niedziela, 2 maja 2010

Wielka Fatra klaczańska
30 kwietnia – 3 maja


   Szlakiem ginących barów, czyli Skalite Serafinov i inne opowieści...

   Spędzanie majówki na Słowacji stało się już chyba tradycją. Zważając na kierunek proponowany przez Ekipę Kociołkową tego roku, wygląda na to, że tradycją stanie się również on. Zgodnie z planem zanosi się także, że urodzinowe piwo znów wypiję pod Borisovem. Ale po kolei.


    Podróż zaczyna się w piątkowy wieczór. Równie dobrze można by ją rozpocząć nazajutrz, chcemy jednak z premedytacją przedłużyć ten wyjazd i wspólny pobyt w nietuzinkowy sposób. O 20:00 na dworzec w Bielsku przybywa Hefajstos. Przy piwku w dworcowym barze zapoczątkowujemy ekipę. W Żywcu czeka już Halinka i we trójkę kontynuując biesiadę, ustalamy trasę. Godzinę później, w oczekiwaniu na ostatni pociąg ku granicy, dołączają Listonosz i Bolo. Pozostaje nam jutro oczekiwać na Gabi podróżującą w zawiły sposób z Poznania i będzie komplet.
    O północy docieramy do Zwardonia z zamysłem ponownego (żeby nie powiedzieć tradycyjnego) biwakowania na boisku w Serafinovie, a tu niespodzianka: bar pod wyciągiem najwyraźniej jeszcze nie zakończył sezonu zimowego! Muzyka gra na całą wieś, piwo i wódeczka leją się strumieniami. Zaskoczeni do granic jak debile obchodzimy rzeczone boisko dookoła i w końcu poddajemy się – zew piwa zwycięża. Cudowny, tmavy saris za złotówki nakręca świetne humory. Podobnie jak niepowtarzalne opowieści Jarka z ginących barów beskidzkich. Od razu czuje się, że to Słowacja, tak odmienny obyczajowo i nastrojowo kraj. Tajemniczy jegomość stawia nam kolejkę pysznej bylinkovej wódki – podobno jest to tutejsza tradycja. Zaskoczeni tym przyjęciem, nawet nie zdążyliśmy dociec, skąd się owa tradycja wywodzi. Drugi jegomość natomiast natychmiast oferuje nam nocleg w swoim domu – za darmo oczywiście. Grzecznie odmawiamy – skończyło by się to niechybnie chlaniem do rana. Niektórzy bywalcy mają już serdecznie dość. Jeden nie potrafi ustać na nogach i sieje dookoła papierosami Petra, które skrzętnie zbieram o poranku. Hospodar Slavo, jedyna całkiem przytomna osoba, usiłuje zamknąć interes. Jest po drugiej w nocy, kiedy towarzystwo nareszcie obiera azymut: dom. Jeden, ten z komarkiem, próbuje holować drugiego, którego wybitnie przyciąga grawitacja. Trzeci do powrotu usiłuje użyć roweru, przekracza go jednak bezwładnie i wali zwłokami do rowu. Kiedy wreszcie panowie się rozleźli, wyciągamy śpiwory i dokonujemy okupacji zamkniętego baru. Halinka, Hefi i Bolo na balkoniku pod wejściem służbowym, Listonosz na stole a ja na wycieraczce. Niespodziewanie nadjeżdża Slavo. Oczekujemy wypędzenia, on się jednak tylko śmieje: „Budiet’ mi tu strażit’!”
    Sen przychodzi gładko na świeżym powietrzu i po 22 godzinach na nogach. Nad ranem w maszt, na którym króluje słynny słowacki majik z impetem wali jakiś szalony dzięcioł. Kiedy po 3 godzinach dzwoni budzik, czuję się nadzwyczaj wyspana. Zwijamy manatki i w tym właśnie momencie zaczyna padać deszcz. Cóż, liczyliśmy się z tym…

   Piramidy do nieba, czyli długi dzień na klaczańskiej grani...

   Pyszna kawa na dworcu w Żilinie strząsa ostatki snu z powiek. Niebo lekko zachmurzone, doskonale znajomy, ukochany kraj obszyty dookoła górami czeka na okruch słońca. Patrzę na przesuwające się za oknem granie Małej Fatry, którymi dwa tygodnie wstecz maszerowałyśmy z Halinką niemal po kolana w śniegu. Zima opuściła Fatrę na dobre. Wyliniałe, majestatyczne pagóry wyrastają ponad lasami z wolna pokrywającymi się świeżutką, szmaragdową zielenią młodych listków. Łąki rozgwieżdżone mleczami i malowniczy przełom Wagu… Nieśmiałe promienie słońca przenikają przez rzednące chmury. Nadzieja na pogodny dzień wywołuje uśmiech.
    Docieramy do Krpelan, gdzie przy klasycznym hostincu, pod sklepem spożywamy śniadanie mające dać kopa na pierwsze podejście. Pogawędka z miłym panem, okazującym się być członkiem tutejszego klubu turystycznego znakującego okoliczne szlaki i już czas ruszyć przed siebie. Droga prowadzi skrajem malowniczego jeziorka, w którym przeglądają się wyszywane zielonym pluszem majowe góry. Szerokimi połaciami pól i łąk wije się rzeczka, przy brzegu której przycupnęły stare wierzby. Horyzont zamknięty masywnym wałem Małej Fatry błękitniejącej w rozgrzanym powietrzu. Jest duszno.

Kwintesencja majówki na Słowacji, z lewej majik, czyli symbol Święta Pracy

Wiosna w Krpelanach

Krpelany
   Sielskie obrazki słowackiej wsi. Bocian stroszący pióra w gnieździe zawieszonym pod bladym niebem. Jego dziób ma kolor dachówek. Zapach wędzarni. Chłopcy schodzący z ostatniego sklepu z butelkami piwa. Zimna woda w przydrożnej studni. Złoty labrador taplający się w strumyku. Ludzie schyleni nad szarymi grudami ziemi sadzą ziemniaki. Wieś zapomniana przez czas… „Taki tu spokój, równowaga….”
    Koniec tego dobrego. Wkraczamy na ścieżkę pnącą się w górę wciętej pomiędzy wzgórza doliny. Wspinamy się korytem potoku, przekraczając kulki winniczków i zachwycając się olbrzymią salamandrą. I niemal natychmiast gubimy szlak. Decyzja jest makabryczna: w górę lasem, do przegibu ramienia, gdzie na pewno napotkamy szlak. Ło boże… Klnąc na czym świat stoi i usiłując utrzymać równowagę na uciekającym spod butów podłożu, lezę pod górę a las szarpie za ogromny plecak. Niezła partyzantka. Czuję się jak Rambo i pewnie podobnie wyglądam, mając mord w oczach, ale w końcu wyłazimy na szlak i po chwili odpoczynku kontynuujemy wspinaczkę ramieniem Magury.
    Nad Fatrami wisi ciężkie powietrze zapowiadające nieuchronny deszcz. Las, wciąż nagi po zimie, trawy jeszcze wyliniałe, nabierają z wolna pastelowych kolorów wiosny. Śródleśne łąki upstrzone kwiatami – dzikimi hiacyntami, przebiśniegami, zwiędłymi krokusami i cytrynowymi pierwiosnkami. Ziemia pachnie przegniłą trawą i ziemią odradzającą się po półrocznym letargu. Słońce pali w nos i razi w oczy. Pod połoniną Magury odpoczywamy pod drzewem okrywającym się młodym listowiem i pożeramy bakalie. Jak miło zdjąć buty…
    Wychodzimy na płaski, rozległy grzbiet pokryty kępami brunatnych traw. Wśród nich błękitne plamy goryczki wiosennej o barwie tak intensywnej, że trzeba mrużyć oczy, aż bolą. Na północy szeroko rozpostarte ramiona gór – od Suchego, przez Krywanie, Chleb, Stoh i przepiękny Rozsutec. Zachwycamy się z Listonoszem jego niepowtarzalną sylwetą. A dalej Fatra Luczańska i Martinske Hole… Terra incognita. Czas nadrobić zaległości, myślę. Z drugiej strony przebijają rozmyte w powietrzu Góry Choczańskie i nieśmiałe Niskie Tatry… Wychodzimy na Magistralę Fatrzańską.

Widok ze stoków Magury

Stoh

Mała Fatra
   Na leśnej partyzantce straciliśmy nieco więcej czasu i sił niż przewidziano. Dlatego plan trasy nieco się modyfikuje. Decydujemy się dotrzeć do pobliskiego źródła i tam zarządzamy popas z gotowaniem. Kawa smakuje wybornie a kaczeńce maja kolor karpackiego słońca. Na koniec dwa łyki białego tokaju i czas ruszać w stronę Klaka wyniesionego na wprost majestatyczną granatową piramidą.

Odpoczynek

Źródełko na szlaku
  Ziemia fatrzańska ma wszystkie kolory tęczy.  Wapienie rozpływają się pod stopami rozmiękłe po deszczach i znaczą podeszwy butów zielonym, karmazynowym i fioletowym błotem. Wąska ścieżka prowadzi przez lasy i rozłożyste łąki rozlane w siodłach pod stromymi szczytami. Chwila miłej wędrówki trawersami, gdzie spomiędzy drzew w dali łyskają ostatnimi śniegami Tatry i rozpoczynamy mozolne podejście na Klaczik, całkowicie porównywalne do porannej wspinaczki lasem. Tym razem idzie się lepiej. Mięśnie rozgrzane wędrówką i zaopatrzone w kalorie wynoszą całą fizjonomię objuczoną plecakiem wielkości stodoły na zalesioną, malowniczą perć. Skalista grzęda porośnięta jest trawkami i borowinami i wiedzie dalej w las, stromo pod górę. Wymagające góry – uznajemy z Jarkiem, zrzucając na moment plecaki. Strome podejścia i karkołomne zejścia godne szlaków tatrzańskich, a tak naprawdę jesteśmy na wysokościach beskidzkich. Głębokie doliny i szerokie wierzchowiny porosłe nieskazitelnymi lasami. I – co najpiękniejsze w tej wyprawie – całkowicie bezludne! Budzi to niewątpliwie uśmiech, pomimo zmęczenia.

W stronę Klaczika


Szlak nieco zarośnięty

Z podejścia na Klaczik

Idzie deszcz
  Kilka zakosów w górę, w las i wychodzimy na Klaczik. Panorama jest cudowna. Niebem płyną Niskie Tatry upstrzone śniegami i połoninna część Wielkiej Fatry z Rakytovem i Ploską, nad którymi wzbierają deszczowe, ponure chmury. Doliny wcinają się głęboko i zachłannie pomiędzy górskie ramiona. Doliny bez domostw, bez zgiełku i poszumu. Jest cicho, pięknie i orzeźwiająco. Łyk wody i kierujemy się na wąską ścieżynę zawieszoną ponad wybujałym złotym upłazem Klaczika ze sterczącymi w niebo zębami skał. Popołudniowe słońce głaszcze garby gór miękką dłonią.

Wąski trawers Klaczika

Wielka Fatra

Przed nami Kl'ak

   Podejście pod główny cel naszej dzisiejszej wędrówki rozpoczyna się na cudnej polanie upstrzonej kępami kwitnącego wawrzynka wilczełyko. Pachnie tak intensywnie, jakby ktoś rozpylił w powietrzu perfumy. Zaraz potem rozpoczyna się pionowy błotnisty odcinek śliskiego podejścia. Ostrożnie stawiam stopy pomiędzy kamieniami, mokrymi korzeniami i sarnimi odchodami utrzymując równowagę jakimś dzikim cudem. Czuję w nogach. Tuż przed kulminacją Klaka okazuje się, że nie tylko ja jestem już lekko zmęczona, choć niewątpliwie stanowię najsłabsze ogniwo ekipy (na szczęście nikomu to nie szkodzi). Zapada decyzja, że nie będziemy starali się dotrzeć za wszelką cenę na zaplanowaną Jarabinę, tylko zanocujemy na trasie pomiędzy nią a Klakiem. Gabi, która dotarła już na Jarabinę cofnie się zatem w naszą stronę. Jeszcze chwila mozolnego podejścia i…
    Widać pół Słowacji. Panorama jest piękna, choć rozmyta w deszczach roztapiających widoki na ledwo widoczne kontury grani. Omiatają nas nieśmiałe promienie słońca. I są to niewątpliwie ostatnie promienie tego dnia. Znad Borisova ciągną ku nam czarne rumaki chmur, przetacza się daleki grzmot. W Małej Fatrze kaskady deszczu barwią powietrze na siwo. Pół godziny?

Wielka Fatra
Zmęczenie na szczycie
   Skalistą percią, za którą jest już tylko powietrze staczamy się ze szczytu w dół. Przyjmuje nas cichy, przedwieczorny las, którym zbiegamy w dół w poszukiwaniu miejsca dogodnego do rozbicia namiotów. Zmęczenie toczy mnie pomału i marzę już o tym, by zrzucić wór z grzbietu. Pomruki burzy za ścianą drzew każą przyspieszyć kroku. I znienacka piorun przeszywający powietrze tak blisko, że od huku zadźwięczało w uszach. Wyrwało mnie z butów ze strachu. Pognałam za Hefim stanowiącym dotychczas znikający punkt na mapie lasu i na szczęście okazało się, ze dotarliśmy w samą porę. Halina zrzuca plecak i rusza naprzeciw Gabi. Rozstawiamy naprędce namioty wsłuchując się w pomruki burzy. Deszcz spływa z powiek.
    Na szczęście burza nie trwa długo i w chwili, gdy staje ostatni namiot, omiatają nas jedynie strugi rzadkiego deszczu i chłód. Biwak jest, rzec należałoby, całkowicie śródleśny. W pełni egzotyczny. Zaraz na szlaku w parku narodowym. Siła wyższa. Przybywa Gabi i następuje kulminacja wieczoru, mianowicie gotowanie leczo w kociołku. Listonosz i Bolo idą spać, my we czwórkę natomiast pożeramy kolację i przy plotach popijamy wódeczkę malinową za moje zdrowie, bo już się wydało, że jutro 30-te… Tak miło. Z przyjaciółmi.

Kolacja mistrzów - leczo z kociołka

Awaryjny biwak, burza jeszcze pomrukuje

Poranek w obozie leśnym

 30 lat minęło… czyli piwo pod Borisovem...

  Ciepła noc przetykana deszczem. Pochrapująca enklawa trzech zielonych namiotów w środku świerkowego, równie zielonego lasu. O siódmej rano Hefajstos wali w kociołek na pobudkę. Spomiędzy błękitnych ramion górskich wysnuwają się białe obłoki. Nie koniec deszczu… Chłód oblepia wilgocią koniuszki palców i czubek nosa. Powietrze pachnie wiosną do dna kubka gorącej kawy. Niespiesznie zwijamy mokre domostwa i ruszamy w dalszą drogę magistralą fatrzańską.
  Spokojny, łagodny szlak prowadzi gorczańskimi krajobrazami ku Jarabinie. Morza mgieł w dolinach i szara powłoka nieba. Puste góry. Błotami i borowinami docieramy na szczyt. Hefi ofiarowuje się iść do źródła po wodę na dalszą trasę i niknie na najbliższą godzinę w lesie ociekającym deszczem. Kiedy wraca, ruszamy najedzeni bakaliami i nasiąknięci mglistą deszczówką. Obniżamy się, to znów wznosimy lasem, trawersując wąskimi ścieżynami zrudziałe od zeszłorocznych liści stoki. Czarne tyki drzew, nisko zwieszone między gałęziami chmury, świeżość, chłód i niemrawa zieleń sprawiają wrażenie jesieni. Halina pognała gdzieś naprzód. Pozazdrościć kondycji. Leśnymi perciami, śliską ściółką i błotem wspinamy się, kluczymy, to znów opadamy w dół a deszcz goni nas bezustannie. Pięć minut postoju na swojsko brzmiącym szczycie – Stefanova. Jeszcze kilka godzin na Borisov.

Z podejścia na Jarabinę
   Kolejne podejście pozbawia mnie nieco sił, ale chwila wytchnienia i kontemplacji dymiących po deszczu pagórów wystarczy. Jeszcze tylko przeskoczyć Javorinę i będziemy już zmierzać wprost ku Borisovovi, tamtejszym uciechom oraz najpiękniejszej części Wielkiej Fatry. Zostajemy nieco z tyłu z Gabi i ostentacyjnie w deszczu siadamy na kłodzie w lesie, popijając zimną kawę i zagryzając czekoladą. Zanim kończymy, leje już jak z cebra i myślę, że najwyższy już czas na zakup pałatki albo nowej kurtki. Ostatnie chwile podejścia na Javorinę dzięki kawie i czekoladzie idą sprawnie. Pod rozłożystym świerkiem czeka na nas reszta ekipy. Jak się okazało, przeczekali deszcz.
    Dwa zakosy przez las, opad ustaje i przed nami otwiera się wolna przestrzeń… Widok z Javoriny zapiera dech po całodniowym marszu mglistymi, deszczowymi wykrotami. Dookoła ciągną się połoniny środkowej Fatry. Blade i wyliniałe trawy formują obłe, masywne pagóry, zasnuwają je odchodzącym w ciszę popołudnia ostatnim deszczem… Blade opary unoszą się zwiewnie, wrzynają w doliny i ulatują wysoko ponad lasy poszarzałymi kłębami. Krajobraz jeszcze surowy i wiosenny, ostatnie plamy śniegu na dzikich pastwiskach kontrastują z szaloną zielenią młodych traw na niskich łąkach. Pluszowe listki buczyn i olch na tle zrudziałych nagich gałęzi. I oszałamiające fioletowe kiście modrzewia, którymi wyszyte jest zbocze Ploski. Znać, że zima zagląda tu przed czasem i długo nie chce odejść.
    Zbiegamy w dół. Przed nami ostry wierch Sopronia. Tuz za nim powstają z mgieł Ploska i Czarne Skały a dalej pasmo Rakytova. Granatowe góry już wkrótce rozświetlają nikłe promienie popołudniowego słońca i przystajemy, by popatrzeć tam, gdzie płyną złote, wiosenne połoniny, gdzie przycupnięte w dolinie, tuż pod nami, szałasy, by nacieszyć oko łagodną surowością tych gór i niepowtarzalną atmosferą zapomnienia… Grzechoczą białe kamyki pod butami. Przykleja się do rantów mokra trawa.

Ploska i Czarne Skały z Javoriny

Czarne Skały

Soproń

Soproń

Po deszczu
   Borisov otulony szarą czapą mgieł. Wyniosły i szpiczasty, trzymający w ramionach małą figurkę schroniska o czarnych ścianach i czerwonym dachu. Ten domek z każdym krokiem zbliża się do nas, zwłaszcza do Hefajstosa, który pędzi na czele orszaku, jakby piwa miało zaraz braknąć. Przemykamy cudnym, starym lasem z omszałymi, wykręconymi drzewiskami i przez moment odnoszę wrażenie, że to średniowieczna Anglia i zaraz gdzieś zza drzew usłyszę tętent końskich kopyt i na ścieżkę wypadnie jakiś Robin Hood czy rozklekotana karoca. I już znajoma przełęcz, nad którą zawieszony szałas i rozstaj dróg w kształcie purpurowej róży. W miejscu, w którym spaliśmy zeszłej wiosny gruba pokrywa śniegu. I ludzie. Niewielu ich. Sami Polacy. Deszcz przepędził turystów z gór i mamy schronisko tylko dla siebie. Ucztę czas rozpocząć 
    Cieplutka jadalnia schroniska i dobre capovane piwo, na które z pewnością wszyscy zasłużyliśmy mają właściwości zdecydowanie magnetyzujące. Drobny posiłek, długi odpoczynek i kupa śmiechu sprawiły, że urodziny należą do udanych. Jadalnia rozbłyskuje światłami lamp naftowych i kusi noclegiem, zwłaszcza że na zewnątrz znienacka oberwanie chmury. Modyfikuje to pierwotny plan spania w bacówce w okolicach Suchego. Hefajstos rusza na rekonesans szałasu wypatrzonego z okien schroniska i przynosi dobre wieści – możemy iść, góra otwarta. Nabieramy wody, piwa, żegnamy gospodarzy i w ostatnich strugach deszczu zmierzamy do koliby.
    Atmosfera bacówek w słowackich górach nie równa się z niczym. To po prostu trzeba przeżyć. Mały, spartański domeczek z siennikami, kładką przerzuconą nad czymś w rodzaju fosy i tylko nasza ekipa kociołkowa. Rzeczony kociołek natychmiast też idzie w ruch i muszę przyznać, że pierwszy raz w życiu smakowała mi pulpa z konserwą. Zadziwiające jak takie dziadostwo potrafi smakować w górach… Jeszcze po łyku piwka i „Ploski”, czyli wiśniówki w ploskiej butelce (zgniecionej) i walimy w kimono. Sen nadchodzi natychmiast. Nikogo to chyba nie dziwi…

   Powrót...

  Gabi wychodzi z chaty nad ranem, chcąc dotrzeć do swojego Poznania. Następny w kolejce jest Hefajstos wracający inną drogą niż pozostali – przez Czechy. Zarządza nam pozostałym pobudkę i odchodzi – znów w deszczu – na autobus do Liptovskiej Revucy. Wychodzę przed chatę w siekącym drobnym deszczu i urzeka mnie ponury, posępny krajobraz gór zasnutych kotłującymi się chmurami. Pojedyncze, bezlistne drzewa porastające zbocze Ploski zwiastują czarnymi konarami ku wirującej pomroczności. Gdzie się podział ten zielony, słoneczny maj?...

Borisov - cień wielkiej góry


Ploska w deszczu

Szałas pod Ploską
   Śniadanie, którego hitem staje się muesli Bola pożarte na sucho i zabieramy tyłki w troki. Trawersujemy Ploskę ślizgając się w błocie i ostatnim śniegu. Na szczęście przestają dokuczać wiatr i  deszcz tnący policzki. Nieco niżej są wyliniałe, złoto-brunatne łąki, porośnięte z rzadka obrastającymi w młode szmaragdowe listki drzewami. Na jednej z takich łąk przycupnęła przemiła bacówka, którą dziś jedynie zwiedzamy. Czas schodzić w dół, do Liptovskiej Revucy i wracać do cywilizacji. We wspaniałych nastrojach i z okruchami bladego słońca za kołnierzem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz