czwartek, 1 stycznia 1998

Pocztówki z Beskidu Małego


  Jest takie miejsce, gdzie błękit i zieleń gór przeplata się z błękitem i zielenią jezior wkołysanych w ich ramiona... Jest takie miejsce, gdzie co dnia wędruje moje spojrzenie, gdy tylko stanę przy oknie, gdy spaceruję cichymi dzielnicami, gdy uciekam za miasto... Jest takie miejsce, które znam szczególnie dobrze - kształty grzbietów górskich znajome nie tylko oczom, nie tylko stopom, ale przede wszystkim sercu... Moje rodzinne strony - Beskid Mały. To tu rozpoczęła się moja nauka gór... Dziś, pisząc te słowa, przemierzyłam Beskid Mały wzdłuż i wszerz wielokrotnie, znam niemal każdy jego skrawek. Obserwuję, co się zmieniło na przestrzeni lat, a co pozostało niezmienione... Nauczyłam się tej ziemi na pamięć i... widać umiem :)




  Wołanie

  "Przed oczami przepływają obrazki z dzieciństwa... To była jesień: ruda, czerwona, miodowa a ja miałam wtedy sześć, może siedem lat... Ojciec kupił małego fiata... Dolina Wielkiej Puszczy, jazda wśród ociekających złotem, rozkrzyczanych radością drzew, błękit nieba, lekki wietrzyk zaplątany w przestworzach jesieni i twarz przyklejona do szyby samochodu... Wszystko było nowe...
  Był ośrodek wypoczynkowy na Kozubniku, dziś popadający w ruinę, gdzie tata przebywał podczas stanu wojennego... Była stroma skarpa w Porąbce, którą w górę wiedzie dzika dróżka - wtedy w jakiś sposób był to dla mnie nieosiągalny próg naszych gór... kilka lat później trafiłam nad Jezioro Międzybrodzkie... Zupełnie jakby nigdy go tu nie było!... Biały pomost i nagie żaglówki rozkołysane na wodzie... Cisza letniego wieczoru zamykająca w sobie kolejny miniony dzień, niosąca na falach muzykę ku wzgórzom ciemniejącym pod okapem nadciągającej nocy...

Jezioro Międzybrodzkie.

  To miejsce pozostało w pamięci jako wspomnienie spokoju i harmonii z dzieciństwa...I przypomniało się nagle po ośmiu? dziesięciu? latach... Najpiękniejsze o poranku, gdy od wody bije chłód i wieczorem, gdy nad jeziorem zasypia dzień a na wodzie wirują kłębki topoli…
  Wyraźne – niewyraźne wspomnienie lata i minionych chwil… Zakochałam się w górskich krajobrazach zupełnie bez przyczyny, nikt mi nie kazał. I nie szukałam ich – to one znalazły mnie… A były zawsze, tuż za oknem – nieruchome i bliskie… ten zwykły, najprostszy świat dookoła…
  Nie znam moich gór… Uczę się ich na pamięć i nie umiem nic. Chcę być tam każdego dnia… Bo tam jest miejsce i czas na chwilę zapomnienia… Już za chwilę kwiecień. Do szyby przyklejone góry wołające kształtem, cieniem, wymiarem, milczeniem… Kiedy zieleń pokryje stoki, będę już ich częścią… Ukryję moje góry na fotografiach, te różne odcienie nieba nad nimi, jeziora jak lśniące kobierce rzucone pod stopy tych garbów nalanych cienistym spokojem…”

  Tak pisałam w oczekiwaniu na wiosnę 1997 roku. I w tymże roku zaczęło się moje górskie raczkowanie. Gdy tylko śniegi spłynęły w doliny wyruszyłam na szlaki ziemi toczącej się obok mnie przez tyle lat – niezauważalnie…

  Podniebne stepy

  Kopce. Tak nazywają się gronie rozciągające się od Hrobaczej Łąki aż do Bielska-Białej. Po raz pierwszy zaciągnęłam tam koleżanki – sąsiadki. Wesoła kompania wkroczyła na szlak 3 maja 1997 roku i od razu się zasapała, zupełnie pozbawiona kondycji. Lasem Zawodzie wędrujemy zboczami Zasolnicy, na której utworzono rezerwat buczyny karpackiej. Po 30 min. Polana Kosarzyska, gdzie nad linią lasu wyrosła góra Żar, Kościelec i Jaworzyna a u ich stóp nad jeziorem pomosty, w których rozkołysały się wspomnienia z dzieciństwa…
  Kobierce traw i srebro buków a wiatr w plecaku… Trawersujemy stoki Bujakowskiego Gronia a przez Las Morskie Oko ściga nas wiatr klekoczący gałęziami starych świerków. Złowieszczy poszum wśród buczynowych liści przyprawia o gęsią skórkę… Złudzenie, że oto nadjeżdża samochód kazało schodzić ze szlaku; w końcu śmiałam się sama z siebie. Las warczał, las żył…

 Hrobacza Łąka

  Przy wieżyczce obserwacyjnej na Hrobaczej Łące wyrosły doliny, w których nocą palą się jedynie światła ulic i ludzkich siedzib… Na łące domek jak chatka Baby Jagi a w tle błękitniejące wyspy górskie, nazwane na mapie, jeszcze nieznajome, zapraszające…
  Schodziłyśmy żółtym szlakiem do Kóz, witając każdego napotkanego człowieka, a łąki tętniły słońcem… Wspaniały widok na kamieniołom w Kozach i olbrzymimi krokami nadchodzące lato…


Bukowski Groń i Soła z zapory w Porąbce

  Tegoż właśnie lata z Elżbietą przemierzyłyśmy Kopce od Żarnówki (zapory w Porąbce) aż po Przełęcz Przegibek. Do Hrobaczej tempem dobrego turysty J Orzeźwiający chłód lipcowego dnia zmienił świat w białą mgławicę. Las znowu straszy… macki mgły wiją się wśród drzew, duszą pnie, splątują korony bukom… Wrażenie spadania, pomimo iż szlak pnie się w górę. A potem pastelowo zielony, rozmyty świat Gaików… Wśród kobierców traw błyszczą świeże deszczowe łzy… kleksy bajorek na szlaku i miękkie, pięknie zaczesane palcami mgły i grzebieniem wiatru dywany… Przez drogę przebiegły spłoszone sarny… Na jeden moment zakołysały ciszą a świat pławił się w rosie…

  Ile razy trzeba przejść dany szlak, by dojrzeć wszystko?...
  Pewnego majowego dnia ’98 szłam Kopcami z Kasią i przyglądałam się drzewom…
  Nad Przegibkiem wysokie buki poddają się coraz mocniejszym podmuchom wiatru. Strzeliste jodły na tle niebieskiego atłasu nieba. Oglądając je wysoko w górze, poczerniałe od słońca, odniosłam wrażenie, że po prostu się śmieją…
  Na Gaikach olbrzymie bajora błota… „Uwaga! Krokodyle! Zawróć póki możesz!” – śmiejemy się. Przy węźle szlaków ktoś ułożył z kamieni słowo LOVE… Zielona młodość Gaików ustępuje miejsca pastelowym brązom starego lasu Groniczków… Sangwinowa ścieżka i znajome bukowe monolity… zimne, śliskie pnie, ukochane, chłodne drzewiska… Dziś mgławice sunęły groźnie nad głowami, kiedy gonił nas deszcz…
  Na polanie Kosarzyska złote słońca mleczów wytrysnęły w mruczącej zieleni łąki… Las Zasolnicy był wielki i gęsty a drzewa potężniejsze niż zazwyczaj… Uczyłam się tego lasu na pamięć i choć wydawało mi się, że go znam, nie znałam go wcale… Skąd wzięły się nagle modrzewie?! Skąd ten szpaler potężnych pni splecionych z włókien gorzkiej czekolady?... I mokre bukowe liście strącone pod stopy, układające się w połyskujący wilgocią kakaowy chodnik…
  Dziś nauczyłam się częściej oglądać za siebie i ponad siebie…

  Równie niezwykły, bajkowo mroczny i bajkowo piękny las porasta najwyższy szczyt Beskidu Małego – Czupel (933 mnpm)… To miejsce zawsze przywodzi myśl, jakby ta góra była najstarsza ze wszystkich, jakby była tu pierwsza… Stamtąd zaczynam coroczną wędrówkę – pasmo Magurki Wilkowickiej.
  10 maja ’97 – pierwsza próba z Anką i Lidką. Wesołe trio o zakwaszonych łydkach, nie mogące znaleźć początku szlaku z Międzybrodzia Bialskiego włazi na górę traktorówką, której nachylenie nie wywołuje sympatii… Pomimo to energia pcha do góry i wreszcie docieramy do grani, gdzie łapiemy szlak. Wyższa o jeden ścięty pniak patrzę w dolinę, gdzie harmonię zieleni burzą jedynie czerwone dachy domów. Pociemniały krajobraz kwitnącej wiosny coraz bardziej miękki i wyrazisty… A stary las Rogacza jak las z bajek o czarownicy… Królują w nich gnomy poskręcanych buczyn… A potem był już stary, spróchniały Czupel i przyjemna ścieżka do schroniska na Magurce Wilkowickiej…


Schronisko na Magurce Wilkowickiej

  Widok z Magurki Wilkowickiej na Żar
  
  Niebo zaszło chmurami, góry przybrały intensywny odcień błękitu. Zboczyłyśmy ze szlaku, przemierzając polany, z których otwierają się kolejne, coraz szersze i dalsze widoki. Od nich nadałyśmy nazwy: Polana Pilsko, Polana Diablak, Polana Tatry… a one majaczyły tam dalekie, niewyraźne, ledwo dostrzegalne za lasami…

  Wtedy wszystko było nowe, piękne, nawet ból niedoświadczonych jeszcze e chodzeniu łydek… Czerwony dach schroniska oglądałam już tyle razy, wchodząc na Magurkę ze wszystkich stron…
  24 lipca ’97 od Sokołówki, gdzie rosną ciche brzozy i ujrzałam sielankowy obrazek, jakby żywcem wyjęta ze stronic „Pana Tadeusza”… Olbrzymie połacie borowin i „Tylko ludzie znad trawy jak krowy spojrzenie zwrócą…” (K.K.Baczyński) wrzucający do garnuszków borówki wielkie jak letnie sny…
  8 sierpnia ’97 z Czernichowa, przez młode laski brzozowe Klimczaków, kobierce traw, paproci i czarne borowiny tryskające krwistym sokiem, w zapatrzeniu omal nie rozdeptując salamandry plamistej… Wśród długich, mokrych od rosy źdźbeł i srebrzących się koszyczkach mokrych pajęczyn na konstrukcjach traw… Poranek kolorów – żółtych kwiatów dziurawca, rudej jarzębiny i ciemnoczerwonych malin… Chwila mistycyzmu pod Czuplem… Chłodne powietrze przesycone wonią ściółki… Wiatr plącze mgłą korony drzew… a ta mgła jest żywa i staremu bukowemu lasowi nadaje posmak grozy… pachnie leśnym sokiem aż po Magurkę… Świat dookoła znikł, wyłaniając się z mgieł dopiero w drodze powrotnej wśród paproci i kosmatych pędzelków traw…
  24 maja ’98… Spacer z majowym słońcem pod rękę… Drzewa zamykały się szarozielonym i brunatnym murem dookoła… Stare buczyska zdawały się spadać z wierchu Czupla… Żywy błękit Kopców sunął za bukową ścianą a znajomy las tętnił dzis życiem… Uderzyła mnie niezwykła jasność zwykle ponurego, mrocznego lasu… Bukowe straszydła nie były dziś już takie straszne J Młode buczynki jak sino-zielone baletnice… Nad Polaną tatry przemknął niemy cień szybowca…
  Po co te wszystkie daty? Po co te obrazy?... Bo pierwsze poznanie nigdy się już nie powtórzy. A te dni zawsze zostaną w pamięci…

  Wschodni Beskid Mały

  Tam, gdzie Soła toczy swe wody słynną kaskadą, ku trójkątnej dolinie rzeki i jezior opadają ramiona pasm widocznych z okien mojego pokoju w Kętach… Łagodną, doskonałą wyspę Palenicy mogę rozpoznać wszędzie. Wędrowałam jej grzbietem wczesną jesienią ’97 a promienie bladego słońca przedzierały się między gałęziami sosen i buków… 


Palenica i Soła w Kętach

Sad na Palenicy

  Idę przez sploty traw i jeżyn i frunie za mną babie lato a chłodny wiatr ciepłego dnia spada znienacka i mrozi opuszki palców… W dzikim sadzie chwila zadumy… Nerwowo poszarpane lasy Cisowych Grap naprzeciwko, drewniane chatki przycupnięte na stokach Palenicy, przydrożne kapliczki udekorowane kwiatami i panorama dogasającego górskiego lata aż po Babią Górę… Chatka PTTK pod Trzonką, gdzie można napić się herbaty, a potem zejście na przełęcz Beskid Targanicki i kępy dziewięćsiłów odprowadzające po Wielką Puszczę…
    
  Jedną z najsłynniejszych gór w Beskidzie Małym jest niewątpliwie Żar, niemal całkowicie przekształcony na potrzeby elektrowni szczytowo-pompowej. Żar jest jak kameleon: z każdej strony do siebie niepodobny… J Oglądany z północy i zachodu – foremny płaskowyż z charakterystycznym „domkiem” na szczycie, lecz gdy już dotrzemy na górę, wspinając się bez tchu wśród gąszczu malin od strony Porąbki, bądź przyglądając mu się z półłysego grzbietu Kiczory – zbiornik szczytowy przypomina olbrzymi pokład lotniskowca, na którym usnęło falujące i lśniące w słońcu morze… W sezonie nad Żarem unoszą się kolorowe motyle paralotni, niebo warczy silnikami awionetek, nad głową prześlizgują się bezszelestnie duchy szybowców…
  Najszybsza i najwygodniejsza trasa na Żar to ścieżka z Doliny Małej Puszczy, obok nieczynnego ośrodka na Kozubniku. Bukowe lasy najpiękniej prezentują się wiosną, niebieskie znaki nie ujęte na mapach prowadzą serpentynami pomiędzy stalowo siną palisadą pni, nad głową szeleszczą zimne, żywozielone liście… Z polany szczytowej, gdzie wiecznie króluje żywioł wiatru, panorama sięga dalekich pasm Beskidu Żywieckiego. Z brzegu Jeziora międzybrodzkiego Żar wygląda jak miękki, zielony Sfinks zanurzający łapy w falach, na których tańczą latem białe żaglówki…
  Spod masywu zbiornika na wschód, poprzez cisowe, bukowe i jodłowe lasy, brzozowe zagajniki, jasne połacie borowin, wesołe młodniki szłam z Elżbietą w wakacje ’97, z Czernichowa przez Cisowe Grapy ku Przełęczy Kocierskiej. Stromą ścieżką podchodzimy na Kościelec a promienne trawy tną przyjemnie odsłonięte łydki. A potem był Las Kościelec- wbrew nazwie – młody i przyjazny. Zbierałyśmy podgrzybki i borówki a za koszulę – kleszcze J


Podejście pod Kościelec i Cisowe Grapy

  Pierwszy widok letnich gór i gorąca mgiełka spowijająca doliny… A potem kuszące, cieniste zagajniki nawołujące do oddania się sjeście… Stary las Jaworzyny został za nami, w niebo strzelały buki… Pod Cisowymi Grapami wpadamy nagle w gąszcz borowin i gryzących chmar insektów. Krzaczki uginały się pod ciężarem olbrzymich, czarnych owoców. Czerwony sok borówek pękających w palcach, fioletowe wargi i czarne zęby ucharakteryzowały nas niepowtarzalnie i oto wyglądałyśmy, jakbyśmy najadły się kalki J Pomimo to w Zajeździe na Przełęczy Kocierskiej kucharki zachowały zimną krew i obdarowały wrzątkiem…
  Droga powrotna do Wielkiej Puszczy przez Kaprówkę. Zupki Knorra przyjemnie bulgocą w żołądkach. Momenty milczenia oznaczają wytchnienie. Trans odpoczywających umysłów i lekko zmęczonych ciał. Dzień fioletowych dłoni na przełęczach zwieńczony kubkiem cappuccino w fotelu…

  Innym razem Z Przełęczy Kocierskiej zatoczyłam duże koło z Mariuszem  - pasmem Płonnego, przez łąki i polany zlane sierpniowym, niedzielnym słońcem, pachnące trawą i kwiatami pastwiska, przysiółki Kocierza przyklejone do zielonej ciszy gór, rozszczekane pieskami, przez lasy rozkołysane orzeźwiającymi podmuchami wiatru… Szliśmy, szukając Jaskiń Czarne Działy, których i tak nie znaleźliśmy, bowiem ponownie objawił się mój geniusz turystyczny i zapomniałam mapy…. Mały kościółek i cmentarzyk w Kocierzu Rychwałdzkim, piknik z przygodnie napotkaną, niebywale przyjazną kozą, ucieczka przed niezbyt sympatycznym bykiem, spijanie soków malin i jeżyn… Zielonym szlakiem na Gibasów Groń a potem dalej, południowym pasmem Madohory, aż po jej wierzchołek zwieńczony malowniczą kupką śmieci…
  Madohora – Łamana Skała. Rezerwat chroniący górnoreglową świerczynę rosnącą na wysokości regla dolnego z uwagi na wyjątkowe właściwości gleby. Białe, ziarniste skały i cudowne zacisza pod parasolami strzelistych jodeł.. Jedno z najpiękniejszych zakątków Beskidu Małego… Nieco na zachód od Madohory, przy czerwonym szlaku – szare gnomy skałek. Zwaliska. Szłyśmy z Elżbietą od Zwalisk na Leskowiec – trzeci najwyższy szczyt Małego Beskidu (922m)…
  Dzień 12 czerwca ’98. Na śniadanie zimna kawa w Chatce Studenckiej Pod Potrójną. Ponure niebo. Wzgórza z domkami skupionymi u stóp, przemykające w leśnych przecinkach. Piękna ścieżka przez rezerwat, wśród mchów, borowin i skałek… Ogrom Beskidu Żywieckiego Z Babią Górą i Pilskiem wyrósł po drugiej stronie Huciska i Jeleśni… Drzewa przewrócone do góry korzeniami, ogarniająca senność, gaiki zamykające się dookoła, szumiące świerki… Świat zawarł się w błękicie… Plecaki wypakowane na kilka dni wrzynają się w ramiona, przyjazne schronisko PTTK Na Leskowcu pod słonecznymi lasami Gronia Jana Pawła II…


Schronisko PTTK na Leskowcu

  Nocą przyszedł deszcz i gdy nazajutrz wracałyśmy ta samą trasą aż po Beskid Targanicki (Wielka Puszcza), mokry las klekotał dookoła… Krople deszczu strącane z drzew przez wiatr uderzały ziemię wilgotnym szelestem… Perły lśniące na liściach jarzębin, mokre kitki świerkowe jak grzebyki przeczesują rękawy swetrów a mokre trawy oblizują nagie łydki… Elżbieta uzbrojona w jaskrawozieloną pelerynę wygląda jak wielki E.T…. W trzecim kwadransie deszczu zobojętniałam na wszystko. Schodzimy z Przełęczy Kocierskiej, leje jak z cebra… Z plecaka kapie, w butach morze, my jako płynny owoc wszelkiego nieszczęścia… Na przystanku MZK marzenia o naleśnikach z serem a zbite deszczem do czerwoności kolana odzyskują koloryt… Tego dnia nie ujrzałyśmy jednak tyle, co z Leskowca pewnej jesiennej niedzieli…

  Późnym wieczorem 18 października ’97 telefon od Marcina… I nazajutrz tuz przed ósmą rano wyruszamy z Inwałdu w słoneczne, chłodne góry. Szlak kluczy przysiółkami, obserwujemy przez lornetkę ramię Jawornicy dochodzącą do Potrójnej… Liście szeleszczą pod nogami a słońce – dalekie i jesienne – krzyczy barwami prosto w oczy… Rozmawiamy o rybach, grzybach i wszystkim, co się nawinie na języki. Szlak faluje łagodnie a jesień wokoło jest jak dzikie wino… I jej niezapomniany zapach w powietrzu…
  Pod Gancarzem na zielonym szlaku przystajemy w młodniku, wspaniałe rude drzewa płoną dookoła październikową pożogą… Srebrne buki, zielone modrzewie i jodły… Gancarz stoi przed nami pionową wyrocznią… A pod wierchem kołderka skrzącego śniegu i cudowna, słoneczna panorama zrudziałych winorośli beskidzkich…
  Na horyzont wypłynęły fale niebieskich garbów, w dolinach osnutych pogodną mgłą ustało się złudzenie, że jasne chmury rozciągnięte na niebie spadły w dół… Pociemniałe masywy Diablaka i Policy majestatyczne i bliskie… A w tle przykryte śniegami nagie turnie Tatr Wysokich… Przysłaniając sobie tarczę słońca kępką sosny, fotografuję dziki, górski, jesienny świat rozpłomienionego października… Schodzimy w doliny…


Panorama z Leskowca

  Zanim skończę swoją wstępną opowieść o moim pierwszym Małym Beskidzie, chcę opisać zupełnie wyjątkowe, całkowicie niepowtarzalne miejsce, które nauczyło mnie, jak się wraca i związałam się z nim na długie lata… W pamięci została wyraźna jak dziś ta pierwsza wyprawa, do miejsca zupełnie abstrakcyjnego i oderwanego od rzeczywistości… Pierwsze zderzenie z… Chatką Studencką Pod Potrójną….

  Zimowe katharsis… 4-6 lutego 1998… Potrójna
 
  Ruszamy w 4-osobowym składzie: Kasia, Elżbieta, Kamil i ja. W końcowej fazie pakowania obciążano głównie mój plecak… Spóźnieni na autobus rzucamy mu się z hukiem i bojowymi okrzykami pod koła… Poskutkowało. Przed południem, po szkole ruszamy z Wielkiej Puszczy w zimowy, roziskrzony świat, oślepiający zewsząd zimową bielą, w której topi się słońce… Grzeje mocno, świeci prosto w oczy i wykłuwa je milionem srebrnych gwoździków rozproszonych pod stopami…
  Roli przewodnika podjęła się Kaśka. Z żywego morza kryształu, w jakim ustał się świat w dolinach, wyłania się obraz niebieskich wzgórz. Mija południe; śmiejąc się, staramy się posuwać naprzód na rozmaitych częściach ciała (siedzeniu, kolanach, bokach, twarzy…). Zaspy po kolana i dużo powyżej ;) Lądujemy w nich notorycznie a pomaga w tym ciężar plecaków i warstwy ubrań paraliżujące ruchy. Dużo śmiechu, gdy nawzajem wyciągają się z zasp pół-sztywne bałwany… Znajomy zielony szlak do Kocierskiej (nie przetarty) z przyczyn naturalnych nieco się nam wydłuża, mały łyk kawy i krótki odpoczynek dodają sił. Chłonę mroźny chłód powietrza znad Jawornicy i mimo lekkiego zmęczenia walką w śniegach jestem gotowa zamęczyć się na śmierć, byle tylko być tu…
  Srebrzyste ścieżki, fałdy pól, ramiona górskie zamykające się dookoła nas… Kasia popada w swoje melancholijne zamyślenie… Spijamy wodę z drżących sopli, wreszcie nogi odmawiają posłuszeństwa… Klapnęłam w zaspę z wielkim garbem na plecach…
  Powoli nadciągał wczesny zimowy zmrok, długo obciążał pastelowe powietrze, naciskając na spragnione snu powieki… Brniemy wciąż w górę, ku szczytowi Potrójnej, oczekując nadaremnie, że za kolejnym zakosem ukaże się dach chatki… Wiatraczki słońca gasnące w popiołach dnia obracają się wśród gałęzi drzew… Nagie lasy odbijają rudą poświatę zachodu i w tym wszystkim my, stojący w prześwicie, wpatrzeni w dal, skąd przyszliśmy… Znużenie i nagły mróz przeszywający powietrze…
  Wędrujemy pociemniałym lasem, wąską ścieżką zamykającą się nad głowami w zimny krąg… Wrażenie, jakby w tej grafitowej czerni miały nagle rozbłysnąć jakieś ślepia… I nagle stajemy w jasnym kręgu śniegu, od razu robi się jaśniej, pomimo nocy zmierzającej ku nam wielkimi krokami… Na szczycie Potrójnej biała magia zamieniona w fosforyzujący błękit… Przed nami szalony majestat Babiej Góry a za nim skalny grzebień Tatr… Jak gdyby chciały przezwyciężyć noc… nie było już chwili na kontemplację, wszystko gasło i zapadało w noc a drogowskaz głosił „Chatka – 20 minut”. Powędrowaliśmy…
  Szalona ta zimowa noc, ogromny garb na plecach i wędrówka w zmęczeniu przecieraniem szlaku. Milionem pochodni wspaniały zachód zapłonął nad lasem a zaraz potem wysoko nad nami gwiazdy zdążyły się ułożyć w zodiaki… Srebrny róg księżyca patrzył bezradnie na cztery cienie szukające chatki… teraz została tylko ciemność i ogniska ludzkich siedzib zawodzące wyciem psów niesionym przez echo z dolin… Katarzyna znajduje chatkę….
  Jasne ogniki okien, gwar w ciepłej kuchni… błękitny dym nad kominem… bezkształtny cień chałupy przysypanej śniegiem rozpływający się w mrocznej bieli… „Uwaga! Leszek na Chatce! Zawróć póki możesz!” – głosi tabliczka na drzwiach. Nic z tego. „Otwórz sobie sam” – instruował następny napis, jednak to właśnie Leszek otworzył nam drzwi chaty a ze środka wylał się śpiew i śmiech…
  „Turyści???? O tej godzinie???!!! W zimie???!!! Naa peewno??? Nie pomyłka??!!!” – takie było powitanie… Zawiódł nas na Lotnisko, zamiatając przy okazji podłogę chatki końcówkami niebieskich onuc wystających z podartych klapków. Tajemnicze brodate indywiduum w podartym swetrze, cygańskiej chuście i z małym czerwonym gazikiem z matchboxa na szyi…
  Odruchem bezwarunkowym po przebraniu się w suchą odzież była herbata… Kominkowa – drugie po kuchni ogrzewane pomieszczenie całej chaty… Stare pianino, pod wiekiem którego Lechu ściskał świeżo klejone trampki… Gitara w ruchu i kotka przemykająca między nogami drewnianych ław… Chatkowy „pieseczek” Kuba, rozmiarów smoka, któremu brakowało jedynie etykietki „Nie zbliżać się, nie głaskać, nie obserwować”… Trzask trawionych ogniem polan w kominku… I gwar w pustelni doskonałej, zamkniętej w przestrzeni prawie stuletniej chałupy w zapomnianym zakątku poza szlakiem… I niepowtarzalna atmosfera. Po trzech dniach miałam wrażenie, że znam ich wszystkich od zawsze. Tam się nie trzeba nikomu specjalnie przedstawiać. Tam po prostu przychodzisz, przysiadasz się i rozmawiasz…
  Kuchnia rozbrzmiewa radosnym rykiem niezłomnie do 4:30 rano. Kaśka znikła, wyparowała, w zamyśleniu wpatrując się w ogień. Zamysł złożenia głowy do snu okazał się zupełnie trefny. Kiedy ostatnie nocne zmory oślepły. Lotnisko pogrążyło się w bezruchu i egipskich ciemnościach…
  Dzień zaczął się po trzech godzinach a „sen” zdawał się być jedynie halucynacją… Dzień topniał w słonecznym blasku, pod dachem diamenty sopli skraplały się w cichy szelest… Ziemia rozłożyła swoje białe ciało pod parasolem spokoju…
  Wędrowaliśmy, a szlak piął się, to znów opadał miękkimi zaspami, promieniał roziskrzoną radością… Z harmonii lasu powstały znajome Zwaliska… szliśmy w stronę Madohory, u stóp błękitniały półleśne doliny a za skrzyżowaniem szlaków błysnęły pobielone tatrzańskie turnie… Skręcamy na chwilę ku Gibasom, otula nas szarość, stal zataczających krąg pni… W półkolu horyzontu wymalowany pastelami zimy zamknął się Beskid Mały. Na szlaku Kamil wydeptał swoje imię w śniegu…
  Przy węźle na Łamanej Skale pożegnaliśmy Kasię zmuszoną wracać dzień wcześniej. Zmęczenie, brak snu i kofeiny zagnało nas do chatki… Nogi zmęczone przecieraniem szlaków, umysł spragniony wyciszenia, oczy zapadające na śnieżną ślepotę… Wysoki fundament chaty i ławeczka zlana strumieniem słoneczności… Przysiadam w samym swetrze a zapach kawy przesyca powietrze pachnące do tej pory tylko słońcem i śniegiem… Wszyscy gdzieś uciekli a mnie znowu blask przypiekł nos… I nagle, z niczego zrobiło się szaro i smutno, gitara chatkowa przestała grać, jama kominka świeciła pustką, postanowiłam zatem zniknąć na chwilę z mapy dnia i zaszyłam się na Lotnisku pod trzema śpiworami, z kotem chatkowym…
  Wieczór – grzaniec z gara i gitara wyrywana sobie z rąk… Śmiech, rozmowy do rana i wrażenie przynależności… Ostatniego dnia nikomu nie chciało się wracać tak bardzo, że uciekł nam ostatni autobus z Rzyków… Na pożegnanie machało nam przez okno wiele rąk J

  Przybywam tam kolejny rok, o każdej porze, przyrosłam i nauczyłam się wracać… Z Rzyków pod wyciągiem łapiąc na stopa ratrak, to ciągnięta przez orczyk bez nart, leżąc w zaspach z gitarami, to znów zjeżdżając ku cywilizacji na brzuchu… Wchodząc na oślep lasem bezksiężycową nocą, gdy jedyne światło to zielone czerwcowe świetliki… Jesienią przybywamy na chatkę niosąc naręcza grzybów w koszulach… trójkątne okienko Szpakówy wypełnione wrześniowym słońcem, sennością miodowego popołudnia… Dookoła grasują łasice wiatru, babie lato, trawa wypalona upałem… Kawa na przyzbie… Latem ogniska i granie pod jabłonką, przy trójkątnym stole, dopóki świt nie zamknie oczu… Czas lipcowych burz, opustoszała chata, fontanny deszczu płynące z nieba… I szlak z Wielkiej Puszczy przemierzany setki razy. Czekoladowa  ściółka, ociekający wodą świat kocierski oszałamiający zielenią. Stopy znają na pamięć każdą nierówność terenu, każdy korzeń, który mają przeskoczyć, każdy kamień, który mają okrążyć, każde błoto, które trzeba obejść lasem… I wiem, że to będzie już, zaraz, za trzecim wzniesieniem, że czas drogi już się kończy i wkrótce podeszwy butów znów zastukają o drewnianą podłogę chaty… Znowu, gdy otworzę drzwi, zawiruje kurz…
  I kromka chleba z miodem od Chatkowego w zimną, niedobrą noc…





U góry - stół przed Chatką Pod Potrójną, widok ze szczytu Potrójnej oraz chatkowy pieseczek Kuba

  Na czym polega wyjątkowość Chatki Pod Potrójną? Na chwilach… na ludziach… Na czasie łapanym za skrzydła, gdy przepływa obok… Chwile letargu i odpoczynku wymywają od środka napełniając spokojem mimo pozornego, chwilowego tumultu… Wchodząc na chatę czuję, jakby zamykały się za mną drzwi do zewnętrznego, „tamtego” świata… On przestaje istnieć… I mówię do siebie cicho, gdy nikt nie słyszy…
  „ Wagarowicz znajduje dom…”
  (Eddie Vedder)

1998



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz