Wiosna.
Temperatura wzrasta, budzą się ptaki a słońce wytrwale i długo przemierza
widnokrąg. Dni już nie takie krótkie i ocknęła się we mnie uśpiona marazmem i monotonią energia, którą należy właściwie
spożytkować. Okazja akurat jest, bo dwa dni wolnego w tygodniu i towarzystwo
też, bo Jola ma urlop, wiec szybkie konkrety i – wyruszamy.
Wtorkowy poranek aż oślepia nasyceniem barw.
Nad głową błękit nieba, słońce wyciska z fasad domów kolory jak z bajki, cieszą
się mordy – no, to nam się Jola udało! W Żywcu na przesiadce szybkie zakupy i
jedziemy do Korbielowa. W planie trasa: Miziowa – Trzy Kopce – nocleg na
Lipowskiej – Redykalny – Zapolanka – Ujsoły. Pan w busie puszcza na cały
regulator najlepsze góralskie hity. A zaraz cisza i spokój, pustki po
zakończonym sezonie narciarskim, przysiółki jakby zupełnie opustoszałe, wszyscy
wrócili do swoich spraw.
Idziemy najpierw monotonnie drogą, ale już w
miejscu, gdzie szlak skręca w las witają nas pierwsze tego roku motyle! Po
chybotliwej kładce przechodzimy potok, pierwsza gleba zaliczona na rozmiękłym
wiosennym śniegu. Ten śnieg towarzyszy nam już bezustannie a im wyżej, tym
pokrywa stabilniejsza w zacienionym lesie. Brniemy i rozjeżdżamy się w rozpaćkanej
brei, co trochę opóźnia, ale nam się przecież dziś nigdzie nie spieszy. Słońce
pali twarze a chłodny wiatr znad dolin chłodzi czoła. Dochodzimy już prawie do
zwornika szlaków, gdy tuz przed nami spomiędzy drzew wzbija w niebo jastrząb.
Przyroda już dawno nie śpi, zbudziła się do życia i tylko góry wyludnione.
Cudownie J O to chodziło.
Przysiadamy na ławeczce pod Rozdrożem, bo
burczy w brzuchach. Z góry od schroniska pędzą dwa skutery. Potężny masyw
Pilska za ścianą ogołoconego zimą lasu wygląda jak wschodzący, gigantyczny
biało-zielony księżyc. Przesyła nam zimny wiatr. Chodźmy…
Pniemy się w górę nartostradą, lśnią
wyślizgane śniegi na stokach. Na tle bezchmurnego błękitu Babia Góra. Jest
pięknie i cicho.
Tak pustej Miziowej jeszcze nie widziałam.
Dwie awanturnicze, aczkolwiek przyjazne suczki, troje narciarzy w barze, para
turystów jednodniowych, pan z okienka, pani za barem i ratownik opalający się
topless przy GOPR-ówce i pan ze skutera oddalający się tym razem ratrakiem.
Niepowtarzalne. Wyliniałe po zimie góry, gdzieniegdzie już bezśnieżne i
kwintesencja odpoczynku – pełne słońce na bezchmurnym niebie, wyciszenie,
wesoła koleżanka i piwo schłodzone w śniegu…
Ruszamy za śladami skutera i tyczkami
czerwonym szlakiem. Idzie się w brei, nie najgorzej, miejscami trochę
zapadania. Zbaczamy gdzieś na słowacki szlak i z Munczolika schodzimy trochę
dziką grańką, wąską i stromą, charakterystyczna bardziej dla Fatry.
Niespodzianka – w ostatnie chwili zauważam gotową już do dziabnięcia żmiję wygrzewającą
się na kamieniu! Rzadka czarna żmija, wyrzucam ją kijkiem w las, by móc przejść
i zjeżdżamy na butach w mleczną otchłań Hali Cudzichowej. Plątanina skuterowych
śladów, parę zasp po kolana i długie podejście pod Palenicę. Cudowny widok na
zwaliste Pilsko za plecami. Fajnie tak mijać wielką górę, gdy zagląda zza lasu,
z ukrycia ;P A zza ramienia Pilska nieśmiało zagląda mały zadziorek Diablaka…
Po słowacku Palenica nazywa się Brst
(!??...) Stąd prowadzi do Trzech Kopców autostrada. Dwa tiry spokojnie się
miną, widać ją chyba z kosmodromu. Gna kolejny skuter a na nim jakiś koleś z
bananem od ucha do ucha a my spieczone jak krewetki idziemy długim zejściem w
zadziwiająco szybko docierając na Trzy Kopce. Śmieszne – dwa razy w roku byłam
dopiero w górach i dwa razy w tym samym miejscu. I zupełnie mi to nie
przeszkadza…
W lesie chłód. Jest późne popołudnie a
słońce schowane za drzewami. Burczy w brzuchach. Postanawiamy wpaść na kolację
na Rysiankę i potem pójść już tylko na nocleg na Lipowską. Zejście do hali
jakoś dziwnie się dłuży, za to widoki tym razem – przecudne! Kolejne pasma
wypływają zza wału Pilska… Najpierw płyną Tatry, bielutkie i rozsłonecznione…
Dalej płynie daleka wyspa wygładzonych jasnością Niskich Tatr – połowa z nich
to też terra incognito jak na razie… U stóp brunatny, wiosenny Beskid, na
horyzoncie wyrasta Mała Fatra ze skalistym Rozsutcem i kopy Gór Choczańskich z
moją świętą górą – Wielkim Choczem. Piękne mamy okolice – mówię do Joli – i
chociaż to Słowacja, fantastycznie stać tu, tak niedaleko domu i patrzeć na to
wszystko.
Jak zwykle pod schronisko wychodzi się w
zmęczeniu. W żołądku budzi się dziki zwierz. Okno z widokiem na Tatry, prawie
puste schronisko i zamawiamy jadło drwala. Długo go nie zapomnę – jest
olbrzymie i fenomenalne. Wielki placek i przepyszny gulasz wołowy z
pieczarkami, papryką i oliwkami! Niezłe zestawienie, porcja dla drwala, to
fakt. I herbata z cytryną. Dwóch facetów obok rozmawia o górach rumuńskich.
Pomaleńku napływa zmęczenie. Idziemy na Lipowską.
A tu cicho, pusto, bezludnie. I jak zawsze
domowo, cieplutko. Uśmiechnięta pani gospodyni i czyściutkie, odnowione pokoje.
Gorący prysznic działa kojąco i wyciąga na nasze twarze indiańskie barwy
wojenne. Pokój z widokiem na Tatry rozpływające się w pastelach wieczoru.
Piękny dzień wielkiej pogody za nami.
Przy piwku z lionką i miętą (;P)
przegadujemy do późna w noc a sen przychodzi natychmiastowo. Materac taki
wygodny a koc taki ciepły, że nie chce się wstawać. Z trudem zwlekamy się o
9-tej. Niebo zasnute chmurami. Okruch słońca to tylko chwila. Przeczuwam
deszcz. Ale nie przejmujemy się tym. Śniadanie i kawa własnoręcznie
przyrządzone w pokoju na niezastąpionym wynalazku XX wieku – grzałce! J Jednak okazuje się niezastąpiona od
czasu do czasu. Tak bardzo nie chce się opuszczać tej opustoszałej chaty poza
sezonem…
Z Hali Lipowskiej blade góry dookoła.
Ścieżka przetarta, wielkie odciski butów. Szlak hal jest piękny, białe pola
śnieżne i bezkresne widoki na południe. Bieguńska, Motykowa, Skurzacka,
wreszcie Redykalna, gdzie znienacka zaczyna kropić i nasila się coraz bardziej
deszcz… Skręcamy w las, ku Zapolance. Widać z daleka kolejne przysiółki
malowniczo wkomponowane w górskie ramiona. I nagle pod kopułą nieba ten zapach…
Wilgotny, cudowny i świeży zapach, którego nie można poczuć zimą, kiedy las nie
pachnie…. Zapach ściółki, mokrej darni wyłaniającej się spod śniegu, wilgotnej
kory i zbutwiałych liści… Zapach ziemi… Zapach wiosny. Przyrody budzącej się do
życia. Napełnia energią, spokojem i nie da się porównać z żadnym innym
uczuciem. Wystarczy poczuć ten zapach, by poziom endorfin wrócił do normy. I
ten deszcz też jest ożywczy i pachnie życiem…
Na Zapolance olbrzymi czarny koń i dwóch górali
przy orce. Ustaje deszcz i zdaje się, że ziemią pachną nawet chmury. Rozrzucone
po polanach domki, przysiółki Zorek i Herdula, a w tle toczą się góry pod
sinym, wiosennym niebem. Przysiadamy na skraju polanki na Kręcichwostach… Taki
tu spokój, równowaga, krążą nad głowami ptaki, przeskakują z gałęzi na gałąź
kosy i dzięcioły a w trawach skowronki. Wielka piramida Muńcuła przed nami.
Schodzimy na przełączkę ku kapliczce na Zagroniu i przez Kiczorę w stronę
Ujsół. Lasem cichutko przemyka sarna. Ścieżką chyba mało kto chodzi. Może
jedynie dziki, których śladów tu pełno. Błotniste zejście urokliwymi polankami
i malowniczy widok wsi o czerwonych dachach na tle majestatycznego Muńcuła.
Jeszcze tylko lody w Żywcu i senność popołudnia towarzyszy w drodze powrotnej…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz