wtorek, 25 września 2012

Wszystko płynie - Hamburg
24- 27 września

Prolog

Lato tego roku było wyczerpujące. Mnóstwo pracy, stresu, kiepskiego zdrowia i problemów. Długi urlop ustalony dopiero na przełom września i października. Posypane plany wyjazdowe. Koniec końców we wrześniu byłam tak zmęczona, że zapragnęłam na urlopie zrobić to, na co właściwie JA TERAZ mam ochotę, nie żaden planowany od pół roku wyjazd całą bandą w góry (zresztą ekipa i tak się posypała). A miałam ochotę na coś zupełnie innego - powłóczyć się z aparatem a nie plecakiem większym ode mnie…




Skąd wziął się ten Hamburg w moich planach wyjazdowych? Można by rzec – miasto jak każde inne. A nieprawda. Kiedyś pisałam artykuł o Hamburgu i zafascynowało mnie zarówno to, co wyczytałam o tym mieście, jak i zdjęcia z różnych jego zakątków. Miasto, którego serce stanowi port na Łabie – największy port śródlądowy Europy. Dzielnica spichlerzy i wspaniała, nowoczesna architektura. Zaczynali tu The Beatles i jeden z moich ulubionych zespołów – Helloween (m.in.) Odtąd wyprawa stała się celem. Zobaczyć miasto na wodzie, północną stolicę Niemiec, poczuć klimat rockowo-metalowej kolebki…
W sobotę rano wróciłam z Pragi. Wieczorem koncert w klubie. Niedziela poświęcona na odsypianie a w poniedziałek rano już siedziałam w pociągu. Podróż się zaczyna…


22:48:38

Na gapę przez Niemcy…

Znów towarzyszy mi Bartek. Porwał go pomysł tego Hamburga i dzięki niemu jakoś w ogóle dojechaliśmy. Trasa wiedzie: Bielsko-Biała – Katowice – Gliwice – Kędzierzy-Koźle – Wrocław (odnowiony dworzec!) – Görlitz. Tu godzina przerwy. Noc, idziemy na piwko do Pubu Guiness. Dalej pociąg do Cottbus i pierwsza wpadka komunikacyjna.
Bilety w Niemczech to sprawa skomplikowana. Okazało się, że nie doczytaliśmy informacji na Deutsche Bahn i tańszy pociąg, którym chcieliśmy jechać kursuje tylko w weekendy. Inaczej zamiast 11 euro – 60! Zonk. Pół godziny kombinowania przy automacie z biletami i plan opracowany: za 4,5 godziny jedziemy do Wittenbergi – miasta na granicy landów na bilecie Brandenburgia-noc ważnym do 6:00.Konkretnie, aby się zmieścić w czasie, musimy wysiąść w Neustadt. Co prawda pociąg jedzie dalej, do Schwerin (najwyżej zrobimy dopłatę).W Schwerin kupujemy następny bilet, już do Hamburga. Zanim zdążyliśmy się poukładać w pustym holu dworca w Cottbus, uprzejmie wyprosił nas ochroniarz i zamknął dworzec. Plujemy sobie w brodę, bo gdybyśmy poczytali wcześniej rozkłady, złapalibyśmy w 15 min przesiadkę i już jechali dalej. A tak – 4 godziny w środku nocy na zadupiu miasta, w którym w okolicy nie ma nic…
Po drugiej stronie ulicy neon – Hotel Radisson Blue. Cztery gwiazdki. Jest po północy. Zasiadamy w eleganckim barze, na obitych czerwoną skórą hokkerach, lśnią sprzęty, w lustrach odbija się wszystko dookoła. Luksus i smak, pachnie cygarami. Barman bardzo miły, nie patrzy krzywo na dwoje włóczęgów z plecakami. Przy jednym piwie spędzamy prawie dwie godziny. W końcu nawet ostatni gość znika i… my też musimy zniknąć. Bar za drogi na kolejne piwo przy bardzo skromnym budżecie. 


Praca w podróży - Hotel Radisson Blue Cottbus

Noc jest chłodna a miasto wyludnione. Kładę się na szerokiej ławce pod dworcem i ze zmęczenia łapię krótką, przemarzniętą drzemkę. Cierpliwość niech będzie moją mocą… Wreszcie wybija upragniona godzina, w której można już wejść do pociągu podstawionego do Schwerin. Natychmiast po sprawdzaniu biletów, oboje, poukładani na plecakach, zapadamy w sen.
Pociąg mknie 160km/h przez zielone połacie brandenburskich łąk i już nawet ogłaszanie przez automat kolejnych stacji co kilka minut przestaje przeszkadzać. Zakrywam twarz kurtką przed światłem… Budzi mnie ból w karku. Za oknem płonie świt – może być pogoda! Zegarek pokazuje, że od 40 minut jedziemy na gapę. Udajemy, że nic nie wiemy o tym, że skończyła nam się ważność biletu i gdy przechodzi konduktor, spokojnie kładziemy głowy z powrotem do snu. Tym sposobem jedziemy prawie 200 km na gapę. 
Schwerin. Ładne miasteczko. Niewielkie i zadbane. Małe jeziorko, park i potężna neogotycka katedra górująca nad zabudowaniami. Zimno. Krótki spacer, śniadanie w McDonaldzie na dworcu i oczekiwanie na pociąg do Hamburga o 9:30. Teraz już prosto do celu…


Katedra Najświętszej Maryi Panny i św. Jana (Schweriner Dom St. Maria und St. Johannes)



Dworzec DB

Podróż DB to czysta przyjemność. Choć tłuczemy się już 24 godziny, nie czuję zmęczenia. Zielone, wcale nie jesienne łąki północy przemykają za oknem z prędkością światła… Jeszcze chwila, jeszcze momencik zaczyna się. Przedmieścia, dzielnice przemysłowe, coraz większe osiedla podmiejskie… Pojawiają się zabudowania Hafencity – nowej dzielnicy powstającej na miejscu nieużytków przyportowych… Szklane domy o zróżnicowanej, nieregularnej architekturze. I w końcu połyka nas gardziel dworca głównego.

Hamburg – meine Stadt…

Potężnie, półkoliście wyniesiona kopuła budynku dworcowego ponad dziesiątkami podwójnych peronów sprawia wrażenie krążownika kosmicznego. Cały dworzec się pod nią kryje. Dookoła dwa piętra infrastruktury. Mieszają się języki świata i zapachy kuchni… Olbrzym doskonały. W informacji pytamy o możliwie bliski nocleg.”Spróbujcie w Generatorze, po drugiej stronie ulicy”. 5-cio piętrowy hostel (obstawiałam tę opcję po wcześniejszych internetowych zwiadach), 18 euro za noc. Bierzemy.
Mija południe, gdy wychodzimy na pierwszy spacer. Zaraz za hotelem zaczyna się dzielnica imigrantów. Kebab na kebabie, dalej sex-shopy i bary peep-show. Zawracamy i wychodzimy przez dworzec na deptak Spitalerstraẞe. Luksusowe sklepy, ulice czyste i zadbane, domy o olbrzymich oknach, estetyka architektury już od pierwszych chwil powala na kolana. Ale w końcu m.in. jesteśmy tu, by obejrzeć to miasto właśnie pod względem architektonicznych rozwiązań.
Hamburg, zbombardowany doszczętnie podczas II wojny światowej, nie posiada dziś zbyt wielu zabytków, za to może się poszczycić jednym z najbardziej imponujących i nowoczesnych założeniem urbanistyczno-architektonicznym.Większość budynków  nawiązuje stylistycznie do symboliki portowej i marynistycznej. Pocięty siecią kanałów Hamburg cały płynie a szklane fasady domów, przeglądające się jeden w drugim sprawiają wrażenie, że dryfują na tafli wody a my wraz z nimi. Zza węgła wyłania się architektoniczny Titanic… a tymczasem to po prostu dom towarowy, centrum handlowe…



Docieramy pod gmach Ratusza. Na Rathaus-platz pomiędzy ludźmi spacerują gęsi. W jednej odnóg kanału, w którym przeglądają się arkady (Alsterarkaden)- wrzask i tumult – mewy, łabędzie, gęsi toczą walkę o okruchy chleba rzucane im przez ludzi. Tędy dawno temu niedzielne popołudnia przechadzały się eleganckie damy z córkami, prezentując potencjalnym zalotnikom panny na wydaniu. Dziś przechadzamy się my, podziwiając piękno i misterność zdobień na fasadzie Ratusza. Zanim wejdziemy, posilamy się wurstami z curry i piwkiem w jednej z budek przy placu.



Rzeka Alster i promenada Jungferstieg





Wnętrze holu



Ratusz, neoklasycystyczna siedziba władz miasta, oddany do użytku w 1897 roku ma iście królewski i reprezentacyjny wystrój, bogate zdobienia fasady,  gotyckie sklepienia krzyżowe i marmurowe filary. Oryginalna budowla starego ratusza spłonęła w 1842 r. wraz ze sporą częścią Śródmieścia. Prawdziwe wrażenie jednak robi na mnie stojąca na dziedzińcu Fontanna Hygei…






Od Ratusza już tylko dwa kroki ku symbolowi Hamburga – ruinom spalonego kościoła gotyckiego St.Michel. Zostały z niego tylko gruzy, część murów nawy i 109-metrowa wieża dzwonnicza strzelająca w niebo na pamiątkę ofiar wojny. Wśród gruzów żeliwna figurka zapłakanego chłopca - pomnik ku pamięci pomordowanych Żydów. Czarny granit, mosiężne dzwony, piękno i groza trwale zachowanego w ruinie zabytku.








Decydujemy się jeszcze zobaczyć słynny budynek Chilehaus (będzie o nim) i wrócić po potrzebne rzeczy do hostelu, bo wyszliśmy jedynie z aparatami na pierwszy rekonesans. Spacer ulicami tego miasta wywołuje mnie coraz większą fascynację z racji mojego zamiłowania do architektury (i architektem zresztą przy boku, co jest niezwykle praktyczne ;P). Nad taflą kanału urocze, kolorowe domki, jakbyśmy znienacka przenieśli się do Amsterdamu. A w tle, za remontowanym kościołem św. Katarzyny przedsmak popołudniowego zawrotu głowy – ceglane, monumentalne gmachy spichlerzy portowych. To po przerwie…






Miasto milionów okien… Miasto przegląda się w sobie… Kilkupiętrowe gmachy z cegieł, bloków, klinkieru i szkła… Oczy miasta patrzą na mnie i nie słyszy się poszumu ulicy, którą podążamy. Hamburg wciąga i zagląda w duszę przez te okna, w których sam siebie widzi i przez które patrzy na świat. Bartek mówi, że Praga ładniejsza, a ja zdążyłam już o Pradze zapomnieć…
I oto jest – legendarny Chilehaus (1922-23), projekt Fritza Högera na zlecenie zagranicznego inwestora, który dorobił się na handlu z Chile – stąd nazwa. Gigantyczny biurowiec, symbol przemiany niemieckiej architektury budowlanej. Mówi się, że to budowla wręcz gotycka a wzniesiony został z cegieł uznanych jako odrzut przemysłowy. Chilehaus rozciąga się wokół trzech wewnętrznych dziedzińców i finalnie wystrzeliwuje nad rozwidleniem dwóch ulic spiczastym dziobem, przypominającym dziób okrętu. 2800 jednakowych okien. Spiralne klatki schodowe, powtarzalność form i struktur – jest niebywały. Otaczają go podobne gmachy, o jednolitych bryłach, co sprawia, że ten zakątek w obrębie kilku ulic emanuje potęgą wczesnego ekspresjonizmu.








Szare niebo nad miastem straszy deszczem, ale parasol w plecaku. Wsiadamy do metra, gdzie pachnie bagietkami i na kolejowym bilecie landowym (genialne rozwiązanie, by połączyć komunikację) podjeżdżamy kilka stacji. Metro wyjeżdża na powierzchnię w okolicach Baumwall (taka kolejka naziemna) i tam wysiadamy. Za plecami mamy port, który chcemy odwiedzić w późniejszym czasie. Nad zachodnim cyplem wyspy Hafencity strzela w niebo szklana, poszarpana wieża Filharmonii Łabskiej (Elbphilharmonie). Jest w trakcie budowy, przytulona do żerdzi dźwigów, oficjalne otwarcie planowane jest na 2014 rok.




Ale to, co rozpościera się przed nami, zapiera dech w piersi.
Wzdłuż kanału Binnenhafen, będącego północną odnogą Łaby, ciągną się w nieskończoność monumentalne ceglane spichlerze. Siedmiopiętrowe, zaopatrzone w żurawie, 125-letnie magazyny portowe. Linearnie biegnie kolejny kanał a za nim znów niekończący się ciąg olbrzymich, czerwonych, prawie bliźniaczych budowli, pomiędzy którymi przerzucone są romantyczne mostki. Głębia tej przestrzeni okolonej ceglanymi murami jest niesamowita, pomimo wrażenia, że kluczy się w jakimś labiryncie. Oczyma wyobraźni wręcz widzi się statki wpływające kolejno w te kanały i zastępy robotników rozładowujących importowane towary dźwigami. Szok.











Speicherstadt powstało 125 lat temu, gdy Hamburg zyskał nazwę Wolnego Miasta. Dziś teren ten jest siedzibą głównie muzeów i rozmaitych agencji. Przechadzamy się tym niebywałym kompleksem ciągnącym się kilometrami a potężnych spichlerzy jest tyle, co liter w alfabecie…
Po drugiej stronie Stare Miasto zamyka szosa Am Sandtorkai. Tu rozpoczyna się najnowsza historia Hamburga. Od kilku lat wdrażany jest projekt rewitalizacji przestrzeni przyportowej. Powstaje tu miasto najnowsze, miasto portowe – Hafencity; dzielnica o najnowocześniejszej architekturze. Są tu i biurowce i bloki mieszkalne, widać, że życie i gospodarka dopiero tutaj kiełkują. Niewielu tu ludzi, sklepów czy restauracji. Za kilka lat pod fasadami, zza których dziś wyglądają łby dźwigów, będzie tętniła energia młodego, nowoczesnego miasta.
















Pada już deszcz na całego, ale my niezłomnie przechadzamy się ulicami Hafencity. Tu każdy budynek jest inny, lecz wszystkie nawiązują do jednego stylu – jak gdyby jeden wyrastał z drugiego. Zaskakujące połączenie form, brył, materiałów a wszystko poddane stylistyce portowej. I te olbrzymie okna wszędzie – jeden budynek przegląda się w drugim jak w gabinecie luster. Przenikanie form, nieregularność fasad, sceneria dzielnicy zawieszonej nad siecią kanałów udekorowanych łódkami… Nowoczesne Hafencity stanowi ogromny kontrast dla ciężkiego, ceglanego Speicherstadt a jednocześnie tak doskonale się z nim komponuje i przenika nawzajem…
Patrzę w stronę portu z nadzieją na przejaśnienie i… nadzieja rośnie! W dali, za szkieletami dźwigów portowych na horyzoncie złota smuga, nad którą kłębią się gniewne, stalowe chmury. Cała marina, ku której wychodzimy, spowita jest czarnym, ponurym cieniem na tle tej nagłej złocistości. Grube, pojedyncze krople deszczu spadają na głowę i coś mówi mi, że spektakl tego miasta zaraz się zacznie i to w jego sercu – porcie…





Bartek, najwyraźniej znużony deszczykiem, sugeruje powrót, ale nie miał szans z tym, jakie argumenty zaczęła wysuwać pogoda. Podjeżdżamy metrem jedną stację do portu i – oto się dzieje…
Gdy wysiadamy na Landungsbrücken, u progu portu, nad miastem zaczyna świecić cudne, przedwieczorne słońce a nad dachami hanzeatyckich kamienic wytryska tak ogromna i wyrazista tęcza, że mam problem uchwycić ją w obiektywie. Światło wydobywa z krajobrazu portu głębokie cienie i barwy tak żywe, że trzeba mrużyć oczy. Zapada jednogłośna decyzja: do portu, i to natychmiast!







San Diego

Żaglowiec Policji Morskiej



Port morsko-rzeczny, kontenerowy, przeładunkowy i handlowy usytuowany jest również na wyspach na Łabie. Oprócz tego na nabrzeżach długości kilku kilometrów cumują łodzie sportowe, kutry, zabytkowe żaglowce i taksówki wodne, przewożące ludzi do kilku przystani przy brzegu i płynące daleko na drugą stronę Łaby. Do takiej właśnie taksówki wsiadamy na mocy naszego biletu z DB, chociaż podobnie jak w metrze nikt tego nawet nie sprawdza. Dzięki temu z tafli rzeki możemy podziwiać infrastrukturę portu przeładunkowego i fragmenty doków stoczni. Śmieję się z własnego szczęścia – w czerwcu płynęłam sobie nocą po Dunaju w Budapeszcie a dziś, przy tej cudnej, wieczornej pogodzie płynę po Łabie w Hamburgu. Dla takich chwil warto żyć…










Na horyzoncie, gdzie rzeka znika wśród zieleni – cudowny zmierzch. Wiatr przenika do szpiku kości na górnym pokładzie taksówki. Wysiadamy przy słynnym Fischmarkt. Szkoda, że nie trafiliśmy do Hamburga tak, by dotrzeć tu w niedzielę o świcie, gdzie spotykają się wszystkie imprezy nocne Sankt Pauli i Altony. Ale na to może jeszcze przyjdzie kiedyś czas… Przy Fischmarkt stoi łódź podwodna a nas pędzi dziki głód. Rozglądamy się za restauracją z przystępnymi cenami, idąc nabrzeżem St. Pauli Hafenstraẞe.











W końcu schodzimy na deptak nad wodę, ku budkom z jedzeniem. I teraz mogę śmiało stwierdzić, że najlepsza ryba z frytkami na całym świecie, to ryba z frytkami hamburskim porcie!
Noc nad portem jest zimna i nostalgiczna. Przybija prom, wysiadają ludzie z walizkami. Zapalają się światła, bo port nigdy nie śpi. My na razie też nie – ruszamy w miasto rozpalone światłami latarni…





Podjeżdżamy dwie stacje metrem i zanurzamy się w nocny świat Hamburga… Blask świateł odbija się w tysiącach, milionach szyb. Fasady budynków zdają się mieć wiele warstw. 








Prawdziwa jednak magia bije z labiryntów zacisznego Speicherstadt, gdzie światła odbite na wodzie, gdzie ciemność niemal romantyczna, zaułki między spichlerzami wypełnione ognistą poświatą.








Nadchodzi zmęczenie…W hotelowym pubie gwar i impreza. Wypijamy po piwie i czas na sen… Jutro kolejny dzień w cudnym mieście na wodzie.

Poranek wita deszczem. Szybkie, improwizowane śniadanie, pyszna kawa w McDonald’s i wsiadamy w metro. Genialne precelki z masłem, szczypiorkiem i solą z budki dworcowej. Jedziemy daleko na zachodnie rubieże Hamburga.Blankenesee to dawna wioska rybacka przycupnięta na klifie nad Łabą. Zielone parki, stragany z warzywami, malutkie domki i XIX-wieczne chaty kryte strzechą. Cichutko, malowniczo, kameralnie… Pomiędzy zabudowaniami toczącymi się w dół rzeki po zboczu nie ma ulic: są schody ukryte wśród drzew, krzewów, za płotami ogrodów spowitych czerwoną winoroślą… Przeuroczo. W takim miejscu można osiąść na starość – przeszło przez myśl…








Spacerujemy parkami i schodkami a ponad dachami chat przepływa bezszelestnie olbrzymi, potężny prom dalekomorski. W życiu nie widziałam podobnego kontrastu – jakby płynął powalony wieżowiec. Na jednej z wysp na Łabie fabryka Airbusa. Lekka mżawka nie jest powodem, dla którego mielibyśmy rezygnować z dalszego spaceru.












Hamburg – Altona. Dawna dzielnica kupców i bogatszych mieszczan. Mało mamy czasu, ale kiedyś warto zwiedzić ją dogłębniej, wejść w największy cmentarz w Europie – Ohlsdorf. Kiedyś… Szalony pies kąpiący się w fontannie, miejscowe żule imprezujące przy grillu w centrum parku i starsi panowie grający w jakąś starą wersję kręgli? Zośki?... Klimat małomiasteczkowy i bardzo swojski. Jakby wszyscy się tu znali.



Ratusz Altona




No i na koniec dzielnica, do której należy koniecznie zawitać przy okazji wizyty w tym pięknym mieście - Sankt Pauli – dzielnica rock’n rolla i czerwonych latarni!
Reeperbahnstraẞe – główna arteria St.Pauli dzieli ją na lewy i prawy brzeg. Na lewym – w każdej kamienicy peep-show, domy uciech, grzechu i rozpusty, kolorowe neony, hotele na godzinę, drogie knajpy i sex-shopy (nawet takie na wózkach, tylko zamiast precelków czy waty cukrowej panowie oferują sztuczne penisy). Ruszamy z Placu Beatelsów, malutkiego skwerku, na którym stoją pomysłowe rzeźby z blachy obrazujące postaci słynnych chłopców z Liverpoolu, którzy zaczynali karierę właśnie tu, w Hamburgu, nie mając co włożyć do garnka, pomieszkując na zapleczu burdelu w obskurnym pokoiku i grając w hamburskich klubach przed występami striptizerek. Jest i „piąty Beatles” –Stu Sutcliffe, ze swoim wielkim Gibsonem noszonym w charakterystyczny sposób; stoi trochę z boku, poza wielką czwórką. Pięknie i prosto ujęta historia.






A na prawym „brzegu” Reeperbahn – istny raj dla mnie! Mały ryneczek okolony kamienicami, w każdej z nich pub lub knajpka. W bocznych uliczkach aż się od nich roi. Tylko knajpy dla motocyklistów, rock’and’rollowców, z koncertami, salony tatuażu i piercingu. Oczyma wyobraźni widzę tu sobotni wieczór…







Przysiadamy w jednej z knajpek na ciemnego holstena. Pani za ladą śmieje się, gdy fotografuję się tradycyjnie z reklamą Jacka Danielsa. Taka szkoda, że trzeba już wracać…
Wieczorem wsiadamy w pociąg. Droga powrotna – 24 h – długa i męcząca, zakrapiana do snu zaoszczędzoną przez Bartka palinką i piwem. Nocne przejście przez granicę Frankfurt-Słubice i niekończąca się, częściowo już samotna trasa koleją polską dłużąca się w nieskończoność przy ślimaczym tempie PKP ( w porównaniu z ostatnimi prędkościami DB ledwo wytrzymuję nerwowo te wlokące się pociągi). W głowie wciąż obrazy i wrażenia. W takim mieście jak Hamburg mogłabym mieszkać. A tyle tam jeszcze do zobaczenia i poznania…
Hamburg – meine Stadt!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz