu horyzontu wymalowany pastelami zimy zamknął się Beskid
Mały. Na szlaku Kamil wydeptał swoje imię w śniegu…
Przy węźle na Łamanej Skale pożegnaliśmy
Kasię zmuszoną wracać dzień wcześniej. Zmęczenie, brak snu i kofeiny zagnało
nas do chatki… Nogi zmęczone przecieraniem szlaków, umysł spragniony
wyciszenia, oczy zapadające na śnieżną ślepotę… Wysoki fundament chaty i
ławeczka zlana strumieniem słoneczności… Przysiadam w samym swetrze a zapach
kawy przesyca powietrze pachnące do tej pory tylko słońcem i śniegiem… Wszyscy
gdzieś uciekli a mnie znowu blask przypiekł nos… I nagle, z niczego zrobiło się
szaro i smutno, gitara chatkowa przestała grać, jama kominka świeciła pustką,
postanowiłam zatem zniknąć na chwilę z mapy dnia i zaszyłam się na Lotnisku pod
trzema śpiworami, z kotem chatkowym…
Wieczór – grzaniec z gara i gitara wyrywana
sobie z rąk… Śmiech, rozmowy do rana i wrażenie przynależności… Ostatniego dnia
nikomu nie chciało się wracać tak bardzo, że uciekł nam ostatni autobus z
Rzyków… Na pożegnanie machało nam przez okno wiele rąk J
Przybywam tam kolejny rok, o każdej porze,
przyrosłam i nauczyłam się wracać… Z Rzyków pod wyciągiem łapiąc na stopa
ratrak, to ciągnięta przez orczyk bez nart, leżąc w zaspach z gitarami, to znów
zjeżdżając ku cywilizacji na brzuchu… Wchodząc na oślep lasem bezksiężycową
nocą, gdy jedyne światło to zielone czerwcowe świetliki… Jesienią przybywamy na
chatkę niosąc naręcza grzybów w koszulach… trójkątne okienko Szpakówy
wypełnione wrześniowym słońcem, sennością miodowego popołudnia… Dookoła grasują
łasice wiatru, babie lato, trawa wypalona upałem… Kawa na przyzbie… Latem
ogniska i granie pod jabłonką, przy trójkątnym stole, dopóki świt nie zamknie
oczu… Czas lipcowych burz, opustoszała chata, fontanny deszczu płynące z nieba…
I szlak z Wielkiej Puszczy przemierzany setki razy. Czekoladowa ściółka, ociekający wodą świat kocierski
oszałamiający zielenią. Stopy znają na pamięć każdą nierówność terenu, każdy
korzeń, który mają przeskoczyć, każdy kamień, który mają okrążyć, każde błoto,
które trzeba obejść lasem… I wiem, że to będzie już, zaraz, za trzecim
wzniesieniem, że czas drogi już się kończy i wkrótce podeszwy butów znów
zastukają o drewnianą podłogę chaty… Znowu, gdy otworzę drzwi, zawiruje kurz…
Na czym polega wyjątkowość Chatki Pod
Potrójną? Na chwilach… na ludziach… Na czasie łapanym za skrzydła, gdy
przepływa obok… Chwile letargu i odpoczynku wymywają od środka napełniając
spokojem mimo pozornego, chwilowego tumultu… Wchodząc na chatę czuję, jakby
zamykały się za mną drzwi do zewnętrznego, „tamtego” świata… On przestaje
istnieć… I mówię do siebie cicho, gdy nikt nie słyszy…
„ Wagarowicz znajduje dom…”
(Eddie Vedder)
1998
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz