sobota, 2 marca 2013

Coming back to life – Krawców Wierch - Rysianka
2 - 3 marca

 
  Kończy się zima. Niestety z powodu choroby nie dla mnie było w tym sezonie wędrowanie… Trzeba jednak złapać ostatni jej okruch i przeciwstawić się własnym słabościom. Marzenie o czystości cichego lasu zimowego było takie mocne…



   Sobotnie popołudnie. W Rajczy ciepłe promienie słońca głaszczą nos i policzki, wlewa się w człowieka energia i życie. Autobus do Złatnej i plan na dziś – Krawców Wierch, gdzie Bartek, z którym idę, chce spotkać swoich kursantów.
   Wychodzimy ponad wieś leśną drogą, żegnają nas przycupnięte u jej skraju stare drewniane chaty. Nigdy tu nie byłam i urzeka mnie ten cichy przysiółek. A dalej jest jeszcze bardziej cicho, jak zazwyczaj w środku zimowego lasu… Szemrze tylko zmarznięty potok, czasem przewala się po małych kaskadach wśród pozostałości kry i odwracam się, myśląc, że to samochód nadjeżdża… Pachnie palone drewno i mijamy dwóch drwali na rozjazdach spychaczówek…
   Słońce niży w dół. Niebieski szlak pnie się teraz na podejście pod Straceniec i miejscami jest naprawdę ślisko – ktoś wyślizgał tu rynnę w śniegu, słońce ja roztopiło a mróz wygładził. Trochę rzeźbienia i wznosimy się dalej  lasem. Słońce niży w dół i uzbraja las w granatowe cienie, omiata gałęzie nagich drzew czerwienią i fioletem a po zaspach płożą się pomarańcze i błękity… Kochany zmierzch zimowy…


    Dziki ptak wydziera się w koronach drzew. Ponad lasem góry pobielone szrenią. Jeszcze skok przez strumyk, trawers i wychodzimy na Halę Krawculę z przytuloną do niej bacówką. Jest przepięknie… Barwy wczesnego zimowego zmierzchu malują Beskid pastelowo, horyzont gryzie koronka Małej Fatry a nad wszystkim rudozłote słońce oplecione welonem ciemnych chmur. Tak mi tego brakowało od miesięcy… Spojrzeć w głąb zimowego Beskidu przed nocą… Wchłonąć czystość mroźnego powietrza z dala od zgiełku i ulic… Patrzeć jak w doliny wlewa się sen…
   Chowam się do jadalni bacówki, zamawiam piwko i fasolkę po bretońsku (mistrzostwo świata!). Przez chwilę ta jadalnia należy tylko do mnie. Chatar zapala nad stołami lampki LED-owe (bo bacówka jest bez prądu). Chwilę później przybywają Harnasie, rozpalają w kominku, ciepło rozpływa się po przemarzniętych kościach. Nad górami bajkowy, złoty zachód słońca zastępuje plejada zodiaków na czarnym jak smoła niebie. Rozmowy do drugiej w nocy przy trzaskającym ogniu…







   Poranek niedzielny wita błękitem nieba i tak mroźnym wiatrem, że ciężko dokończyć papierosa. Góry wołają do siebie, mam takie ciśnienie na pójście już, teraz, zaraz, że sama się sobie dziwię. Chaos poranny stworzony przez kursantów dziwnie przeszkadza. Ogólnie – oni są sobie, ja sobie i dobrze tak.
   Dzień płynie bielą i błękitem, pogoda wprost wymarzona. Ruszamy z Bartkiem granicznym szlakiem ku Rysiance. Kurs na szczęście idzie w przeciwnym kierunku :P Parcie na góry, by iść, iść, jak najdalej, iść po 5 miesiącach nieobecności… To jest tak wielkie, ze niecierpliwi mnie już ta zwłoka w jadalni, już chcę się ruszyć i pędzić tym szlakiem utartym skuterami…
   Biegnę jak pies zerwany ze smyczy w las, za wiatrem, zapominając o braku kondycji. Ale pod strome podejście Hrubej Buczyny targam mężnie, choć nogi niemal odmawiają posłuszeństwa. Czuję, ze mogę dziś wszystko i szybko do dawnej formy wrócę. I choć trochę szkoda, że zima odchodzi i rakiety znów tylko na plecach, bo szlak przetarty, jestem szczęśliwa, że choróbsko też mnie opuszcza i znów mogę wskrzesić w sobie tego Żywiołaka Ziemi co brnie uparcie naprzód i nie daje się wszelkim słabościom.




   Wiatr biegnie niebem i napędza szare chmury. Niknie blask słońca odbity od śniegu. Szarzeje dzień. Pogoda zmienia się w zawrotnym tempie i nad góry zaciąga się mgła. Szkoda, bo widok ku głębokim przełęczom i szeroko rozpostartym ramionom granicznym – przedni. Bezsłonecznie schodzimy z Wilczego Gronia i nieco monotonnie robi się w pobladłym, pożółkłym lesie. Przez dolinę Wideł słychać skutery i głosy, na Rysiankę jeszcze kawałek drogi. Powoli gramolę się na podejściu na Magurkę i Trzy Kopce, chwilka oddechu i wio w dalszą drogę, bo zimno i głodno…
   Na hali gładka biel, oszronione szadzią świerki i senny, coraz dalszy krajobraz z Choczem w tle… Ach, Choczyk, odwiedzę cię znów tego roku – mówię do zadziornej górki daleko za kotlinami. Mgła pochłania góry. Sypnie im tu dzisiaj śniegiem – to dobrze – zima jeszcze się nie skończyła…
   Godzina odpoczynku w schronisku wśród narciarzy i ewakuacja. Wybieramy Żabnicę – jednakowoż pozbawioną w niedzielę komunikacji publicznej jak pozostałe doliny. Początkowo we mgle trudności z odnalezieniem szlaku. W końcu idziemy stromo w dół, zielonym szlakiem, na którym z powodzeniem można by iść w rakach, tak zmrożone i wyślizgane są jego fragmenty, trzeba bardzo uważać, by nie polecieć na pysk tym stromym stokiem (chociaż tak pewnie byłoby szybciej). Trochę adrenaliny i w końcu dochodzimy do traktorów ki. I tu niespodzianka – wzdłuż szlaku długo towarzyszą nam tropy wilka! Teraz już długa prosta w dół a potem śliska prosta doliną Żabnicy i ewakuujemy się z niej dzięki uprzejmości trojga młodych ludzi schodzących z Boraczej, którzy podrzucają nas do Węgierskiej Górki.
   A tu brzydko, szaro i ponuro. Zgniłe trawy, bure przedwiośnie, industrial przydworcowy… Na dnie oczu wczorajszy wspaniały zmierzch, ogień kominka, na dnie duszy wyciszenie i powracający do życia organizm…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz