sobota, 2 maja 2009

Majówka w Wielkiej Fatrze – Krížna, Ostredok, Pod Borišovom
30 kwietnia – 3 maja

Odwieczny dylemat – gdzie spędzić kolejną majówkę i stosy map zalęgających pokój precyzują jeden kierunek – Słowacja: zawsze dobry na kilkudniowe wypady. Żeby zachować tradycję majówki w nowym miejscu…


Późnym wieczorem w środę wyruszamy do Zwardonia ostatnim pociągiem z Katowic. Tam wita nas deszcz. No cóż, to już w końcu maj – czas burz i deszczy przychodzących znikąd. Na szczęście zaraz przechodzi. Przekraczamy granicę i rozbijamy namiot pod wyciągiem w Skalitem Serafinovie, skąd nazajutrz motorovką docieramy wczesnym rankiem do Żiliny. Śniadanie w karczmie przy deptaku, zakupy w Tesco i jedziemy dalej. Za oknem pociągu soczysty, zielony świat górski, malownicze ruiny Streczna i otchłań Żilinskiego Kraju otwierającego szeroko gościnne jak zawsze górskie ramiona. 
Tunelami wykutymi w skałach fatrzańskich docieramy do Dolnego Harmanca, skąd zaplanowaliśmy z Bartkiem wyjście na szlak. W upalnym powietrzu południa wznosimy się stromo ponad wieś wtopioną w zieleń doliny wciętej głęboko w górskie kaniony.




Dolina Harmanecka

Duszny dzień. Ciąży plecak. Lasem ucieka spłoszona łania. Wzmaga się głód. Nareszcie po godzinie docieramy do polany pod Zadnym Japeniem i rozkładamy kuchnię polową. I żeby tradycji stało się zadość, krupnik gotowany jest z deszczówką (jak pod Krywaniem). Nad głową kotłują się chmury i z dala słychać nad górami pomruki nadciągającej burzy. Niedobrze…
Wychodzimy na odsłonięty szczyt Prednego Japenia, porosły na zboczach karłowatymi bukami. W dali kaniony fatrzańskich dolin bieleją skalnymi ścianami, uderza w oczy świeża wiosenna zieleń. Od wschodu zrywa się wiatr i gdy zbiegamy w dół ku przełęczy miedzy Japeniami, po wyliniałych wykrotach, wiadomo już, że zaraz lunie. Wraz z pierwszymi gwałtownymi podmuchami wiatru i tnącymi kosami zimnego deszczu rozbijamy pospiesznie namiot w najniższym punkcie przełęczy. Olbrzymie krople deszczu bębnią w tropik z całej siły, burza przechodzi nad górami tak szybko, jak przyszła i natychmiast nad całą polana wzdłuż i wszerz zalega słoneczny blask.
Suszymy mokre rzeczy na odciągach namiotu. Z buków ponad głowami zrywa się olbrzymi, drapieżny ptak i ulatuje w kierunku głębokich dolin, którymi przetacza się dalekie echo pociągów drążących tunele wewnątrz litej skały. Postanawiamy nie iść dziś dalej, choć dopiero popołudnie. Brak snu w ostatnich dniach i pragnienie odpoczynku zwycięża. Szerokie siodło zalega magiczna, wszechogarniająca cisza i wiemy, że nie spotkamy tu dziś nikogo – najwyżej zwierzęta. Gotujemy wczesna kolacje i trochę może wstyd, że zostajemy tu, na pierwszym, choć mozolnym podejściu, ale przecież jesteśmy na tym krótkim urlopie, by wypocząć. Góry nie uciekną, dopiero są przed nami, a niezależność podróżowania z namiotem wyklucza konieczność dotarcia gdziekolwiek.


Pierwszy biwak

Ciemność roztacza skrzydła nad naszym małym schronieniem. Od dolin bije chłód i wraz z nadejściem wieczoru zrywa się oszałamiający wiatr. Tarmosi namiotem i huczy wśród drzew, niepokoi, nie daje spać i zadziwia – to jak wiatr fenowy, zwiastujący gwałtowne zmiany pogody. Martwimy się, co będzie nazajutrz i  jak pokrzyżuje nam plany ta nieprzewidywalna pogoda.
Bartek zasypia przed zapadnięciem zmroku. Mnie, zanim udaje się zmrużyć oko na dobre, śni się namiot odlatujący w przestworza i wszystkie zwierzęta tego lasu. Za kotarą tropiku kotłuje się świat i tylko jeden mały, dzielny ptak bezustannie w tym wyciu wichru spokojnie wyśpiewuje swoje arie… Przyroda czujna i bezsenna aż po brzeg wytchnienia…

Poranek pierwszomajowy budzi się rześki, słoneczny i nasycony ciszą tak głęboką, jakby wicher wywiał ze świata wszelkie dźwięki. Nad granicą lasu rozświetlonego kolorami wiosny błękitnieją kriżniańskie połoniny. Resztki wody zużywamy na jedna kawę i mycie zębów. Niebo jest jasne i pogodne i daje nadzieję na choć częściową wędrówkę bez przygód.
Ubieramy plecaki. Przed nami lesista wapienna turnia Japenia. Długą łąką ruszamy naprzód, lecz zaraz przystajemy, widząc z dala pasącą się sarnę. Wkrótce okazuje się, że to koziołek (prześladują nas ostatnio), w dodatku bojowo nastawiony! Wyskakuje na ścieżkę przed Bartkiem, jakby chciał powiedzieć: „Pasova kontrola! Vstup zakazany! Sukromny pozemok!” Po czym uskakuje w dół stromego zbocza i lasem niesie się zjadliwe poszczekiwanie. Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego nad rankiem słyszałam psy…

Na Japen


Predny Japen

Ścieżką, którą zdążamy, dawno nikt nie chodził. Przedzieramy się przez zarośla i poszycie leśne, kluczymy skalistą grańką porosłą lasem, by wyjść wreszcie na szczyt Japenia przypominającego dziki sad. Dookoła rozciąga się panorama słowackich gór. Nie sposób nazwać ich wszystkich po imieniu. Kremnickie Wierchy, w oddali Strażowskie, tam Bańska Bystrzyca, a tu jeszcze tysiąc gór po horyzont. A pod stopami porzucony parostek jednego z mieszkańców tych ostępów. Piękne, długie trofeum bez przelewu krwi i ładna pamiątka.




Przekraczamy szczyt i obniżamy się na długie ramię, którym poprzez łany czosnku niedźwiedziego i cichy, pusty las, znów podchodzimy wolno cienistym wykrotem. Pragnienie doskwiera a woda kończy się, toteż przy spłachetku śniegu ponad stromą łąką zatrzymujemy się i gotujemy herbatę śniegową. Ciężko coś z kondycją… Wychodzi wiosenne lenistwo...


Chwila odpoczynku i wychodzimy coraz wyżej. Skończył się las i wraz z każdym krokiem wznosimy się na Upłaz – przedpole połonin wielkofatrzańskich. Dookoła płyną góry, szerokie wyspy spłowiałych traw, bielejące jeszcze tu i ówdzie śniegiem. Jest tu gorczańsko?... bieszczadzko?... fatrzańsko?... U stóp toczą się strome doliny, ponad głową płynie słoneczne niebo. Ostatni śnieg na zboczach Małej Kriżnej razi w oczy. A tam na stoku kosówka zasiana jak szachownica. Już niedaleko do rozdroża przy Kralovej Skale – tam bogate źródło i czas na posiłek.





W stronę Kriżnej

Mocny wiatr tarmosi bezlitośnie. Trudno, trzeba gotować. Popołudnie zmusza do zastanowienia – czy dojdziemy dziś na Borisov? Mieliśmy zrobić część dzisiejszej trasy dnia poprzedniego… I siły też jakby nie te… Ale cóż, trzeba spróbować, mimo że drogi kawał. Zawsze można rozbić namiot… Solidną argumentację stanowi myśl o napiciu się pysznego, zimnego piwa w schronisku.

Kral'ova Skała

Walka o lunch

Kriżna



Wychodzimy na Kriżną, przyozdobioną wątpliwej urody vojenskym ustavem (ki pieron, jakaś stacja nadawcza?) i liliowymi kleksami krokusów. Spoglądamy za siebie, ku zielonym, pluszowym wzgórzom Japeni, ku stromym wapiennym zboczom, skąd przyszliśmy. Połowa drogi. Przed nami połoniny Ostredoka i Suchego Wierchu – aż po wybujałą Ploskę, wszystkie koloru spłowiałych po zimie traw, nalane cieniem popołudnia. W dali błękitna Mała Fatra i tatrzańskie granie.







Na Ostredok nie wchodzimy, lecz przemy. Dosłownie, bo szalony wiatr uderzający z głębokich dolin i pędzący ponad wyspami gór wytrąca kije z dłoni, wyszarpuje z oczu łzy i naprawdę ciężko utrzymać równowagę. Mimo to działają przyswojone na Kralovej Skale kalorie i dostaję swojego ulubionego kopa. Na najwyższy szczyt Wielkiej Fatry wchodzimy w pół godziny. Szybka sesja zdjęciowa z uwagi na wicher wściekle tarmoszący wszystkim dookoła i obniżamy się trawersem w stronę Suchego Wierchu. Ostatnie płaty śniegu na stokach połyskują w słońcu. Wiosna…


Na Ostredoku



Ostredok

Suchy Wierch

A jednak nie do końca… Zaraz za szczytem czeka na nas niespodzianka, mianowicie rozmiękły śnieg sięgający po kolana na północnym ramieniu Suchego. Na w pół grzęznąc, na w pół ślizgając się zjeżdżamy w ślimaczym tempie, balansując kijami i plecakami aż pod Szałas Pod Suchym, jak się okazuje – już zagospodarowany. Nareszcie wypłaszczenie Koniarek – przypomina scenerię jurajskich wyżyn – „Rękopis znaleziony w Saragossie – śmiejemy się. – Tylko patrzeć wzgórza z wisielcami!”
Przed nami olbrzymi garb Ploski nalany popołudniowym światłem. Nie dzisiaj. Skręcamy w lewo na niebieski szlak prowadzący do Chaty Pod Borišovom, tak bliskiej, na wyciagnięcie ręki, a jednak dzieli nas od niej półtoragodzinny marsz. Trójkątna wyniosła wieża Borišova kryje polanę z chatą w cieniu, poniżej głęboka i przepaścista Dolina Necpalska. W śniegu po kolana wkraczamy na stromy trawers Ploski i wąską percią zmierzamy w kierunku Borišova. Coraz bardziej bolą nogi, zwłaszcza kostki od ślizgania się na niepewnym gruncie. Zanim dochodzimy do malowniczej polany Mocidla, przez którą prowadzi do schroniska dróżka koloru czerwonego hebanu, jestem prawie wykończona. Solidna trasa pokonana tego dnia. Zasłużyliśmy na piwo.


Ploska
Chata Pod Borišovom




Zmrok i chłód otula Chatę pod Borišovom. Głód wykręca kiszki, jednak pragnienie chwilowego odpoczynku w przyjemnej jadalni schroniska skąpanej w bursztynowym świetle lamp naftowych stanowi silniejszą potrzebę niż natychmiastowe rozbijanie namiotu. Na werandzie przy papierosku zagaduję się z Meksykanką Aną, która podróżuje z przyjaciółmi po Słowacji, Węgrzech i wybiera się do Rumunii, co stanowi pretekst do chwili spędzonej razem przy stoliku i opowieściach o Sighisoarze. Za oknem gęstnieje ciemność, trzeba więc niestety zebrać się i poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Teoretycznie nie wolno, bo park narodowy, ale mamy to teraz w głębokim poważaniu. Schodzimy nieco poniżej schroniska i centralnie na żółtym szlaku, na środku połogiego stoku rozbijamy nasz mały dom. Błyskawiczne gotowanie i zimno przenikające na wskroś. Znów zrywa się wiatr.

Noc nie należy do miłych. Marznę i nie mogę spać. W końcu zwyciężają marzenia o kawie i wypełzam z ciepłego śpiwora na szary, zachmurzony i zupełnie bezbarwny świat. Bolą nogi po wczorajszej przeprawie i nastroje jakoś też nie dopisują. Urodzinowe smsowe życzenia od mamy i Lidki nieco poprawiają humor, ale namiot zwijamy już w deszczu. Plan przeczekania w schronisku i napicia się pysznego kelta powoduje, że w ogóle nigdzie nie chce nam się dalej iść. Spoglądam na Ploskę dumnie i majestatycznie przyklejoną do przejaśniającego się nieba w ramie okiennej… Innym razem.
Decydujemy się zejść do Doliny Belianskiej. Zupełnie nie wiem, gdzie znikł entuzjazm i radość bycia tu. Dziwi mnie nawet fakt, że chętnie wróciłabym z powrotem. Być może w większej grupie atmosfera byłaby bardziej optymistyczna i wesoła… Nawet przejaśnienie i słońce zawieszone nad hebanową ścieżką nie kusi do dalszej wędrówki. Kilka minut ostrego zejścia w dolinę i czuję, że przesiliłam wczoraj nogi. Ech, co za cienki zawodnik… Na polanie Košariská, gdzie stoją sympatyczne szałasy i rozciąga się przymglony, pogodny widok na okoliczne wzgórza zarządzamy piknik. Niech to będzie prawdziwie wypoczynkowy dzień.


Košariská

Košariská




Nocleg planujemy gdzieś u wylotu Doliny Belianskiej, która ciągnie się bez końca i choć niezwykle malownicza, z urokliwymi polankami, daje w kość stopom zmuszonym do schodzenia w dół asfaltem. Nareszcie docieramy do wsi Belá-Dulice, gdzie kończy się dolina i wznosi piękna wapienna skała widokowa. Obiecujemy sobie tylko skoczyć na piwko i lody i wrócić tu na nocleg. We wsi, wciśniętej malowniczo pomiędzy wzgórza fatrzańskie, panuje sielankowy spokój sobotniego wieczoru. Szalona kaczka rozpaczliwie i z prędkością światłą spada z nieba do rzeczki płynącej przez środek wsi. Przez rzeczkę przerzucone są mostki prowadzące do domów. Trochę przypomina się stara część Szczawnicy. Martiner i lody smakują wybornie. Podeszwy stóp odpadają.





Dzień mija w leniwej atmosferze, wieczór z szumem potoku i senną doliną, pod skałą prowadzi ku znużeniu...

Niedziela – dniem wyjazdu. Spacer po Żilinie, pizza na Mariańskim Namestiu, ukradkowe fotografowanie malowniczych żuli odpoczywających na ławce i oczekiwanie na pociąg. Mogła być większa trasa, ale nie było – może innym razem. Żal odjeżdżać, gdy dookoła łąki pełne mleczy i błękitne góry po horyzont. Przez moment rodzi się w środku pragnienie, żeby urwać się i popędzić przez te niekończące się góry, ale całkiem sama, jak dawniej. Następnym razem…


Śniadanie na trawie

Żilina






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz