Jesień w tym roku postanowiła pożegnać górskie krainy wcześniej niż mogłam się spodziewać. Marzenia o rozzłoconych szaleństwem barw lasach pełnych grzybów, migotliwości blasków przeskakujących wśród kolorowych liści i błękicie nieba rozpiętego ponad koronami drzew pierzchły wraz z pogarszającymi się prognozami. A potem spadł śnieg… I padał tak uparcie, że zasypał plany zdobywania tatrzańskich dwutysięczników. Spóźniłam się na jesień w tym roku… myślę ze smutkiem. I pakuję plecak na pierwsze zimowe wyjście w tym sezonie.
Plan zastępczy dla Tatr opiewa Policę i Halę Krupową. Dołączam do Tomka Węgrzyna, z którym nie widziałam się kilka ładnych lat oraz jego koleżanki Eli i o 6 rano w słabym deszczu wyruszamy do Zawoji. W okolicach Ślemienia drzewa chylą czoła ku drodze. Ciężar czap śniegu i zamarznięte liście przyginają młode brzozy i lipy do ziemi. Na Przełęcz Przysłop nad Zawoją wjeżdżamy oczarowani widokiem zimowego lasu. Równe palisady pni wspinają się wzdłuż drogi, przyprószone śniegiem wachlarze barwnych, jeszcze jesiennych gałęzi skłaniają się ponad szosą. W Zawoi jesteśmy po 7 rano, ostatnie niezbędne zakupy i biała droga ku Przełęczy Lipnickiej pośród zasp i ugiętych pod mokrym śniegiem drzew. Babia Góra ledwo widoczna jedynie u podstawy – powyżej tylko chmury. Tu zima pełną gębą. Temperatura także w granicach zera.
Wstępujemy na szlak idąc po śladach kogoś, kto schodził być może dnia wczorajszego, bo ślady lekko zawiane. Śnieg sięga powyżej kostki, miejscami nawet po kolana. W białych zaspach rdzawe łzy liści, które nie zdążyły spaść przykrywając ściółkę. Blady kobierzec nakrapiany łzami jesieni, która zbyt krótko panowała tego roku. W lesie jest magicznie i całkiem zimowo. Idziemy pomału ze względu na nękające kontuzje, ale też nigdzie zbytnio nam się nie spieszy. Zmarzły śnieg spowija gałęzie fantazyjną szatą, nastroszone, zlodowaciałe opiłki szreni sterczą pod różnymi kątami upodabniając drzewka do wychudzonych kaktusów. Biały puch pokrywa wszystko dookoła a poranne światło, choć płaskie i bezsłoneczne, nadaje zakątkowi magicznego uroku. Prawdziwa zima… myślę i uśmiecha się we mnie stary, dawny, znajomy duch górski. Jak dobrze, że duszne i gorące lato już za nami… Wspaniale wędrować zimą, przez zaspy i wszechogarniającą biel, kiedy chłód szczypie w dłonie a pod podeszwą buciorów miękki śnieg. Rakiety byłyby dziś całkiem na miejscu…
Pierwsze wzniesienie Syhlca za nami. Strome zejście, uff, trzeba będzie z w drodze powrotnej wdrapać się z powrotem na tę górkę… Długimi susami torujemy drogę w śniegu po wcześniejszych śladach – będą chyba jutro małe zakwasy ;-) Krótki postój na konsumpcję kanapek i łyk herbaty ze spowitego w rękawicę narciarską termosu tomka. Trasa raczej prosta, lekko pniemy się pod górę na Brożki, ale czas płynie niestety i zimowe warunki nie wpływają korzystnie na przebieg wycieczki. Każdy po cichu chce już zasiąść przy piwku w schronisku na Krupowej. Przekonani, że przeoczyliśmy skrzyżowanie szlaków i wspinamy się już bezpośrednio na Policę, lądujemy znienacka na polanie szczytowej Kiczorki, gdzie tabliczki ze skrzyżowaniem szlaków modyfikują dalsze plany. Po blisko 4 godzinach marszu jesteśmy dopiero na zworniku! Niech żyje zima! Do Hali Krupowej 1,5 godz. wg czasu letniego, tymczasem szczyt Kiczorki przykryty nienaruszoną kołderką śniegu sięgającego do pół uda. Trasa jest odtąd całkowicie nieprzetarta a w głębi lasu widać powalone śniegiem drzewa. Szybka decyzja – jeśli iść do schroniska, co zajmie czas pewnie do zmroku a już na pewno pozbawi nas sił na powrót, to już trzeba będzie tam zostać, na co średnio jesteśmy przygotowani, ale to nie problem. Niestety Ela jutro idzie do pracy, więc trzeba zawrócić już stąd. Trudno, pozostanie to bez żalu, bo wspaniale było iść tak zmarzniętym lasem, chłonąć pierwsze surowe powietrze i podziwiać dostojność zimy.
Pod drogowskazem ubijamy platformę i rozsiadamy się w śnieżnej jamie na karimacie. Ciepła herbata i ciasto urodzinowe Tomka na tekturowych talerzykach, pełen komfort. Gdyby ktoś tędy teraz przechodził, z pewnością zwinąłby się ze śmiechu na nasz widok. Humory też dopisują pomimo zimna (jest na pewno poniżej zera) a siedzisko mamy nawet z indywidualnie regulowanym siedzeniem ;-) Dookoła cudne świerki skute zimowym snem chylą czoła pod naporem śniegu. Lekka mgła wisi ponad czubami drzew i nadaje jeszcze większego uroku temu beskidzkiemu zakątkowi. Coś mi mówi, że w tym miejscu zima zagościła już na dobre co najmniej do kwietnia…
Urodzinowo w beskidzkich październikowych śniegach |
Dokonawszy konsumpcji i nabrawszy sił na drogę powrotną, schodzimy po własnych śladach. Pod podejściem na Syhlec chwila przerwy na kąsek czekolady. Zmęczona Ela pada jak długa w śnieg. Chociaż troszkę czuję w nogach, dostaję nagle niebywałego kopa. Udziela się dawno wyczekiwana radość wędrowania, współuczestnictwa we wszystkich spektaklach i okresach wegetacji górskiego świata. Atmosfera lasu skutego milczeniem zimy i absolutną ciszą przenika na wskroś i napędza pozytywną energią całe ciało i umysł. Świeże ślady dzika na śniegu, zaspy upstrzone rudymi liśćmi, czystość chłodnego powietrza skraplającego się w nosie i przyjemne zmęczenie to wszystko, co wystarcza, by rzec – dzień był udany. Pierwsze wyjście zimowe – dokonane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz