Kończy
się zima. Niestety z powodu choroby nie dla mnie było w tym sezonie wędrowanie…
Trzeba jednak złapać ostatni jej okruch i przeciwstawić się własnym słabościom.
Marzenie o czystości cichego lasu zimowego było takie mocne…
Sobotnie popołudnie. W Rajczy ciepłe
promienie słońca głaszczą nos i policzki, wlewa się w człowieka energia i
życie. Autobus do Złatnej i plan na dziś – Krawców Wierch, gdzie Bartek, z
którym idę, chce spotkać swoich kursantów.
Wychodzimy ponad wieś leśną drogą, żegnają nas
przycupnięte u jej skraju stare drewniane chaty. Nigdy tu nie byłam i urzeka
mnie ten cichy przysiółek. A dalej jest jeszcze bardziej cicho, jak zazwyczaj w
środku zimowego lasu… Szemrze tylko zmarznięty potok, czasem przewala się po
małych kaskadach wśród pozostałości kry i odwracam się, myśląc, że to samochód
nadjeżdża… Pachnie palone drewno i mijamy dwóch drwali na rozjazdach
spychaczówek…
Słońce niży w dół. Niebieski szlak pnie się
teraz na podejście pod Straceniec i miejscami jest naprawdę ślisko – ktoś
wyślizgał tu rynnę w śniegu, słońce ja roztopiło a mróz wygładził. Trochę
rzeźbienia i wznosimy się dalej lasem.
Słońce niży w dół i uzbraja las w granatowe cienie, omiata gałęzie nagich drzew
czerwienią i fioletem a po zaspach płożą się pomarańcze i błękity… Kochany
zmierzch zimowy…
Dziki
ptak wydziera się w koronach drzew. Ponad lasem góry pobielone szrenią. Jeszcze
skok przez strumyk, trawers i wychodzimy na Halę Krawculę z przytuloną do niej
bacówką. Jest przepięknie… Barwy wczesnego zimowego zmierzchu malują Beskid
pastelowo, horyzont gryzie koronka Małej Fatry a nad wszystkim rudozłote słońce
oplecione welonem ciemnych chmur. Tak mi tego brakowało od miesięcy… Spojrzeć w
głąb zimowego Beskidu przed nocą… Wchłonąć czystość mroźnego powietrza z dala
od zgiełku i ulic… Patrzeć jak w doliny wlewa się sen…
Chowam się do jadalni bacówki, zamawiam
piwko i fasolkę po bretońsku (mistrzostwo świata!). Przez chwilę ta jadalnia
należy tylko do mnie. Chatar zapala nad stołami lampki LED-owe (bo bacówka jest
bez prądu). Chwilę później przybywają Harnasie, rozpalają w kominku, ciepło
rozpływa się po przemarzniętych kościach. Nad górami bajkowy, złoty zachód
słońca zastępuje plejada zodiaków na czarnym jak smoła niebie. Rozmowy do
drugiej w nocy przy trzaskającym ogniu…
Poranek niedzielny wita błękitem nieba i tak
mroźnym wiatrem, że ciężko dokończyć papierosa. Góry wołają do siebie, mam
takie ciśnienie na pójście już, teraz, zaraz, że sama się sobie dziwię. Chaos
poranny stworzony przez kursantów dziwnie przeszkadza. Ogólnie – oni są sobie,
ja sobie i dobrze tak.
Dzień płynie bielą i błękitem, pogoda wprost
wymarzona. Ruszamy z Bartkiem granicznym szlakiem ku Rysiance. Kurs na
szczęście idzie w przeciwnym kierunku :P Parcie na góry, by iść, iść, jak
najdalej, iść po 5 miesiącach nieobecności… To jest tak wielkie, ze
niecierpliwi mnie już ta zwłoka w jadalni, już chcę się ruszyć i pędzić tym
szlakiem utartym skuterami…
Biegnę jak pies zerwany ze smyczy w las, za
wiatrem, zapominając o braku kondycji. Ale pod strome podejście Hrubej Buczyny
targam mężnie, choć nogi niemal odmawiają posłuszeństwa. Czuję, ze mogę dziś
wszystko i szybko do dawnej formy wrócę. I choć trochę szkoda, że zima odchodzi
i rakiety znów tylko na plecach, bo szlak przetarty, jestem szczęśliwa, że
choróbsko też mnie opuszcza i znów mogę wskrzesić w sobie tego Żywiołaka Ziemi
co brnie uparcie naprzód i nie daje się wszelkim słabościom.
Wiatr biegnie niebem i napędza szare chmury.
Niknie blask słońca odbity od śniegu. Szarzeje dzień. Pogoda zmienia się w
zawrotnym tempie i nad góry zaciąga się mgła. Szkoda, bo widok ku głębokim
przełęczom i szeroko rozpostartym ramionom granicznym – przedni. Bezsłonecznie
schodzimy z Wilczego Gronia i nieco monotonnie robi się w pobladłym, pożółkłym
lesie. Przez dolinę Wideł słychać skutery i głosy, na Rysiankę jeszcze kawałek
drogi. Powoli gramolę się na podejściu na Magurkę i Trzy Kopce, chwilka oddechu
i wio w dalszą drogę, bo zimno i głodno…
Na hali gładka biel, oszronione szadzią
świerki i senny, coraz dalszy krajobraz z Choczem w tle… Ach, Choczyk, odwiedzę
cię znów tego roku – mówię do zadziornej górki daleko za kotlinami. Mgła
pochłania góry. Sypnie im tu dzisiaj śniegiem – to dobrze – zima jeszcze się
nie skończyła…
Godzina odpoczynku w schronisku wśród
narciarzy i ewakuacja. Wybieramy Żabnicę – jednakowoż pozbawioną w niedzielę
komunikacji publicznej jak pozostałe doliny. Początkowo we mgle trudności z
odnalezieniem szlaku. W końcu idziemy stromo w dół, zielonym szlakiem, na
którym z powodzeniem można by iść w rakach, tak zmrożone i wyślizgane są jego
fragmenty, trzeba bardzo uważać, by nie polecieć na pysk tym stromym stokiem
(chociaż tak pewnie byłoby szybciej). Trochę adrenaliny i w końcu dochodzimy do
traktorów ki. I tu niespodzianka – wzdłuż szlaku długo towarzyszą nam tropy
wilka! Teraz już długa prosta w dół a potem śliska prosta doliną Żabnicy i
ewakuujemy się z niej dzięki uprzejmości trojga młodych ludzi schodzących z
Boraczej, którzy podrzucają nas do Węgierskiej Górki.
A tu brzydko, szaro i ponuro. Zgniłe trawy,
bure przedwiośnie, industrial przydworcowy… Na dnie oczu wczorajszy wspaniały
zmierzch, ogień kominka, na dnie duszy wyciszenie i powracający do życia
organizm…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz