sobota, 11 maja 2013

Spóźnione urodziny na Wielkim Choczu
11 - 12 maja


   Nasze wyjazdy z Adasiem są już kultowe – po 1) rzadkie i dlatego tak należy je doceniać – z humorem, w dyskusji, pełne rozważań filozoficznych i holistycznego kultywowania swoich wspólnych szajb. Jak właśnie górskie wędrowanie. A Chocz – moja święta góra o hipnotycznym przyciąganiu, zadziorny trójkąt widoczny niemal z każdego rejonu Beskidów krzyknął przez doliny i zamarzyło się znów spędzić noc w Hotelu Chocz, przejść jego szlakami, zielonymi łąkami pełnymi jasnych pierwiosnków i fioletowych urdzików karpackich. Jak zwykle pod Choczem…



   Pogoda w kratkę. Szare niebo straszy deszczem ale w środku optymizm – będzie jak będzie, dla tego klimatu warto. Nigdzie nam się nie spieszy, mamy cały weekend, dzień długi a trasa krótka. W Milówce zatrzymujemy się na kawę i ciastko francuskie. Jakiś pan zamiata chodnik paląc papierosa, po czym rzuca niedopałek pod nogi i zamiata go z resztą do rynsztoka. Urocze. W Rajczy deszcz. Kupujemy szampana (będzie spóźnione oblewanie moich urodzin) i malowniczymi beskidzkimi drogami kierujemy się przez Glinkę do granicy. Wiosna w pełni, pluszowe góry i ukwiecone drzewa owocowe pod ołowianym niebem. Historyczny sklep przy dawnym przejściu granicznym w Glince – zamknięty. A w Novot’cie równy rząd ulicznych latarni. Od razu widać, że to Słowacja – mówimy – jakaś większa harmonia w rozplanowaniu przestrzennym, brak reklam przy drogach, tyle zieleni i malowniczych pagórków dookoła… I słynne megafony p.t. „Radio Sołtys” na słupach. Co za kraj…
   I znienacka, specjalnie dla nas wychodzi słońce! To już jakaś reguła – śmiejemy się – zawsze gdy idziemy razem w góry musi być słońce! Jest duszno i pachną bzy. Parkujemy w Vysnim Kubinie pod kościółkiem i idziemy na piwo do pobliskiego sklepu-baru, który pan specjalnie dla nas otwiera bez problemu. Weekend na Słowacji gdy pachnie bez i świeci słońce to prawie jak wakacje. No, ale trzeba ruszyć odwłoki…


   Nad Vysnim Kubinem trochę chmur, trochę słońca. Przymglony krajobraz nieśmiało oddaje nam dalekie obrazki – skrawki Fatr i Niskich Tatr, ostre samotne szczyty okalające Rużomberok i wielki wał Oravskiej Magury… Przez malownicze łąki wznosimy się ponad wsie ku północnym zboczom Chocza. Z tej strony jeszcze nie szłam. Najpierw jednak trzeba się wspiąć na Drapaky, stromym zboczem, wśród ukrytych w lesie skałek. Forma nawet dopisuje, nie jest źle. Chłodne powietrze pomaga w długim podejściu jodłowym lasem.
  Teren wypłaszcza się, dociera jasność nieba, szlak kluczy między zwieszonymi nisko gałęziami a las wygląda, jakby mieszkały w nim wróżki. Rozdroże…
   Czerwone znaki prowadzą na szczyt, my decydujemy się podejść trawersem na Stredną Pol’anę, zostawić graty i na lekko pójść na szczyt. Kochana, urocza Pol’ana… I kochany, poczerniały, pachnący dymem Hotel Chocz… Ktoś wyremontował prycze. Chowamy depozyt i wznosimy się w górę ramieniem. Im wyżej, tym rozleglejsze widoki – na Niżne Tatry i Wielką Fatrę zatopione w chmurach późnego popołudnia. Wreszcie skałki podszczytowe, kosodrzewina a tuż za nimi kopuła szczytowa Chocza i ostry zerw wapiennej ściany niknący gdzieś w czeluści lasu głęboko poniżej.



   Płyną sobie góry dookoła… Żółte łany rzepaku w dolinach liptowskich i srebrna tafla Jeziora Liptowskiego – tak zawsze pamiętam widok z Chocza. Wiosenne kwiaty i przymglone Tatry z zadziornym Krywaniem – piramidą prawie doskonałą… Pamiątkowa sesja fotograficzna, Hotel jak klocek lego przyklejony do połaci Pol’any. Adaś o jednym kijku znalezionym w lesie i w ciemnych okularach staje przed makietą informującą jakie góry widać dookoła i udaje ślepego przed parą Słowaków („Baśka, przeczytaj mi co widzę…”). Śmiech. Zaszywamy się na grzędzie skalnej ponad obrywem, w kosówce i kontynuujemy celebrację życia. „Sto lat, sto lat!” – śpiewa mi Adaś a wtóruje mu Archanioł, który przybył na moją świętą górę, a mianowicie szampan Michelangelo – głośnym strzałem z korka wprost w doliny. Opowieści towarzyskie i metafizyczne debaty i w tym klimacie schodzimy w dół wariantem zimowym.
   Wieczór nadchodzi ciepły i przyjemny. Groźba deszczu czy burz mija. Zbieramy drewno i rozpalamy ognisko. Oprócz czynności natury eksploracyjnej dokonywaliśmy również skomplikowanych i nowatorskich doświadczeń alchemiczno – konsumpcyjnych, efektem czego powstał nietuzinkowy w smaku i szalony kolorystycznie drink izotoniczno-alkoholowy pod autorskim tytułem Shrek…



   Poranek budzi szarością. Idzie deszcz. Popijamy kawę. Mówię – jestem tu piąty raz i jeszcze nigdy nie widziałam tu żadnego zwierzaka! Jak na zawołanie z lasu za chatą wychodzi stado dzików! Na szczęście zajęte są swoimi sprawami, nie zauważają nas i możemy je chwilę poobserwować, w razie czego zwiać do chałupy. Chocz zasnuty chmurami i nie ma dziś szans na jakąkolwiek panoramę, dlatego cieszymy się z pogody, jaką mieliśmy wczoraj.
   Las jest mistyczny, zieleń późnej wiosny świeża, dojrzała, aż razi w oczy, krople deszczu strącone ze starych, zmurszałych drzew wpadają za kołnierz… Między rzęsy wplątują się nitki pajęczyn a na ziemi zrytej przez dziki znajduję kępkę brunatnych kudłów…
   Za rozdrożem odchodzimy na czerwony szlak i dopada nas krótki, ożywczy deszcz. Ścieżka jest przyjemna, choć nieco ślisko, idziemy przez malownicze łąki i wysoki las a widoki z polan są urocze. Trochę błota, przeskakujemy kałuże i schodzimy do Jasenovej. Stąd drogą do samochodu i zamykamy pętelkę. (I tym sposobem ostatnie nieznane mi dotąd szlaki masywu Wielkiego Chocza zostały brzydko mówiąc „zaliczone”)
   Pięknie było. Jak zwykle na Choczu. I choć wracamy częściowo w deszczu i krótko było – za to intensywnie. W oczach zieleń i szarość, w nozdrzach zapach dymu. I w całym mieszkaniu po powrocie też…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz