Nasze wyjazdy z Adasiem są już kultowe – po
1) rzadkie i dlatego tak należy je doceniać – z humorem, w dyskusji, pełne
rozważań filozoficznych i holistycznego kultywowania swoich wspólnych szajb.
Jak właśnie górskie wędrowanie. A Chocz – moja święta góra o hipnotycznym
przyciąganiu, zadziorny trójkąt widoczny niemal z każdego rejonu Beskidów
krzyknął przez doliny i zamarzyło się znów spędzić noc w Hotelu Chocz, przejść
jego szlakami, zielonymi łąkami pełnymi jasnych pierwiosnków i fioletowych
urdzików karpackich. Jak zwykle pod Choczem…
Pogoda w kratkę. Szare niebo straszy
deszczem ale w środku optymizm – będzie jak będzie, dla tego klimatu warto.
Nigdzie nam się nie spieszy, mamy cały weekend, dzień długi a trasa krótka. W
Milówce zatrzymujemy się na kawę i ciastko francuskie. Jakiś pan zamiata
chodnik paląc papierosa, po czym rzuca niedopałek pod nogi i zamiata go z
resztą do rynsztoka. Urocze. W Rajczy deszcz. Kupujemy szampana (będzie
spóźnione oblewanie moich urodzin) i malowniczymi beskidzkimi drogami kierujemy
się przez Glinkę do granicy. Wiosna w pełni, pluszowe góry i ukwiecone drzewa
owocowe pod ołowianym niebem. Historyczny sklep przy dawnym przejściu
granicznym w Glince – zamknięty. A w Novot’cie równy rząd ulicznych latarni. Od
razu widać, że to Słowacja – mówimy – jakaś większa harmonia w rozplanowaniu
przestrzennym, brak reklam przy drogach, tyle zieleni i malowniczych pagórków
dookoła… I słynne megafony p.t. „Radio Sołtys” na słupach. Co za kraj…
I znienacka, specjalnie dla nas wychodzi
słońce! To już jakaś reguła – śmiejemy się – zawsze gdy idziemy razem w góry
musi być słońce! Jest duszno i pachną bzy. Parkujemy w Vysnim Kubinie pod
kościółkiem i idziemy na piwo do pobliskiego sklepu-baru, który pan specjalnie
dla nas otwiera bez problemu. Weekend na Słowacji gdy pachnie bez i świeci
słońce to prawie jak wakacje. No, ale trzeba ruszyć odwłoki…
Nad Vysnim Kubinem trochę chmur, trochę
słońca. Przymglony krajobraz nieśmiało oddaje nam dalekie obrazki – skrawki
Fatr i Niskich Tatr, ostre samotne szczyty okalające Rużomberok i wielki wał
Oravskiej Magury… Przez malownicze łąki wznosimy się ponad wsie ku północnym
zboczom Chocza. Z tej strony jeszcze nie szłam. Najpierw jednak trzeba się
wspiąć na Drapaky, stromym zboczem, wśród ukrytych w lesie skałek. Forma nawet dopisuje,
nie jest źle. Chłodne powietrze pomaga w długim podejściu jodłowym lasem.
Teren wypłaszcza się, dociera jasność nieba,
szlak kluczy między zwieszonymi nisko gałęziami a las wygląda, jakby mieszkały
w nim wróżki. Rozdroże…
Czerwone znaki prowadzą na szczyt, my
decydujemy się podejść trawersem na Stredną Pol’anę, zostawić graty i na lekko
pójść na szczyt. Kochana, urocza Pol’ana… I kochany, poczerniały, pachnący
dymem Hotel Chocz… Ktoś wyremontował prycze. Chowamy depozyt i wznosimy się w
górę ramieniem. Im wyżej, tym rozleglejsze widoki – na Niżne Tatry i Wielką
Fatrę zatopione w chmurach późnego popołudnia. Wreszcie skałki podszczytowe,
kosodrzewina a tuż za nimi kopuła szczytowa Chocza i ostry zerw wapiennej
ściany niknący gdzieś w czeluści lasu głęboko poniżej.
Płyną sobie góry dookoła… Żółte łany rzepaku
w dolinach liptowskich i srebrna tafla Jeziora Liptowskiego – tak zawsze
pamiętam widok z Chocza. Wiosenne kwiaty i przymglone Tatry z zadziornym
Krywaniem – piramidą prawie doskonałą… Pamiątkowa sesja fotograficzna, Hotel
jak klocek lego przyklejony do połaci Pol’any. Adaś o jednym kijku znalezionym
w lesie i w ciemnych okularach staje przed makietą informującą jakie góry widać
dookoła i udaje ślepego przed parą Słowaków („Baśka, przeczytaj mi co widzę…”).
Śmiech. Zaszywamy się na grzędzie skalnej ponad obrywem, w kosówce i
kontynuujemy celebrację życia. „Sto lat, sto lat!” – śpiewa mi Adaś a wtóruje
mu Archanioł, który przybył na moją świętą górę, a mianowicie szampan
Michelangelo – głośnym strzałem z korka wprost w doliny. Opowieści towarzyskie
i metafizyczne debaty i w tym klimacie schodzimy w dół wariantem zimowym.
Wieczór nadchodzi ciepły i przyjemny. Groźba
deszczu czy burz mija. Zbieramy drewno i rozpalamy ognisko. Oprócz czynności
natury eksploracyjnej dokonywaliśmy również skomplikowanych i nowatorskich
doświadczeń alchemiczno – konsumpcyjnych, efektem czego powstał nietuzinkowy w
smaku i szalony kolorystycznie drink izotoniczno-alkoholowy pod autorskim
tytułem Shrek…
Poranek budzi szarością. Idzie deszcz.
Popijamy kawę. Mówię – jestem tu piąty raz i jeszcze nigdy nie widziałam tu
żadnego zwierzaka! Jak na zawołanie z lasu za chatą wychodzi stado dzików! Na
szczęście zajęte są swoimi sprawami, nie zauważają nas i możemy je chwilę
poobserwować, w razie czego zwiać do chałupy. Chocz zasnuty chmurami i nie ma
dziś szans na jakąkolwiek panoramę, dlatego cieszymy się z pogody, jaką
mieliśmy wczoraj.
Las jest mistyczny, zieleń późnej wiosny
świeża, dojrzała, aż razi w oczy, krople deszczu strącone ze starych,
zmurszałych drzew wpadają za kołnierz… Między rzęsy wplątują się nitki pajęczyn
a na ziemi zrytej przez dziki znajduję kępkę brunatnych kudłów…
Za rozdrożem odchodzimy na czerwony szlak i
dopada nas krótki, ożywczy deszcz. Ścieżka jest przyjemna, choć nieco ślisko,
idziemy przez malownicze łąki i wysoki las a widoki z polan są urocze. Trochę
błota, przeskakujemy kałuże i schodzimy do Jasenovej. Stąd drogą do samochodu i
zamykamy pętelkę. (I tym sposobem ostatnie nieznane mi dotąd szlaki masywu
Wielkiego Chocza zostały brzydko mówiąc „zaliczone”)
Pięknie było. Jak zwykle na Choczu. I choć
wracamy częściowo w deszczu i krótko było – za to intensywnie. W oczach zieleń
i szarość, w nozdrzach zapach dymu. I w całym mieszkaniu po powrocie też…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz