niedziela, 10 stycznia 2010

Beskid i inne czasy
30 stycznia


Nadszedł czas na uzupełnianie beskidzkich zaległości. Deptane od lat, nie pozostawiły wiele szczytów, pasm i szlaków do tej pory stanowiących carta blanca na mapie historii wędrówek. Tym razem postanowiliśmy wyruszyć Beskidem granicznym na północny wschód od Glinnego. 
 
Zimowy wczesny poranek, rakiety przy plecakach. Spotkanie w Żywcu z Agatą i Haliną. Autobus wypełniony ciepłem i wonią alkoholu, gdy na kolejnych przystankach wsiadają rozanieleni "chłopcy" spod okolicznych spożywczaków. W Kamiennej jesteśmy o 9 rano, ale niespieszno nam, toteż na prośbę Halinki zaglądamy do pizzerii, gdzie pracuje jej uczeń Kuba. Piwko z rana i przepyszne hamburgery w świeżej bułce, z wysmażonym mięskiem, wyśmienitym sosem i świeżymi jarzynami. Palce lizać! 
Bezsłoneczny chłód i gronie przysypane żółto-szarym śniegiem. Podchodzimy drogą pomiędzy zabudowaniami, gdzie obszczekują nas okoliczne burki a obwieszczenie gminy informuje o szczepieniach dla koni przeciwko tężcowi i grypie. Śliska droga ku Górnemu Korbielowowi, góral odśnieżający obejście dziwi się – a chce nam się, a po cóż idziemy w ten śnieg, w te góry? Odpocząć, panie, odpocząć…

Agata i Halinka

Ja
Przysiółek Krzyżówki zatopiony w ciszy poranka. Mroźny wiatr, mgliste słońce przegląda się w lśniących wygładach zmrożonego śniegu na łąkach. Zagłębiamy się w las, gdzie drzewa pociemniałe od cienia i bezsłoneczna zieleń świerkowych gałęzi. Śnieg jest sypki i sięga kostek, idzie się wygodnie. Żółtym szlakiem zmierzamy ku granicy. I nagle wyrastają przed nami drewniane chałupy i kapliczka ozdobiona kwiatami. Za pasmem polany Beskid bieleje plamami śniegu na błękitnych połaciach pagórów. Jest cicho, bezludnie i uroczo, chaty symbiotycznie wtopione w las, przycupnięte pod drzewami i białe kroki na ścieżce wprowadzającej na przełęcz pomiędzy Beskidem Korbielowskim i Krzyżowskim. Drogowskaz informuje, że do Głuchaczek blisko 2  godziny.




Na śródleśnych polanach ukrytych przed światem czas jakby zatrzymał się w bliżej nieokreślonych okolicznościach. Rozsypane szałasy przyjmują w siebie czapy śniegu wpadające przez zrujnowany dach, wiatr przemyka pomiędzy żebrami skruszonych zrębów. Nikomu niepotrzebne, zapomniane, smutne zwłoki zasypane i zawiane, gdzieś za szpalerem lasu. Kiedyś pewnie tętniło tu życie, płonęła watra i pachniał bundz i fajkowy tytoń a z zarastających polan dobiegało szczerkanie dzwonków i pobekiwanie stłoczone w koszarach przed nocą wyszywaną gwiazdami mocniej widocznymi, bo zawieszonymi bliżej nad niebem tu na górze… Dziś czas bacówki nikomu nieprzychylny…Człapiemy w górę łagodnym ramieniem Szelusta, a potem wciąż stromiej, za kolejnym zakrętem kolejne podejście. A potem w dół, ze śniegiem wpadającym pod nogawki, zakładamy stuptuty i spadamy w dół. Na białej plamie Przełęczy Półgórskiej przycupnięty pod ciemną ścianą lasu kolejny szałas, przygarbiony i poczerniały od wilgoci. Horyzont pomalowany górami zagarniętymi w ramiona przełęczy. Nieśmiałe światło przedziera się przez kolumny chmur płynące nieprzyjaznym grafitowym niebem ponad nagie wierzchołki drzew. Do końca nie wiadomo, czy sypnie śniegiem, czy wyjrzy słońce. Przystanek na złapanie tchu, delicje i herbatę z Biedronki. Z drzew sfruwają na głowę anioły śnieżynek. Gramolimy się na Jaworzynę, wyżej i wyżej, czuję w nogach moc, równe tempo, spokojny oddech, to chyba to – myślę – o czym pisał Joe Simpson: mieć świadomość swojej siły i pokonywać przeszkody na drodze, by odczuwać radość i powód egzystowania tu i teraz… W tym miejscu, w tym czasie…

Przełęcz Półgórska
Kilka głębokich susów w zawianych zaspach. Głód i prześladujące myśli o gorącej kawie. Jeszcze chwila i spływamy morzem zmarzniętej bieli do opustoszałej i zaklętej w zimowy sen bazie namiotowej na Głuchaczkach. Opasani górami zasiadamy pod wiatą przyszytą do białej wydmy polany i w ruch idą kubki, termosy, bułki z zimną wędliną oraz mały rozgrzewacz w szklanym opakowaniu wypełnionym złotą cieczą o charakterystycznym posmaku i woni. Historie pełne śmiechu, rzut oka na mapę i zegarek, pamiątkowe zdjęcia i czas odpoczynku dobiega końca…

W wiacie na Głuchaczkach - Bartek, Agata, ja, Halina
Szybki marsz pod górę rozgrzewa błyskawicznie. Spomiędzy chmur nieśmiało wyziera słońce, zagląda w oczy spragnione jasności i znika prawie tak szybko, jak się pojawiło. Nie czas dziś na słońce… Las pachnie nadpalonym drewnem. Zapach jest intensywny i przywodzi na myśl smak kiełbasek z rusztu. Niebieski słowacki szlak wyprowadza nas stromo na Zachodnią Mędralową, gdzie nadchodzi czas pożegnania Bartka i Agaty zmierzających na Adamy. My z Haliną natomiast zwracamy się na zielony szlak sprowadzający do Przyborowa, by zdążyć na ostatni autobus. Rynną wydrążoną w suchym, sypkim śniegu przez ściągających drzewo z lasu górali zdążamy w stronę cywilizacji. Otwierają się widoki na pasmo Jałowca i piękny, wysoki Beskid koszarawski z przylepionymi do dna dolin domkami o zasypanych śniegiem dachach i wyniosłymi garbami sinych groni wokoło.
 

Na ścieżce słychać dalekie głosy i kilka chwil później spotykamy trzech młodych jegomości przycupniętych na zwalonym pniu. Wyglądają jakby zeszli z Everestu. Idą z Babiej Góry i najwyraźniej opadli z chęci do dalszej wędrówki do Przyborowa, gdzie zostawili samochód. Kilka słów, „do zobaczenia”, przelotny uśmiech i uciekamy, bo czas nagli. Opadając w dół ku wioskom zdajemy sobie sprawę, że chyba gdzieś po drodze zgubiłyśmy szlak, co potwierdzają napotkani nagle dwaj turyści, z których jeden okazuje się ponownie uczniem ze szkoły Haliny. Honor ratuje fakt, że panowie są miejscowi (z Przyborowa) i też się zgubili. Podobnie jak oni, zasugerowałyśmy się rynną wyżłobioną przez wleczone w dół drzewa. Ale nic to, ścieżka sprowadza nas ku Koszarawie Bystrej, pomiędzy wysokie, malownicze przysiółki, na których rozsypane jak klocki drewniane chałupy wyglądają jak opuszczone przed stu laty – ciche, bezdymne, bezzwierzęce i bezludne. 
We wsi swojski smród obór, w których wtłoczone w zimny sen bydlęta rozgrzewają się wzajemnie parującymi ciałami. Zmrok zapada szybko nad drogą czarną od rozjeżdżonego błota. Zapalają się światła wieczoru, w jednym z domów wciąż płoną światełka choinki. W dole ogniki latarni znaczą szosę w Koszarawie. Z góry zjeżdża samochód i znienacka udaje nam się zatrzymać go na stopa. Miła młoda para z nieco starszą, lekko zawianą panią podrzuca nas aż do Świnnej. Wesoła rozmowa od początku do końca. W Świnnej na przystanku zaczepia nas tajemniczy jegomość też najwyraźniej suto po spożyciu: „A wy dziewczyny to gdzie byłyście, na Maczu Pikczu?” Na szczęście autobus rychło nadjeżdża i nie musimy bawić współtowarzysza opowieściami andyjskimi. 
Plan pożegnalny jest doskonały: pizza i piwko w knajpie Larousse w Żywcu. Odpoczynek, czas śmiechu i rozmowy. Jesteśmy tu z Haliną jak z innej bajki – rozczochrane, w polarach i portkach narciarskich a zamiast eleganckich torebek mamy plecaki ze sterczącymi kijami trekkingowymi. Szkoda tylko że rakiety przeszły się na plecach. Następnym razem…
Czas powrotu. Zupełnie pusty autobus wyłaniający się nie wiadomo skąd i pędzący jak widmo, bez przystanku, poprzez ciemną noc. Z zamyślenia wyrywa głos kierowcy, pytający, gdzie wysiadam. Na środku ulicy, na światłach, tuż pod domem. Gdzie nadchodzi czas snu…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz